(Pierwsze wrażenia - z około jednej czwartej książki - można przeczytać tutaj).
Po
przebrnięciu przez cały pierwszy tom nie znajduję i, co więcej, nie chcę
znaleźć w tej podróbce literatury nic, co zasługiwałoby na uznanie – może
oprócz tego, że pod jej wpływem zaczyna się doceniać wszystkie inne przeczytane
w życiu książki, i każda kolejna jest jak łyk świeżego, pachnącego lasem
powietrza po długich miesiącach spędzonych w dławiącym się smogiem mieście.
W tej książce nic nie ma sensu.
Nie ma sensu konstrukcja świata. Nie chodzi mi tu o istnienie alternatywnej, mocarstwowej wersji
Polski na północnej półkuli planety, oddzielonej od krain występujących we wcześniejszej serii "Achaja" nieprzebytym
pasmem górskim na równiku. Pomysł jak pomysł, nawet najlepszy jest jedynie
ziarnem, które należy pielęgnować, by wskiełkowało w zdrową i użyteczną roślinę.
W "Pomniku cesarzowej Achai" z ziarna wyrasta coś na kształt barszczu
Sosnowskiego, który pleni się na kilkuset stronach, zawsze tak samo szkodliwy. Nie poznajemy choćby w zarysie alternatywnej historii tej alternatywnej Polski – jak do
tego doszło, że stała się mocarstwem, jakie są stosunki polityczne w
alternatywnej Europie, czy doszło tam do takich wydarzeń historycznych jak
pierwsza wojna światowa, rewolucja w Rosji i epidemia hiszpanki (choć to ostatnie chyba nie,
sądząc po tym, z jakim lekceważeniem jeden z bohaterów wypowiada się o grypie),
czy rozwinął się kolonializm – ba, w tej grubej przecież książce próżno by
szukać chociażby informacji, jak wygląda geografia tej alternatywnej Ziemi. Czy
są to wszystkie ziemskie kontynenty stłoczone na jednej półkuli? Czy w takim
razie wszystko jest dwa razy mniejsze? A może planeta jest dwa razy większa od
Ziemi? Co ze strefami klimatycznymi w sytuacji, w której Sahara nie jest już na
zwrotniku, a lasy równikowe nie istnieją? W której części świata uprawia się
kakao (z jakiejś przyczyny nieznane na południowej półkuli)?
Południowa
część planety, czyli ta „fantastyczna”, znana z "Achai", nie jest zresztą
lepsza. Przez tysiąc lat, które upłynęły od zakończenia poprzedniej serii,
nie doszło tam do jakiegokolwiek postępu ideologicznego czy technologicznego.
Wojsko dalej posługuje się jednostrzałowymi karabinami ładowanymi od przodu. W
niektórych dziedzinach nastąpiła nawet, rzec by można, degradacja: najwyraźniej
zapomniano tajemnicę destylacji alkoholowej, ponieważ rany zalewa się już nie
wódką, lecz „zagęszczonym winem” – choć trudno stwierdzić, czym jest to cudo i
jak się je otrzymuje. Więcej nawet – od tysiąca lat wojsko imperium walczy z
tym samym wrogiem, ukrytymi w lesie „potworami” (tymi samymi co w "Achai", godny podziwu brak recyklingu pomysłów) i nie jest w stanie wymyślić
znośnej taktyki przeciwko ich tajnej broni i pomysłowym metodom ataku, które zostały już doskonale poznane w
poprzedniej serii.
Postaci
rzucone w ten bezsensowny świat też nie mają sensu. Kai jest czarownicą, która
nie czaruje, bo magia w tym świecie jest równie przemyślana, ciekawa i przydatna co skutek eksperymentu z wielogodzinnym namaczaniem rolki papieru toaletowego.
Życiorys Kai zmienia się równie nieprzewidywalnie co jej osobowość, a sama dziewczyna przez większość książki służy wyłącznie za przychylne niewieście ucho
wysłuchujące kolejnych mężczyzn, którzy upajają się własnym głosem. Jednym z
tych mężczyzn jest Tomaszewski, oficer wywiadu marynarki, który z kolei służy
za wielką i nieustannie ględzącą paszczę. Nie posiada żadnych szczególnych
umiejętności poza udawaniem, że coś robi. Nudzi się właściwie non stop, chyba że jest akurat gapi się na
młodocianą Kai i porównuje ją z równie pociągającą inżynier Wyszyńską
(kontrastu między nimi właściwie nie ma, bo pani inżynier też najbardziej pociągająca jest wtedy, kiedy udaje lolitkę). Oprócz
tego Tomaszewski przez bite cztery akapity potrafi płakać, że już nie produkują
jego ulubionej radioaktywnej pasty do zębów, oraz skrzywić się męczeńsko, kiedy
ktoś oczekuje od niego, że jako oficer wywiadu potrafi posługiwać się
radiostacją. Trzecią postacią jest młoda żołnierka Shen, która ma trochę więcej
osobowości i sensu niż dwie pierwsze. Ma też najlepszą przyjaciółkę, która
wbrew jej woli zaciąga ją do burdelu („nic ci nie zrobią, jak nie będziesz
chciała... ale ty nie wiesz, czego chcesz, a czego nie, więc panie prostytutku,
proszę zdjąć z niej ubrania!”. Siła przyjaźni!).
Niestety, Shen należy do wojsk specjalnych, w których też sensu jest tyle, co kot napłakał. Nie wiadomo, na czym ma polegać specjalność tych wojsk. Najpierw wciska się nam kit, że na "koleżeństwie" i braku tyrańskiej hierarchii, co nie znajduje potwierdzenia w tekście. Potem następuje rewelacja, że wojska specjalne to takie wojska wewnętrzne, które mają chronić władcę na wypadek buntu reszty armii. Fajny pomysł, tyle że w takim razie powinny po pierwsze siedzieć w pobliżu pałacu, a po drugie - być uwarunkowane na fanatyczne oddanie cesarzowej. A nie są. Rzuca się je normalnie do walki na bagna, gdzie nie robią nawet za wspaniałych zwiadowców czy supersprawnych komandosów, tylko maszerują ze zwykłymi oddziałami liniowymi, stosując nieprzystosowaną do terenu taktykę. Teren to też jakaś kpina - najpierw przekonuje się nas, że jest to grząskie bagno i pierwotna puszcza, a za parędziesiąt stron mamy tam głęboki i rwący strumień. Więcej nawet: w tej pierwotnej puszczy wojska natykają się na splądrowaną przez potwory wieś. Władze ponoć specjalnie zachęcały osadników do osiedlenia się w bagnistych ostępach, bo pomoc w karczowaniu zawsze się przyda. Nie wiem, czy Ziemiański wie, ile roboty wymaga wykarczowanie pierwotnej puszczy i osuszenie bagna na tyle, by dało się na nim coś uprawia. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, ile trzeba czasu, żeby taka osada stała się samowystarczalna - i że przez ten czas trzeba zapewnić osadnikom wyżywienie. Jednym słowem, inwestycja jest bez sensu, szczególnie że władze najwyraźniej zakładają, że i tak osada zostanie zniszczona przez potwory na grubo przed tym, zanim zacznie przynosić dochody. No, ale - jak z powagą informuje nas książka - tak naprawdę splądrowana wieś służy głównie do tego, by przeprowadzić przez nią wojsko i wzbudzić nienawiść do potworów, w ten sposób podnosząc morale. Podsumujmy: wojsko, które nie ma sensu, idzie przez teren, który nie ma sensu, poddawane jest bezsensownym zabiegom motywacyjnym i prowadzi bezsensowne działania wojenne. Wyborne.
Fabuła... Fabuła
też nie ma sensu. Fabuła przypomina kiełbasę za dwa złote, zawierającą znikome
ilości mięsa i napompowaną do granic przyzwoitości zwykłą wodą. Ziemiański
mnoży zbędne postaci, poświęca sporo miejsca dialogom w rodzaju „znakomita
kawa, milordzie” – „prawda? świeżo parzona”, każdą sytuację rozciąga na
madejowym łożu. Większość sytuacji zresztą – szczególnie tych, które dzieją się
w kontekście wojskowym i przeciwstawiają dowództwo zwykłym żołnierzom –
przypomina starcia w stadzie pawianów, bo mniej więcej pawianią inteligencją
wykazują się ich uczestnicy. Typowy problem można porównać do sytuacji, w której tłum ludzi bezskutecznie próbuje otworzyć drzwi, pchając je z całej siły - aż przychodzi ktoś, kto drzwi ciągnie i otwiera je natychmiast, i natychmiast zyskuje sobie tytuł geniusza. Książka staje się nieco ciekawsza, jeśli
odczytywać ją jako wstęp do „Planety małp”, ukazujący intelektualną i społeczną
degradację gatunku ludzkiego.
Duża, rozdziawiona paszcza, zdatna do ględzenia. Wszystkie warunki, by być postacią u Ziemiańskiego, spełnione. (Źródło obrazka) |
Całą pierwszą
ćwierć książki można by spokojnie zredukować to jednego zwięzłego rozdziału.
Szczytem wszystkiego jest postać filozofa, który pojawia się znienacka, nie
podaje swojego imienia i przez kilkadziesiąt stron uprawia mało sensowne ględzenie na użytek
zasłuchanej Kai. (Oto jeden z przykładów: według opowieści pewien statek został
zaatakowany przez krakena. Żołnierze rzucili się na niego z siekierami. Ale
przecież na każdym statku jest tylko jedna siekiera! Ergo, opowieść kłamie. Ergo, krakeny nie istnieją, CBDU). Filozof jest wkurzający, ale wydaje się, że odegra
jakąś ważniejszą rolę jako przyjaciel Kai. Tymczasem w jednej czwartej książki
filozof znika bez śladu. Kai, która darzyła go rzekomo sympatią, nie napomyka o
nim ani słóweczkiem, czy to na głos, czy w myślach. Być może zbyt jest zajęta
perorami Tomaszewskiego. Bezsens postaci filozofa, który nie wnosi do fabuły
absolutnie nic, oraz ogólna rozwlekłość początku książki każą mi wysnuć teorię
spiskową, zgodnie z którą początek ten został napisany już po ukończeniu całej reszty
powieści, żeby ją sztucznie wydłużyć. No, chyba że filozof miał po prostu być
przypadkowym NPC-em na jedną krótką scenkę, lecz niepowstrzymanie rozrósł się
do nieprzewidzianych rozmiarów, aby później implodować z powodu wypełniającej
go próżni.
Sceny walki są
jednymi z najgorszych, na jakie można się natknąć w literaturze: chaotyczne i srodze
przegadane, pełne sprzeczności i niespójności, a przede wszystkim nudne.
Przeciwnicy są pozbawieni twarzy i charakteru, dowódcy podejmują idiotyczne,
iście pawianie decyzje (zawsze zgodnie z Regulaminem – które to słowo pojawia
się w książce chyba więcej razy niż sakramentalne słowo na „k”, a to spory
wyczyn), a teren zmienia się w mgnieniu oka. Ukoronowaniem tego kunsztu opisów
batalistycznych jest bitwa, którą Tomaszewski słyszy z oddali, samemu jeżdżąc
po okolicy czołgiem i świetnie się bawiąc. Potem przypadkiem znajduje się w tym samym
pomieszczeniu, w którym zostaje wydany rozkaz ataku gazowego i oto – z
niewiadomych przyczyn – Tomaszewski jest traktowany tak, jakby to on ten rozkaz
wydał. Ba, oddział stereotypów – Tatarów genetycznie uwarunkowanych na
gwałcenie wszystkiego, co się rusza – nadaje mu przydomek Wielkiego Tatara
(chociaż może mają na myśli, że jest czerwony, surowy i ma zbite jajko – wtedy
miałoby to więcej sensu).
A propos gwałcących Tatarów: nie można nie
wspomnieć również o szalejącym seksizmie, niesmacznych żartach o gwałtach
(„jesteś taka ładna, że bym cię zgwałcił”) oraz wywołujących mdłości rysunkach.
Prawda, nie ma już kretyńskich mundurów w postaci minispódniczek, które
zdominowały „Achaję”, ale za to dostajemy co najmniej pięć ilustracje
dziewczyn z wyeksponowanymi sutkami (obnażonymi lub szokująco sterczącymi przez
ubranie), z czego jedna przedstawia nagą żołnierkę, która zostanie zaraz
zostanie rozstrzelana za dezercję, druga – żołnierkę najeżoną strzałami wrogów,
trzecia – żołnierkę wiszącą na drzewie i pozbawioną nóg, czwarta – żołnierkę, która musiała biegać wokół drzewa, owijając pień własnymi jelitami, aż padła, eksponując obnażoną pierś na użytek widza, zaś piąta –
żołnierkę poprzerastaną na wylot morderczym pnączem. Mniam mniam, nie ma to jak
seksualizacja trupów i umierających. To dopiero klasa.
Cycek! Tyłek! Szczęście! |
Milczeniem
pominę fakt, że słowo „żołnierka”, którego nagminnie używam w tej recenzji, nie
istnieje w słowniku Ziemiańskiego, mimo że cała armia u niego składa się z
kobiet. Stąd co drugie zdanie to gramatyczne monstrum w rodzaju „Saperzy
zrobiły” albo „żołnierze pomyślały”.
Oczywiście, powie ktoś, że „Pomnik cesarzowej Achai” nie jest ambitną
literaturą i jako taki nie musi być dobry. Że to takie pulp fiction, przyjemne
czytadło. Tylko że ono nie jest przyjemne. Ziemiański jak gdyby nie mógł się
zdecydować, czy pisze coś lekkiego i śmiesznego (przynajmniej według swojego
poczucia humoru), czy coś głębokiego, brutalnego i mądrego. Efektem jest niestrawna
mieszanina chaotycznej akcji i pseudofilozoficznego ględzenia. Akcja – główny
element każdego czytadła – tonie w odmętach słowotoku. Szyte grubymi nićmi
intrygi i zagadki, nad którymi można by spodziewać się tabliczki z napisem
„Uwaga! Tu jest zagadka!”, a które nie zostają nijak rozwiązane do samego końca
liczącego kilkaset stron tomu, nie zachęcają bynajmniej do sięgnięcia po
następne. O ile „Achaja” była tak zła, że chwilami aż śmieszna, to tu jest już
tylko nędza i rozpacz. Kiełbasa za dwa złote i barszcz Sosnowskiego.
Hmmm. Czegoś nie ogarniam - po co po taki szajs sięgasz, skoro od dawna wiadomo, że Ziemiański to podróbka pisarza, a cały cykl Achaja to podróbka literatury (tak, nawet tej przez małe „l")? Mnie wystarczył fragment pierwszej książki tego cyklu opublikowany w czasopiśmie - śp. „Science Fiction".
OdpowiedzUsuńPrawda, wiadomo. A jednak jego książki są wydawane, reklamowane, kupowane i czytane, a średnią ocen na portalach czytelniczych mają niezłą. Są więc osoby, którym się to podoba, chociaż książki są obiektywnie złe. Co więcej, zdarzyło mi się natknąć na opinię, że "Pomnik" jest lepszy od "Achai". Łudzę się, że można tych nieszczęśników jeszcze ocalić. Jeśli moje narzekania mają otworzyć komuś oczy, muszą być odpowiednio konkretne i szczegółowe, stąd konieczność przeczytania książki od początku do końca, żeby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że cała jest do chrzanu. Oto ja, męczennik OZM, poświęcam się dla mas.
