„Zgoda w
małżeństwie” nie jest głębokim dziełem filozoficznym ani przenikliwą krytyką
społeczną. Pod pewnymi względami przypomina sztukę teatralną, a jeszcze lepiej
– barokową operę. Cała akcja zamyka się w jednym wieczorze, podczas balu, w
którym jak w soczewce skupia się cały blichtr i całe rozgorączkowanie epoki
napoleońskiego cesarstwa. Epoki, w której wojskowi byli absztyfikantami
najatrakcyjniejszymi, lecz zarazem najmniej żywotnymi, bowiem już po paru
miesiącach mogli zginąć w bitwie, pozostawiając młodziutkie wdowy. Cesarstwo
zaczęło się wczoraj, jutro może już go nie być, szczęście trwa tylko chwilę,
więc - cytując twórczość sztambuchową - należy łapać je za ogon i dusić jak cytrynkę.
Frenetyczny
pęd i łapczywe umiłowanie przepychu znajdują odbicie w miłosnych wielokątach,
miłosnej rywalizacji i miłosnych zakładach, od których w „Zgodzie w
małżeństwie” aż się roi. Wśród balowego zgiełku i rozedrgania wyróżnia się
nieruchoma postać nikomu nieznanej piękności. Kim ona jest, dlaczego przyszła
na bal i jak można ją poderwać – to tylko niektóre z pytań, jakie zadają sobie baron
Martial i pułkownik Montcornet. A zagadki mnożą się niemal w oczach, bo na bal
przybywają kolejne osoby, których zachowanie i wzajemne relacje trudno
przeniknąć. Montcornet, kiedy zostaje przez piękną nieznajomą uprzejmie spławiony,
rozpoczyna niemalże detektywistyczne śledztwo, dzięki czemu przed czytelnikiem
w końcu rysuje się mniej więcej taka siatka wzajemnych zależności:
W istocie
barokowa opera, w której główną siłą napędową jest pragnienie pani de
Soulanges, by odzyskać męża. I to mimo że mąż ów jest w sumie indywiduum dosyć nikczemnym, które
najpierw zdradza żonę, a kiedy samo zostaje zdradzone przez kochankę – panią
Vaudremont, zaczyna wzdychać i jęczeć, zjadane wyrzutami sumienia, w
międzyczasie zaś posępnie gra w karty. Pani de Soulanges jest zbyt dobra i
prawa, żeby uknuć chytrą intrygę, na szczęście jednak ma sprytną ciotkę, która –
porównywana przez nieżyczliwych do starej małpy i smoka pilnującego skarbu –
jest chyba najlepszą postacią w opowiadaniu (chociaż wszystkie są zarysowane
bardzo żywo i wyraziście, jak to przeważnie u Balzaca). Słuchając dobrych rad
ciotki, pani de Soulanges przyszła zatem na bal, żeby zabrać pierścień z
diamentem Martialowi, nowemu kochankowi kochanki jej męża. Jak pierścień miałby
uratować małżeństwo Soulanges’ów? Sprawa nieco się rozjaśnia, gdy spojrzymy na
poniższy wykres, przedstawiający drogę, jaką błyskotka ta przebyła, zanim w
końcu (pkt 4 na wykresie) trafia do rąk pani de Soulanges:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz