piątek, 30 grudnia 2016

Lancelot po polsku - "Fałszywa kochanka" Balzaca



Mając za sobą wnikliwe analizy tysiącstronicowych powieści z tezą napisanych przez osoby popierające pedofilię, mogę wreszcie podumać chwilę nad innymi rzeczami przeczytanymi w ostatnim miesiącu.

W „Fałszywej kochance” mój nasiąknięty legendą arturiańską umysł zaraz zaczął doszukiwać się podobieństw do trójkąta miłosnego Artur-Ginewra-Lancelot: najlepszy przyjaciel i ktoś w rodzaju majordomusa hrabiego Łagińskiego zakochuje się w jego żonie, a i ona – jak się przynajmniej przez pewien czas wydaje – nie traktuje go obojętnie. Hrabia pozostaje przy tym w błogiej nieświadomości uczuć, jakie płoną w jego totumfackim, wierząc bezgranicznie w jego lojalność.

Nie ma zresztą powodów, by w nią nie wierzyć. Tadeusz Pac – czy też, jak napisał sam Balzac, Thaddée Paz – nie jest bowiem mimo wszystko Lancelotem. Taka jest w nim prawość i szlachetność – a w pewnym sensie również lęk przed poddaniem się uczuciu i słabość – że zrobi wszystko, byle tylko nie sprzeniewierzyć się przyjacielowi. Postanawia więc zohydzić się w oczach ukochanej i udaje, że ma romans z artystką cyrkową: płytką i interesowną, choć niepozbawioną pewnego czaru Malagą, opisaną przez Balzaca z wielkim humorem.

Pac poświęca więc własne dobre imię i wszelkie szanse na szczęście. Paradoksalnie, im bardziej stara się odciąć od ukochanej, tym bardziej koncentruje się wyłącznie na niej. Wydaje się, że wreszcie się od niej odcina, kiedy obwieszcza, że wyjeżdża do Rosji – wkrótce jednak okazuje się, że tak naprawdę zapuścił korzonki w Paryżu, by z ukrycia strzec ukochanej hrabiny. W ten sposób Pac staje się wzorem ofiarnego, wiernego polipa, który wielbi obiekt swych uczuć z daleka, nie oczekując niczego w zamian. Właściwie nawet boi się, że jego żądze mogłyby zostać spełnione – o wiele bezpieczniej jest pławić się w swoim cierpieniu.

„Fałszywa kochanka” byłaby tylko sentymentalną, słodko-gorzką, choć przyjemną powiastką, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwszą jest postać hrabiny, która nie jest ani bezwolnym ptaszęciem, ani femme fatale, tylko osobą zdecydowaną radzić sobie samodzielnie w życiu, bez polegania na uległym mężu ani skompromitowanym Pacu.

Drugą rzeczą są wyborne bon-moty Balzaca na temat Polaków. Jak się można domyślić po nazwiskach, zarówno hrabia Łagiński, jak i Pac (który zresztą też ma tytuł hrabiego) należą do tej zacnej nacji, której przedstawiciele obdarzeni są gorącymi i szczerymi sercami, a każdy z nich ma się za wielkiego pana. I Łagiński, i Pac brali udział w powstaniu, przy czym Pac bił się jak Polak, jak patriota, jak człowiek, który nie ma nic, miał zatem trzy doskonałe powody do walki. Ogólnie rzecz biorąc – mówi Balzac – istnieją dwa rodzaje Polaków, tak jak istnieją dwa rodzaje Angielek: Angielki są albo zachwycająco piękne, to potwornie szpetne; hrabia Adam niestety należy do tej drugiej kategorii.

Polacy noszą też te wszystkie trudne do zapisania i wymówienia nazwiska: Sapiéha, Radzivill, Cartoriski, Leczinski, a sam hrabia Adam nosi drugie imię Mitgislas. „Niech nam będzie wolno” – pisze Balzac – „pisać imiona polskie tak, jak się je wymawia, by oszczędzić czytelnikom widoku fortyfikacji spółgłosek, jakimi słowiańska mowa osłania swoje samogłoski, zapewne po to, by ich nie utracić, zważywszy na ich już i tak niewielką liczbę”.

W istocie, mało jest rzeczy równie uroczych co balzakowski dowcip.

wtorek, 27 grudnia 2016

"Mgły Avalonu" i wszystkie ich grzechy


Pierwsza część tysiącstronicowego eseju o "Mgłach Avalonu" jest tutaj.

Są podobno ludzie, dla których „Mgły Avalonu” to powieść historyczna. Wszechwiedzący wujek Google wydaje się potwierdzać, że dla sporej ilości osób prawda historyczna w książce Bradley jest rzeczywiście zagadnieniem niemałej wagi. 


I rzeczywiście – mogłoby się wydawać, że „Mgły Avalonu” mają ambicje, by opisać, jak to naprawdę mogło być z Arturem, gdyby rzeczywiście istniał. Legenda arturiańska zostaje wpisana w historię upadku Rzymu, chrystianizacji Brytanii i najazdów Sasów, czyli procesy i zjawiska, które zachodziły gdzieś na przełomie piątego i szóstego wieku. Pojawiające się w książce anachronizmy można by jednak liczyć w dziesiątkach: oto w Hiszpanii żyją muzułmanie, a na wybrzeża Brytanii napadają Wikingowie (i jedni, i drudzy mniej więcej 300 lat za wcześnie), mnisi odmawiają różaniec (o 700 lat za wcześnie), budownictwo i uzbrojenie bardziej przypomina pełnię średniowiecza, a księża głoszą wiarę bardziej przypominającą amerykański purytanizm niż piątowieczne chrześcijaństwo.

Czerpiąc pełnymi garściami od Geoffreya z Monmouth, Chrétiena de Troyes i Thomasa Malory’ego, Bradley stworzyła wizję świata, który jest amalgamatem różnych epok, fantastyczną sublimacją wyobrażeń na temat średniowiecza, a zarazem odpowiedzią na jej osobiste tęsknoty, jak zresztą przystało na opowieść arturiańską. Bradley nie odbiega tu od normy. O ile jednak Howard Pyle i podobni mu bajarze pławili się w nostalgii za czasami dzielnych rycerzy, żyjących od przygody do przygody i na każdym kroku udowadniających swoją wspaniałość, o tyle Bradley dała w „Mgłach Avalonu” upust nostalgii za epoką, gdy nie było jeszcze opresyjnego, patriarchalnego chrześcijaństwa. Epoką, w której kobieta była szanowana, a mądrzy druidzi nauczali tolerancji. Epoką, w której ludzie żyli w zgodzie z naturą, wielbiąc Boginię i krocząc ścieżką kolejnych żywotów ku osobistej doskonałości i przebóstwieniu. Epoką dobrej i słusznej wiary, łączącej pradawne obrzędy płodności omówione (albo zmyślone) w „Złotej gałęzi” przez Frazera z zachodnią interpretacją mądrości Wschodu.

Z nostalgią często jest zaś tak, że kieruje się ku czasom, które, tak jak złoty wiek czy szczęśliwe dzieciństwo, istnieją wyłącznie w naszym wyobrażeniu. Albo przy wyjściu z jaskini, skąd padają na nas ich cienie.

Ad rem, czyli przyczajony chrześcijanin, ukryty smok
W „Mgłach Avalonu” chrześcijanie – a w szczególności księża – są ograniczeni, głupi i agresywni. Nie rozumieją, że każdy powinien mieć prawo do rytualnego seksu i eutanazji na życzenie. W opozycji do nich są wierni wyznawcy Bogini oraz tolerancyjni druidzi, którzy wstąpili na stopnie wtajemniczenia tak wysokie, że nie potrzebują już żadnej religii, w związku z czym głoszą, że każdy ma prawo czcić takich bogów, jak mu się podoba. Jakaż różnica w porównaniu do ciemnych księży, którzy lobbują u Artura, żeby wybijał poganom zęby albo kastrował ich za udział w orgiach przy ogniach Beltanu...

A nie, zaraz, nie ma w „Mgłach Avalonu” żadnego kastrowania ani wybijania zębów, żadnego prześladowania niewiernych. Nie ma nawet tak banalnej i dyżurnej formy demonizacji kleru jak palenie na stosie czarownicy. 


Z jednej strony, bardzo mnie cieszy, że Bradley nie poszła w taką naiwną sztampę, jakiej nie uniknął choćby Sapkowski – z drugiej jednak nie mogę nie dostrzec poważnej wady konstrukcyjnej powieści.

Chwilami można odnieść wrażenie, że połowa książki składa się z rozmów o tym, jacy to chrześcijanie są źli i niedobrzy – ale co sami chrześcijanie robią, żeby na taki osąd zasłużyć? Niewiele. Mówi się nam, że są prostaczkami, którzy nie dorośli do tego, by pojąć światłe nauki druidów o reinkarnacji. Mówi się, że nie pozwalają kobietom uczyć się łaciny i gry na instrumentach. Mówi się, że są nietolerancyjni. Nie ma jednak ani jednej sceny, w której któryś z przemykających na czwartym planie dworskich kapelanów wziął udział w dyspucie ideologicznej z Morganą albo zrobił cokolwiek istotnego dla fabuły.

Właściwie są bardzo podobni do smoka.

Osobliwa bestia króla Pellinore'a. Ilustracja Arthura Dixona (Źródło)
Co mam na myśli? Występuje otóż w „Mgłach Avalonu” król Pellinore (zresztą przyszły szwagier Lancelota), który przez pół książki opowiada wszystkim, że po jego włościach grasuje straszny smok. Ponieważ nikt tego smoka nie widział, staje się on przedmiotem żartów i symbolem czegoś, o czym się w kółko mówi, choć tak naprawdę nie istnieje.

Całkiem jak ci podli księża.
 
Są równi i równiejsi
Jak się rzekło, największym grzechem chrześcijan, przy braku krwawych prześladowań, jest nietolerancja wobec innych religii. Wyznawcy Bogini są o wiele bardziej światli i przyznają każdemu prawo do wierzenia w to, co chce. Wszystkie religie są równie dobre.

Oczywiście, chrześcijaństwo jest dla głupków, którzy wierzą w możliwość zmartwychwstania oraz kojące bajeczki o nagrodzie w niebie za dobre uczynki i cierpienia na ziemi, a odrzucają mistyczną moc stosunku płciowego. Ale poza tym wszystkie religie są równie dobre.

Tak wygląda Sas (w grze komputerowej z 2000 roku).
No, są jeszcze Sasi, którzy czczą swojego prymitywnego końskiego boga. Wstrętna to religia i nie można pozwolić, aby zapanowała w Brytanii. To między innymi dlatego Avalon postanawia wziąć rozbrat z biskupami i wspólnie wynieść na tron Artura. Nawet chrześcijanie są lepsi niż wyznawcy saskiego boga-konia. Chociaż wszystkie religie są równie dobre.

Trochę tu rzecz jasna przesadzam; Sasi są obmierzłymi wrogami nie tylko ze względu na swoje wierzenia, ale przede wszystkim dlatego, że najeżdżają Brytanię i łupią ją z wielkim okrucieństwem. Tak się nam przynajmniej mówi, bo tak naprawdę Sasi są równie niewidzialni jak księża. Słyszymy o wojnie, ale ani razu nie widzimy jej na własne oczy. Raz tylko, gdy Morgana wędruje przez spustoszony kraj, możemy się przekonać, że rzeczywiście trwają tu jakieś walki. Jest to dla mnie jakiś brak, chociaż zrozumiały, skoro Bradley chciała skoncentrować się nie na wojennych wyczynach, ale na przeżyciach kobiet i dyskusji światopoglądowej. 
Najazdy Sasów to jedna z nielicznych rzeczy, które w ekranizacji "Mgieł Avalonu" przedstawiono lepiej niż w książce.
 Czuję lekki zawód, ale rozumiem, że prawdziwy konflikt, napędzający fabułę, leży gdzie indziej. Ale zanim przejdę do tego konfliktu – zanim spróbuję rozgryźć ideologiczny przekaz „Mgieł Avalonu” – muszę rozważyć jeden epizod, w którym jak w soczewce skupiają się ambiwalentne uczucia, jakie budzi we mnie ta książka.

Balin raz jeszcze
Jak niektórzy pewnie wiedzą, Balin jest jedną z bardziej tragicznych postaci legendy arturiańskiej. Intencje ma w sumie dobre rycerskie, ale grzeszy porywczością, która prowadzi go z nieszczęścia w nieszczęście, aż do śmierci z rąk własnego brata Balana.

Śmierć Balina i Balana. Nie mam pewności, czy ta scena jest choćby wspomniana w "Mgłach Avalonu". (H. J. Ford, źródło)
W „Le Morte d’Arthur” Malory’ego upadek Balina zaczyna się w chwili, gdy na dworze Artura zabija on Panią Jeziora. Łamie w ten sposób nie tylko prawo gościny, ale i obowiązek rycerskości wobec dam, który zgoła nie przewiduje dekapitacji. Sam Balin powołuje się jednak na inne prawo: obowiązek zemsty. Według jego słów Pani Jeziora była bowiem winna śmierci jego matki.

W „Mgłach Avalonu” historia Balina kończy się właściwie tam, gdzie u Malory’ego się zaczęła, to znaczy na zabiciu Pani Jeziora. Bradley jednak w bardzo interesujący sposób rozwija wstęp do niej, pokazując, w jaki sposób Pani Jeziora – Viviana – doprowadziła do śmierci matki Balina. Matka Balina była mianowicie ciężko chora i, bojąc się bólu, poprosiła Vivianę o podanie jej trucizny, co Viviana skwapliwie uczyniła.

Ta eutanazja spotyka się ze zrozumieniem, a nawet przychylnością męża chorej oraz Balana (który w tej wersji jest synem Viviany, wychowywanym przez rodziców Balina). Jeden tylko Balin, jako gburowaty chrześcijanin, śmie oskarżać Vivianę o morderstwo. W przeciwieństwie do ojca i przybranego brata, on pozbawiony jest pogańskiej mądrości, która pozwala zachować w obliczu śmierci stoicki spokój, wobec czego wrzeszczy, płacze i miota przekleństwa i ogólnie zachowuje się w sposób mało dystyngowany, tak by czytelnik nie miał wątpliwości, kto jest zaplutym karłem reakcji, a kto popełnił czyn, który wcale nie jest moralnie co najmniej dwuznaczny.

I właśnie dlatego „Mgły Avalonu” jak żadna inna książka budzą jednocześnie moje uznanie i dogłębną irytację. Uznanie – bo Bradley w interesujący sposób rozwija coś, co u Malory’ego było ledwie wzmianką, wpisując całą sytuację w ludzką codzienność i przydając jej psychologicznego prawdopodobieństwa. Irytację – bo jednocześnie okrasza to wszystko łopatologiczną ideologią i niezrozumiałym faworyzowaniem niektórych postaci. Przede wszystkim Viviany, której każdy czyn jest słuszny.



Per maioram Deae gloriam
A co takiego czyni Viviana, Pani Jeziora?

Po pierwsze, najpierw wydaje swoją młodszą siostrę Igernę za Gorloisa, a później zapowiada jej, że rozejdzie się z mężem i urodzi dziecko Uterowi Pendragonowi. Igerna się burzy przeciwko takiemu sterowaniu jej życiem; Morgause radośnie proponuje, że to ona urodzi dziecko Uterowi; obydwie zostają jednak skarcone za sprzeciwianie się woli Bogini i przeznaczonemu im losowi. Na szczęście Gorlois okazuje się zazdrosnym gwałtownikiem, zaś Uter mężczyzną, którego Igerna kochała już w poprzednim życiu, wobec czego są sobie przeznaczeni. Nagła zmiana nastawienia Igerny do planu Viviany zyskuje znakomite i niepodważalne uzasadnienie fabularne. Wszystko dzieje się zgodnie z wolą Bogini.

Po drugie, Viviana wrabia Morganę, swoją ukochaną wychowanicę, w rytualny seks z jej własnym bratem, Arturem. Morgana jest z początku przerażona i wściekła, do tego stopnia, że ucieka z Avalonu. Wstręt do kazirodztwa jednak okazuje się haniebnym wpływem wychowania przez głupich chrześcijan, którzy nie rozumieją świętości związku między bratem i siostrą, jaki praktykowali bogowie i starożytni Egipcjanie. Po jakimś czasie Morgana stwierdza zatem, że to nie Viviana zawiodła jej zaufanie, ale ona zawiodła zaufanie Viviany, nie chcąc podążać wytyczonym przez Panią Jeziora planem. A był to plan zaiste świetny i oczywiście zgodny z wolą bogini. Z jednej strony, straciwszy dziedzictwo właśnie z Morganą, Artur miał przez całe życie być jej poddany, dzięki czemu Morgana mogłaby zza jego ramienia kierować krajem. Z drugiej strony, owocem ich związku miałoby być dziecię łączące w sobie królewską krew Avalonu, przyszły dziedzic Brytanii. Tymczasem wyszedł Mordred i wszyscy wiemy, jak to się skończyło – ale i to najwyraźniej było wolą Bogini.

Artur po lewej, Mordred po prawej. Rohatyna pośrodku (kadr z filmu Excalibur).

Morgana odrzuciła i manipulowanie Arturem, i mistyczną genetykę. Sprzeciwiła się woli Viviany. Sprzeciwiła się woli Bogini. Przez długie lata miała żałować, że opuściła Avalon, gdzie kapłanki zgodnie z wolą bogini oddają się obcym mężczyznom w rytuałach płodności, a urodzone dziewięć miesięcy później dzieci oddają na wychowanie obcym kobietom.

Niby to chrześcijaństwo zniewala człowieka tysiącem ograniczeń i zakazów – ale wiara w Boginię-Matkę, która teoretycznie powinna być przyjazna kobietom, odziera je z intymności i życia prywatnego, a nawet z wolnej woli. Nie tylko dlatego, że odbiera im prawo do buntu; odbiera im również możliwość popełnienia błędu.

Decydując za siostrę o jej związkach z mężczyznami, popychając wychowankę do kazirodztwa czy podając truciznę cierpiącej kobiecie, Viviana jest całkowicie usprawiedliwiona, ponieważ wykonuje wolę Bogini. Przygotowując tabletkę gwałtu dla Lancelota albo przy pomocy czarów mordując swojego szwagra, Morgana jest całkowicie usprawiedliwiona, ponieważ wykonuje wolę Bogini. Nawet na sam koniec, kiedy królestwo Artura poszło już w całkowitą rozsypkę i wszyscy zginęli, w czym i Morgana miała swój udział, Bradley nie pozwala jej na wyrzuty sumienia, żal czy choćby wątpliwość. Wszystko, co można by postrzegać jako błąd albo okrucieństwo, jest w porządku, ponieważ przyczyniło się do spełnienia woli Bogini.

Taki duży, taki mały, może bogiem być
Taką religię proponuje Bradley jako alternatywę do chrześcijaństwa: pełną manipulacji i fatalizmu, i w dużej mierze redukującą możliwości działania kobiety do przepełnionych symboliką stosunków płciowych. Wspomniany parokrotnie postulat dążenia do doskonałości w kolejnych wcieleniach realizuje się w miłości do tego samego mężczyzny w każdym życiu (jak u Igerny) albo kontrolowaniu swoich funkcji fizjologicznych tak, by miesiączka wypadła dokładnie w nów księżyca, bo to jest zgodne z rytmem przyrody (i wolą Bogini).

Mętne to zalecenia, a jeszcze mętniejsze się stają, kiedy od pierwotnych rytuałów płodnościowych przechodzimy nagle do filozofii dorównującej wyrafinowaniem co najmniej misteriom eleuzyjskim. Może Bradley uświadomiła sobie, jaką okropną religię stworzyła, w pewnym momencie bowiem wydaje się nieco z niej wycofywać. W epilogu Morgana stwierdza nie tylko, że wszystkie kłamstwa i manipulacje były wolą Bogini, ale też że chrześcijaństwo jest w sumie spoko, dopóki mniszki oddają cześć Maryi. Mało to przekonujący wniosek po tysiącu stron jeremiad o tym, jakie to chrześcijaństwo jest beznadziejne. Co więcej Bradley napomyka niejasno o tym, że każda kobieta nosi Boginię w sobie. Nie ma innej Bogini oprócz tej, którą może się stać – do której może dojrzeć – kobieta. Jak się to ma do Bogini, której cel uświęca środki, albo do Bogini, która dzięki koitalnym rytuałom zapewnia płodność ziemi – nie mam zielonego pojęcia. Ideologiczna warstwa „Mgieł Avalonu” staje się w tym momencie dla mnie takim gąszczem, że wolę dalej weń nie brnąć.

Dziedzictwo Bradley
Trzeba jednak powiedzieć, że „wewnętrzna bogini”, dla mnie tak nieprzenikniona, przeżyła Bradley i zrobiła karierę w fenomenie ostatnich lat, jakim jest „50 twarzy Greya”. Chociaż zasadniczo została tam zdegradowana do roli libido.

Mówiąc poważniej, wpływ Bradley na literaturę fantasy w ogóle, a opowieści arturiańskie w szczególności, jest z pewnością nie do przecenienia. Mimo wszystko to nie jest zła książka. Taka ocena może być zaskakująca po dwóch gigantycznych krytycznych postach, ale właśnie w tym rzecz: gdyby ta książka była zła, nie zasłużyłaby na dwa gigantyczne posty. Sposób, w jaki w „Mgłach Avalonu” rozwinięte i przetworzone zostały różne wątki legendy arturiańskiej, pogłębione zostały portrety psychologiczne postaci, opisane zostały uczucia i odmienne, rytualny stany świadomości – to wszystko jest naprawdę dobre. Bradley tworzy jedną z ciekawszych interpretacji Lancelota, z jakimi zdarzyło mi się spotkać. Tworzy też rewelacyjną postać sprytnej Morgause, która pod maską jowialności skrywa bezwzględność. Znakomite są opisy równoległych światów Avalonu i elfów, znakomity – i mrożący krew w żyłach – jest moment, w którym Kamelot również zaczyna ześlizgiwać się w ponadczasowy świat baśni i znikać ze świata rzeczywistego.

Ale to, co w założeniu ma być rdzeniem „Mgieł Avalonu”, czyli manifest prokobiecy i antyreligijny, jest niedoskonałe.

Nie każdy tak to odczuwa, rzecz jasna. Wiara w Boginię okazała się przecież na tyle nośna, że do „Mgieł Avalonu” Bradley wespół z Dianą L. Paxson napisała fefnaście prequeli, takich jak „Leśny dom”, „Pani Avalonu”, „Kapłanka Avalonu”, „Przodkowie Avalonu”, „Dziwne losy Avalonu”, „Avalona Karenina”, „Saga o ludziach Avalonu” i tak dalej. Obraz kapłanek odprawiających rytuały przy księżycu przesiąknął do kultury w stopniu wręcz zadziwiającym, a Morgana nie jest już tylko jednowymiarowym czarnym charakterem.

I na tym można by zakończyć, gdyby nie pewne fakty z biografii Bradley. Przeważnie nie dbam o życiorysy autorów, ale w przypadku Bradley o pewnych rzeczach nie można nie wspomnieć.

Już po jej śmierci córka Bradley – Moira Greyland – ujawniła, że ona i jej brat byli w dzieciństwie w okrutny sposób molestowani przez oboje rodziców. Bradley była przez wiele lat związana z Walterem Breenem, pedofilem i propagatarem pederastii, który ostatecznie został skazany i umarł w więzieniu w 1993 r. Z samych zeznań Bradley w jego procesie wynika, że nie widziała nic zdrożnego w związkach Breena z kilkunastoletnimi chłopcami. Nie uważała dzieci za ofiary, tylko za dobrowolnych i chętnych partnerów. Moira Greyland mówi też o swojej „macosze”, młodej kobiecie, która była kochanką Bradley, a jednocześnie zwracała się do niej „mamusiu”. Później twierdziła, że czuła się przez Bradley molestowana.

W tym momencie zawodzą mnie słowa. Bo wiedząc o tym wszystkim, nie można już tym samym okiem patrzeć na relację między Vivianą a Morganą, na sceny obrzędowego seksu, na dyskusyjny stosunek do kazirodztwa – a przede wszystkim na obraz Bogini-Matki, który  nabiera jeszcze bardziej ponurych tonów. Kwestie te przestają należeć wyłącznie do sfery krytyki literackiej, a stają się wyrazem i świadectwem rzeczywistych wydarzeń – i to bardzo smutnych.

------------------------------------------------------

Wyznania Moiry Greyland można przeczytać tutaj:
https://askthebigot.com/2015/07/23/the-story-of-moira-greyland-guest-post/
http://deirdre.net/marion-zimmer-bradley-its-worse-than-i-knew/

sobota, 17 grudnia 2016

Harry Potter i cyniczne żerowanie na nostalgii – Dlaczego „Przeklęte dziecko” nie powinno istnieć


Jurij Knorozow, badacz pisma Majów, trafnie wyraża moje odczucia.


Jeszcze kilka miesięcy temu trudno byłoby mi uwierzyć, że coś, co swoim nazwiskiem podpisała Rowling, okaże się równie bolesnym gniotem co „Pomnik cesarzowej Achai”. Ziemiański przynajmniej w „Pomniku” niczego nie zepsuł – świat Achai zawsze był beznadziejny i bez sensu. „Harry Potter” natomiast – choć niepozbawiony wad, które starzejąc się, dostrzegam coraz wyraźniej – do tej pory pozostawał dla mnie porządną serią, budzącą głównie miłe skojarzenia.

Tak było, dopóki z plugawych odmętów nie wychynęła ta odrażająca bestia, którą jest „Przeklęte dziecko”, a która może się podobać tylko jeśli ktoś ma wzrok tak zasnuty mgłą nostalgii, że nie dostrzega, jaki radioaktywny odpad zgotowała Rowling wraz z Tiffanym i Thorne’em. Nieśmiało zarzucać tej książce, że jest niestety tylko scenariuszem, a nie pełnoprawną powieścią, to jak mieć za złe Hitlerowi, że nosił wąsik, który nam się nie podoba.

Mix it in the mincer and pretend it’s beef

„Harry Potter i przeklęte dziecko” to katastrofa. Fabuła składa się z pomysłów przemielonych miliony razy w fan fiction: syn Harry’ego Albus trafia do Slytherinu i zaprzyjaźnia się ze Scorpiusem Malfoyem; bohaterowie wpadają na pomysł podróży w czasie, żeby naprawić to, co w przeszłości nie do końca się udało; Voldemort spłodził dziecko.

W tych rzadkich momentach, gdy „Przeklęte dziecko” nie zrzyna bezczelnie z fan fiction, zaczyna bezczelnie zrzynać z poprzednich części „Harry’ego Pottera”, rozgrzebując dawno rozwiązane konflikty i zabliźnione rany. Postaci są przy tym absolutnie nieznośne. Myśleliście, że Harry dorósł, dojrzał, znalazł swoje miejsce w życiu? Ależ skąd, blizna nadal go boli, a on sam jest egotycznym i narcystycznym kretynem, który zamiast dostrzec problemy swojego syna, wiecznie ględzi wyłącznie o sobie i śni sny o tym, jacy to Dursleyowie byli dla niego niedobrzy (trzeba korzystać z każdej okazji, by odgrzać nieświeżego kotleta i raz jeszcze pokazać scenę, w której Hagrid mówi „jesteś czarodziejem, Harry”). Ron zdegenerował się do wyjątkowo żałosnego elementu komicznego, który nie wie, za który koniec różdżki należy trzymać, na własnym ślubie był pijany, a w jednej ze scen pyta niemal dosłownie „Ociec, prać?”. Hermiona została ministrem magii tylko po to, żeby pokazać, jacy autorzy są postępowi; szkoda, że przy okazji stała się wyjątkowo niekompetentną osobą, która nie potrafi poradzić sobie ze sprawami tak trywialnymi jak zaginięcie dwóch smarkaczy i która stosuje przemoc fizyczną wobec swojego męża. Córka Rona i Hermiony, Rose, to nadęte monstrum, która służy wyłącznie jako dowód, że relacja Albusa i Scorpiusa nie ma wcale podłoża erotycznego. Mimo że cały czas się przytulają i mówią sobie rzeczy zgoła niewypowiadane między przyjaciółmi, autorzy zadbali również o to, by wyraźnie zaznaczyć, że Scorpius jest zakochany w Rose, a i Albus jest jak najbardziej heteroseksualny.

Łopatologia stosowana

Ilekroć „Przeklęte dziecko” próbuje podjąć poważne, dorosłe tematy, takie jak konflikt między nieudolnym ojcem (Harrym) a zbuntowanym synem (Albusem), robi to w sposób idiotycznie naiwny. Jest jednak jeszcze gorzej, gdy przenosimy się do alternatywnej rzeczywistości, w której Voldemort zwyciężył. Hogwart przemienia się w high school, w którym drużyna futbolowa i cheerleaderki wyczekują takich uroczystości jak Krwawy Bal albo Dzień Voldemorta, a w lochach torturuje się szlamy. Czołowa cheerleaderka  wypowiada poniższe słowa:

Polly Chapman: W mordę Pottera, znowu mam krew na butach... (Pochyla się i starannie wyciera krew z butów).

I jest to właściwie całkiem subtelne. Naprawdę, w tym fragmencie autorzy scenariusza jeszcze się hamowali. Następną scenę zaczynają bowiem tak:

Po obu stronach pokojach wiszą ozdobione wizerunkiem ptaka flagi Wróżebnika, przypominające faszystowskie.

Rozumiecie? ROZUMIECIE? FASZYSTOWSKIE. VOLDEMORT=FASZYZM. ŁAPIECIE, CZY MAM JESZCZE ZWIĘKSZYĆ CZCIONKĘ?

Karambol

Właściwie każda linijka w „Przeklętym dziecku” mogłaby zainspirować wielostronicowy traktat objaśniający, co jest z nią tak, ale życie jest na to za krótkie, dlatego tutaj ograniczę się do powyższego cytatu z Polly Chapman. Po pierwsze, ukazuje doprawdy przedszkolne wyobrażenie czarnych charakterów, którzy dla zabawy kroją niewinnych na plasterki, chichocząc przy tym diabolicznie. Po drugie, wprowadza idiotyczne przekleństwo. Po trzecie, budzi pytanie, dlaczego źli czarodzieje nie użyją czystego zaklęcia Cruciatus, zamiast brudzić sobie buty krwią. Po czwarte, można się zastanawiać, co właściwie szlamy robiły w Hogwarcie, zanim zaczęto je torturować w lochach (a stało się to niedawno, ponieważ pomysłodawcą był dopiero Alternatywny Zły Scorpius). Czyżby w tym złym, opanowanym przez Voldemorta faszyzm świecie szlamy jednak uczęszczały do szkoły? A może z jakiegoś powodu zrobiono z Hogwartu obóz koncentracyjny?

Weźmy inną sytuację: Harry’emu coś, uczciwszy uszy, odwala i rozkazuje McGonagall, żeby śledziła jego syna przy pomocy Mapy Huncwotów i pilnowała, by nie spotykał się ze Scorpiusem. Kilka scen później, kiedy Albus i Scorpius znikają bez wieści, nikt nie pomyśli, żeby w pierwszej kolejności sprawdzić, czy nie ma ich na mapie – zamiast tego McGonagall i jakiś jeden przypadkowy statysta rzucają się przeszukiwać cały Hogwart, podczas gdy sam Harry, zamiast im pomóc, udaje się na zebranie w ministerstwie.

Albo jeszcze co innego: Albus i Scorpius cofają się w czasie, by zapobiec śmierci Cedrica Diggory’ego. Zamiast, bo ja wiem, ukraść świstoklik, który przeniósł Harry’ego i Cedrica na cmentarz, gdzie odrodził się Voldemort, postanawiają w czasie pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego przebrać się w szaty Durmstrangu i przy pomocy zaklęcia Expelliarmus zabrać Cedricowi różdżkę, aby przegrał zadanie. Kiedy rzucają zaklęcie, nie są nawet w pobliżu Cedrica. Różdżka przelatuje nad całym tłumem patrzącym, jak Cedric walczy ze smokiem. Nikogo to nie dziwi. Nikomu nagła utrata różdżki nie kojarzy się z sabotażem. Nie. Cedric dostaje zero punktów za pierwsze zadanie i cześć pieśni.

Nic, absolutnie nic nie trzyma się w tej książce kupy. Kolejne nielogiczności i bezsensy nawarstwiają się w postępie geometrycznym, sprawiając, że każda kolejna scena jest jak kolejny samochód, dołączający z hukiem do gigantycznego karambolu. Można to wytłumaczyć tylko w jeden sposób: przy wymyślaniu każdego aktu twórcy otwierali kolejną butelkę wódki, a przy każdej scenie odpalali nowego jointa.

Fakt, że fabułę oparto na podróżach w czasie i alternatywnych rzeczywistościach, wcale sprawy nie poprawia. Widać wyraźnie, co było naczelnym priorytetem przy pisaniu scenariusza: możliwość pokazania jak największej ilości fajnych efektów, latających budek telefonicznych, błyskających zaklęć, transformacji pani sprzedającej słodycze w pociągu w coś na kształt Wolverine’a, centaurów i żartów z Rona oraz zniewieściałych Francuzów, którym dopiero kilka miesięcy jedzenia angielskiego puddingu z łoju daje dość sił, by wystarczająco głośno wiwatować na cześć Fleur Delacour.

Nostalgia i fan service

Są to dwa słowa klucze, które pozwalają zrozumieć tę katastrofę, dwie gliniane nogi, na których stoi ten wątpliwy kolos. Z jednej strony jest odgrzewanie starych kotletów – znowu mamy Turniej Trójmagiczny, znowu Harry jest dręczony przez Dursleyów, a jak pojawia się jakieś zagrożenie, to może to być tylko Voldemort albo ktoś związany z nim. Z drugiej strony pojawiają się takie nieczyste zagrania jak relacja między Albusem a Scorpiusem – wystarczająco przytulaśna, żeby przypodobać się wszystkim, którzy chcieliby wątku gejowskiego, a jednocześnie wystarczająco zaprzeczona, by nie zrazić, którzy by tego wątku nie chcieli.

Ale jest coś jeszcze, coś mrocznego i nikczemnego, co łatwo przeoczyć, ale po głębszym zastanowieniu staje się oczywiste. U mnie dzwonek alarmowy rozdzwonił się w chwili, gdy Draco wkurza się na Harry’ego i rzuca na niego zaklęcie Flipendo – zaklęcie, które w grach o Harrym Potterze służy do przesuwania skrzynek i wydobywaniu fasolek z kociołków.

Następnym sygnałem ostrzegawczym było zaklęcie Bombarda, pojawiające się wedle mojej wiedzy wyłącznie w filmach.

I wreszcie do mnie dotarło: Rowling zapragnęła mieć swoje Gwiezdne Wojny: nie trzy różne kanony – książkowy, filmowy i growy – tylko jeden spójny megaświat, na którym będzie można trzepać kasę. „Przeklęte dziecko” miało być soczewką, w której skupią się dotychczasowe produkty marki „Harry Potter”. Obrazem nowych wytycznych, na których będzie można budować najpierw wszystkie fefnaście tysięcy filmów o „Fantastycznych zwierzętach”, a potem, czemu nie, całą serię „Quidditch przez wieki” opowiadającą o sportowych perypetiach Kenilworthy’ego Whispa, trylogię o duchowym życiu profesora Binnsa, sagę rodu Zgredka, thriller szpiegowski z Bardem Beedle’em albo tysiąc trzysta osiemnastą wersję „Pięknej i bestii” o rodzicach Hagrida. Możliwości są nieskończone. Piniondz jest nieskończony.

Żeby nie było – w samej chęci zarobienia pieniędzy nie ma nic zdrożnego. Nie wszyscy są książętami krwi, nie wszyscy dostają apanaże, a wszyscy muszą jeść. Ba, nic zdrożnego nie ma nawet w żerowaniu na nostalgii, o ile robi się to w sposób umiejętny i nie ogranicza do bezczelnego recyklingu, tylko dodaje się jakąś nową jakość. Siódma część „Gwiezdnych Wojen” bezczelnie żeruje na nostalgii, ale jednocześnie mniej więcej trzyma się kupy, ma sympatycznych bohaterów i interesującego (albo przynajmniej kontrowersyjnego) antagonistę. Dodatek „Dragonborn” do „Skyrima” na każdym kroku łechce graczy, którzy z sentymentem wspominają „Morrowind”, ale niezależnie od tego jest po prostu dobrą grą.

„Przeklęte dziecko” jest jak odpad radioaktywny, który próbuje się reklamować wesołym hasełkiem „Atom jest najczystszym źródłem energii”. Polecam je serdecznie jako prezent gwiazdkowy dla kogoś, kogo się szczerze nienawidzi.

Jeszcze trzy cytaty, w tym dwa żenujące

Rozumie się samo przez się, że książka jest po prostu słaba pod względem pisarskim. Częściowo wynika to z formuły scenariusza, który jest przeznaczony raczej do wystawiania niż do czytania, ale częściowo jest winą po prostu wyjątkowej nieudolnośc twórców.

Cytat żenujący nr 1:

Dementorzy zlatują się ze wszystkich stron. SNAPE wie, co to oznacza.

Snape: Musisz uciekać. Ja ich zatrzymam najdłużej, jak się da.

Scorpius: Dziękuję. Jest pan moim światłem w ciemności.

SNAPE wygląda jak prawdziwy bohater. Patrzy na SCORPIUSA i uśmiecha się łagodnie. OZM przyciska obie ręce do ust i z całych sił próbuje powstrzymać mdłości.

Cytat żenujący nr 2

[McGonagall wścieka się na minister Hermionę za to, że z powodu jej bezmyślności zmieniacz czasu wpadł w niepowołane ręce. Harry i Ginny opowiadają się za Hermioną w drętwym dialogu. A potem...]

Profesor McGonagall: Wasza solidarność jest godna podziwu, niemniej wasza bezmyślność daje do myślenia.

Draco: Zatem i ja powinienem za nią odpowiedzieć.

Draco wchodzi na podium i staje u boku GINNY. To scena niczym z filmu o Spartakusie.

Nie. To nie jest scena niczym z filmu o Spartakusie. To scena niczym z beznadziejnego scenariusza, którego autorzy muszą podpierać się nawiązaniami do popkultury, żeby wyjaśnić, jaki nastrój ma scena, którą spłodzili.

A teraz – uwaga, uwaga – cytat nr 3, czyli najlepszy fragment w całej książce:

[Albus i Scorpius są na stacji kolejowej, gdzie zagaduje ich Chodzący Stereotyp].

Zawiadowca: Wita, synoćki, co ciuchcia tamuj na jedynbur jadzi miarom nijakom wedli onej pory nie przyndzi, ha?

Scorpius: Słucham?

Zawiadowca: Abo jak wyśta czekata na onom ciuchem na jedynbur, takto widźta, co wedli późnijszej pory pojadzi. Ciuchciom trza wedli rozpisańja jadzić, a kursi wedli nyjnojwszego rozkładańja tera som.

I ten fragment jest najlepszy w całej książce wyłącznie dlatego, że tłumacze - Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz - na pewno dobrze się bawili, kiedy go przekładali. Jest to jedyna pozytywna rzecz, jaka wynikła z tego żałosnego, cynicznego skoku na kasę, jakim jest „Przeklęte dziecko”. Jeśli jeszcze nie macie prezentu gwiazdkowego dla swojego najgorszego wroga, już wiecie, co mu kupić.

----
W sumie w planach był dalszy ciąg jęczenia na „Mgły Avalonu”, ale wena rządzi się swoimi prawami.
Wiem, że Rowling nie jest autorką scenariusza, a jedynie "oryginalnej opowieści". To nieistotne. Podpisała się pod tym. Jest za to odpowiedzialna.

niedziela, 11 grudnia 2016

Kobieta na dworze króla Artura - krytykuję sobie "Mgły Avalonu" Marion Bradley (tłum. polskie Magda Pietrzak-Merta)



Mam z tą książką poważny problem. Jednocześnie jednak nie mogę powiedzieć, by była zła – i to właśnie wprawia mnie w stan wielkiego pomięszania i konfuzji.

W swoim czasie (czyli na początku lat 80.) „Mgły Avalonu” były zapewne ogromnie nowatorskie i rewolucyjne. Trudno mi sięgnąć pamięcią do tych odległych czasów, wydaje się jednak, że reinterpretacje legendy arturiańskiej były wówczas mniej powszechne niż dzisiaj i w większości składały się z poczciwych historyjek ku pokrzepieniu serc w duchu Howarda Pyle’a, który po dżentelmeńsku wierzył w czystość uczuć Lancelota do Ginewry. Były to historyjki, które zdradzały nostalgię za romantycznym obrazem średniowiecza, za złotym wiekiem rycerzy, za baśniowym – i osobliwie dziecięcym – światem przygód.

„Mgły Avalonu” próbują z tym zerwać. Oczywiście, historia pozostaje z grubsza ta sama, pojawiają się znane postaci i motywy, Uter Pendragon w przebraniu Gorloisa śpi z jego żoną, aby spłodzić Artura, rycerze poszukują Graala, a Artur ginie ostatecznie z rąk własnego syna; są osobliwe krainy czarodziejskiego ludu, gdzie czas płynie inaczej; pojawia się nawet jeden smok, wyraźnie inspirowany potworem z Loch Ness – ale pomimo tego wszystkiego widac wyraźnie, że Bradley próbuje legendę arturiańską urealnić, racjonalizując pewne wydarzenia. Artur nie wyciąga miecza z kamienia, tylko chwyta go z katafalku swojego ojca, żeby się bronić, kiedy Sasi napadają kościół, w którym trwało czuwanie przed pogrzebem. Merlin nie zostaje zaklęty w drzewo, tylko jest w nim pochowany.

Trzeba przy tym przyznać, że Bradley ani razu nie wpada w przemądrzały ton z gatunku „całe życie byłeś okłamywany, głupi czytelniku, tylko ja znam prawdę i mam rację”. Jej przeobrażenia wątków z legend arturiańskich są zwykle pełne wdzięku i stanowią jeden z głównych powodów, dla których rzeczywiście warto przeczytać tę książkę. Z drugiej strony, często ograniczają się do aluzji czy napomknień, których chyba nie doceni ktoś, kto nie znał legendy arturiańskiej już wcześniej.

Ale przecież „Mgły Avalonu” wybiły się spośród tylu dziesiątek, jeśli nie setek przeróbek opowieści o rycerzach Artura z zupełnie innego powodu. Robią bowiem coś, co nie przyszłoby do głowy Pyle’owi i jemu podobnym: starają się pogłębić portrety psychologiczne postaci, a zwłaszcza kobiet. ZWŁASZCZA KOBIET.

Jankes Kobieta na dworze króla Artura
Zakonnica i Galahad, Edmund H. Garrett (źródło)
Jedno trzeba sobie powiedzieć jasno: skłamałby ten, kto by rzekł, że w legendzie arturiańskiej przed Bradley kobiet nie było. W romansach rycerskich roi się od dam i dziewic; przemierzają one kraj, szukając rycerzy, którzy zdejmą ten czy inny czar, zabiją potwora albo staną w obronie ich pani na sądzie Bożym. Czasem muszą być ratowane przed zakusami niecnych gwałcicieli, czasem zaś same stają się wcieleniem Szatana, uwodząc czystych rycerzy (zwłaszcza ginofobicznego Borsa), czasem spędzają miłe chwile z mniej czystymi rycerzami (zwłaszcza wesołym Gawenem), czasem ofiarowują własną krew, by wyleczyć kobietę chorą na trąd, i same umierają w glorii świętości (jak się to dzieje z siostrą Percevala). Role, jakie pełnią, są o wiele bogatsze niż stereotypowy obraz księżniczki pilnowanej w wysokiej wieży przez ziejącego ogniem smoka. Trudno się jednak nie zgodzić, że nie sa głównymi bohaterkami, a często nie mają nawet imion.

„Mgły Avalonu” chcą tę sytuację odwrócić: oddać głos kobietom, prowadząc narrację wyłącznie z ich punktu widzenia.

Ale kim one są?
Główną bohaterką jest Morgana – nie dość że kobieta, to jeszcze antagonistka Artura. Bradley wiele robi, by jej wizerunek wybielić. Morgana oczywiście nie jest po prostu złą wiedźmą, tylko światłą poganką, która lepiej zna łacinę niż księża, i kapłanką Bogini z pogrążonej wśród mgieł wyspy Avalon. Jej relacja z Arturem to bez wątpienia jeden z najważniejszych wątków książki. Relacja, trzeba powiedzieć, dosyć problematyczna: Morgana jest jego siostrą (przyrodnią), matką (zastępczą, bo to ona się nim opiekowała, kiedy ich prawdziwa matka była zbyt zajęta mężem), kochanką (ponieważ zostali wrobieni w rytualny seks symbolizujący zaślubiny króla z podległą mu ziemią) i śmiertelnym wrogiem (kiedy Artur zdradza dobrą religię Bogini na rzecz wstrętnego chrześcijaństwa).