UsuńDrugi powód jest taki, że czasem miło się nad czymś poznęcać ;)
Co do opinii, to natknąłem się na taką, że tom 2 i 3 Achai są gorsze od pierwszego. Nie potrafię sobie wyobrazić, jakie przerażające gufno to musi być :D
UsuńKażdy ma prawo do własnej opinii. Ja osobiście mam o książkach Ziemiańskiego inne zdanie. Ale chciałbym naprostować kilka punktów: Mocarstwowa Polska - jest mocarstwem, przynajmniej przez kilka następnych lat, do czasu kiedy inne, większe, bogatsze pastwa i mocarstwa nie dogonią jej technologicznie, tylko dzięki inkarnacjom inżynierów z Ziemi. To oni dają alternatywnej Polsce plany zaawansowanej technologii. że minęło tysiąc lat a tak zwane Cesarstwo nie rozwinęło się technologicznie i ideowo? To skutek działającego w ukryciu Zakonu, a raczej spadkobierców zakonu zakamuflowanych jako Służby Specjalne, stanowiące fundament władzy Cesarzowej. Przykład - Kadir proponuje unifikacje produkcji elementów karabinów, i zalążek produkcji taśmowej - jeden rzemieślnik - na konkretnym etapie produkcji, a nie jeden rzemieślnik produkujący cały karabin od początku do końca. Jego pomysł zostaje odrzucony - Zakon nie potrzebuje rozwoju, Zakon potrzebuje masy ludzkie które wykonają rozkaz, a nie będą kombinować co się bardziej opłaca. Tak więc jest w tym logika, choć czasem trąci przesadą. To jest książka która się czyta dla rozrywki a nie opracowanie naukowe na temat "alternatywna rzeczywistość: świat pod nadzorem istot z Ostatniej Fazy Rozwoju (czy jak tam określić książkowych "bogów")".
OdpowiedzUsuńOczywiście, że każdy ma prawo do własnej opinii, dlatego nie zamierzam palić na stosie nikogo, komu te książki się podobają.
UsuńNiemniej jednak moim zdaniem nawet w klasie książek "czytanych dla rozrywki" Ziemiański wypada bardzo słabo. Dobrze wiedzieć, że w "Pomniku" znowu pojawia się Zakon - czyli Ziemiański odgrzewa kotlety z "Achai" na wszystkich frontach. Co do wyjaśnień nt. braku technologicznego rozwoju: nadzorca mojego więzienia ostatnio torturuje mnie 2. tomem "Pomnika", więc mniej więcej wiem, o czym mówisz, ale nie, to dalej nie ma sensu. Zastopowanie rozwoju ogromnej społeczności na 1000 lat wyłącznie siłą iluminatów jest absurdem, który wymaga, aby wszyscy członkowie tej społeczności mieli IQ porównywalne z amebami. I oczywiście można argumentować, że o to Ziemiańskiemu chodziło - ale jeśli nawet, to lepiej poczytać książki, w których występują ludzie, a nie jednokomórkowce.
Oczywiście, że wszystkie nielogiczności można wyjaśnić jakimiś skomplikowanymi intrygami, i może Ziemiański to robi w kolejnych tomach, ale nie widzę powodu, by po nie sięgać, skoro pierwszy tom jest nudny, głupi i obraźliwy, a w dodatku intrygi są tak idiotycznie pogmatwane, że strzelanie do komara z armaty to przy nich pestka.
Nie wymagam opracowania naukowego, ale cenię książki, które zawierają przynajmniej jeden z trzech poniższych elementów:
a) interesujący, spójny świat
b) interesujący, spójni bohaterowie
c) interesująca, spójna fabuła
Moim zdaniem wynik Ziemiańskiego we wszystkich trzech kategoriach wynosi 0. Doceniam Twój komentarz jako próbę rzeczowej obrony książek, które Ci się podobają, ale daję słowo, dalej nie wiem, co konkretnie budzi w nich Twoją sympatię.