W swoich najlepszych momentach Morgana jest przejmującą postacią, która próbuje określić swoją tożsamość i znaleźć swoje miejsce w świecie zdominowanym przez mężczyzn, obcą religię i ludzi, którzy próbują jej narzucić rolę usłużnej żony albo złej czarownicy. W swoich najgorszym momentach jednak staje się wielką, wulgarną tubą, przez którą Bradley donośnie woła „Chrześcijaństwo złe! Bogini dobra! Jezus spoko, księża fuj! Nie wstydź się mówić o oddawaniu moczu, gdyż mocz, jako dzieło boże, też jest dobry!”.

I dlatego mam z tą książką problem. Ale idźmy dalej.

Ginewra w klasztorze, Edmund H. Garrett (źródło)
Na przeciwległym biegunie od Morgany znajduje się Ginewra (czy raczej Gwenhwyhar – ale nie zamierzam tego pisać więcej niż ten jeden raz). Momenty, w których Ginewra jest zadowolona z życia, można policzyć na palcach jednej ręki. Nieszczęsna żona Artura cierpi z powodu swojej bezpłodności, ale jeszcze bardziej cierpi przez grzeszną miłość do Lancelota, której jednak nie potrafi się wyrzec. Jest wiecznie przerażona światem, czego bardzo ciekawym wyrazem jest jej agorafobia; zarazem jednak usiłuje w tym świecie żyć, rozpaczliwie podkreślając swój status królowej.

Jej największą wadą jest przywiązanie do wstrętnego chrześcijaństwa, na które przeciąga Artura.

Na tych dwóch postaciach jednak się nie kończy. Jest i wspaniała królowa północnego Lothian, chytra i lubieżna Morgause; jest Igerna, która – inaczej niż na przykład u Malory’ego – zdradziła swojego pierwszego męża w pełni świadomie i z miłości; jest Elaine beznadziejnie zakochana w Lancelocie; jest Viviana, Pani Jeziora i mentorka Morgany, która dla większego dobra wrabia swoją podopieczną w rytualny seks z jej bratem; jest jej następczyni Niniana, która właściwie robi niewiele poza byciem kochanką złego Mordreda; jest Nimue, która prowadzi Merlina do zguby.

Mamy więc całkiem sporo różnorodnych, wyrazistych postaci kobiecych – ale mamy też problem.

„Białogłowom trudno jest coś przedsięwziąć bez pomocy mężczyzn...”
„...Jesteśmy niestałe, bojaźliwe, uparte i podejrzliwe” – jak mówi w „Dekameronie” Filomena, „nader roztropna niewiasta”. To przygnębiające, jak dobrze te słowa pasują do „Mgieł Avalonu”.

I nie chodzi wcale o to, że większość wyżej wymienionych kobiet definiuje się poprzez stosunek do mężczyzny, którego są żoną, siostrą czy kochanką. To naprawdę drobiazg, który w żaden sposób ich nie przekreśla. Moja frustrację budzi jednak bezczynność tych postaci, które mają być głównym motorem książki, żeby nie rzec – główną atrakcją.

Owszem, zdarza się, że niektóre z kobiecych postaci przejmują inicjatywę i robią to całkiem udatnie, chociaż przeważnie polega to na popychaniu do działania mężczyzn. Między tymi miłymi momentami rozciągają się jednak rozległe połacie książki, podczas których ma się nieodparte wrażenie, że oto dostaliśmy książkę z punktu widzenia postaci drugo-, albo i trzecioplanowej. Takiej, co to siedzi w domu i przędzie, a do prawdziwej fabuły ma dostęp tylko dzięki plotkom albo mistycznym wizjom. 

Scena, której nie ma w "Mgłach Avalonu": Morgana pokazuje Arturowi freski, na których Lancelot przedstawił cały swój romans z Ginewrą. (Źródło)


Nie mając nic do roboty, Ginewra, jako kobieta zagubiona i zniewolona przez chrześcijaństwo, przez całe lata przeżuwa wciąż te same zawody i konflikty wewnętrzne, a Morgana, jako kobieta światła i wyzwolona, przez całe lata przeżuwa wciąż te same zawody i konflikty wewnętrzne. Obydwie przy tym popisują się swoistą formą mizoginii: Ginewra nie lubi kobiet, ponieważ wszystkie (łącznie z nią) są grzesznymi potomkiniami Ewy, a Morgana nie lubi kobiet, ponieważ nie dążą do osobistego spełnienia i umysłowego rozwoju, tylko zajmują się rodzeniem dzieci, plotkowaniem o ślubach i cerowaniem skarpet. Mimo że sama właściwie przez pół książki nie robi nic innego. Nie może rzucić tych skarpet, bo, rozumiecie, żyje w opresyjnym świecie mężczyzn, którzy są głupi, i chrześcijańskich księży, którzy są źli.

„Gdy same swoimi przewodnikami będziemy, to społeczność nasza długo trwać nie będzie...”
Ten obraz kobiet nienawidzących innych kobiet, jest tym bardziej przygnębiający, że znajduje się właśnie z opowieści arturiańskiej, w której tradycyjnie bardzo istotny jest duch wspólnoty i braterstwa. Rycerze tworzą społeczność skupioną wokół ukochanego króla i wokół wspólnych ideałów honoru i waleczności.

Dlaczego więc w opowieści arturiańskiej z kobiecego punktu widzenia nie opisać społeczności kobiecych? A tymczasem dostajemy Ginewrę, która zazdrości Arturowi wiernego kręgu przyjaciół.

Nie twierdzę, że społeczności kobiecych nie ma całkowicie, ale te, które się pojawiają – kapłanki Avalonu, rozchichotane dwórki Ginewry czy młode zakonnice z Epilogu – stanowią w gruncie rzeczy tło. Żadna z głównych bohaterek tak naprawdę nie należy do tych społeczności; czasem nawet definiuje się w opozycji do niej, tak jak Ginewra, którą irytują młodzieńcze zachwyty jej podopiecznych nad tężyzną rycerzy.

Więcej nawet – kobiety w „Mgłach Avalonu” tak naprawdę nie mają przyjaciółek. Nawet poprawne stosunki podszyte są zawiścią. Morgana zazdrości Ginewrze piękności. Ginewra zazdrości Morganie młodego wyglądu. Morgana zazdrości Ginewrze wpływu na Artura. Ginewra zazdrości Morganie wpływu na Artura. Morgana, Ginewra i Elaine zazdroszczą sobie nawzajem względów Lancelota. Morgana zazdrości swojej ciotce Morgause, ponieważ Mordred ją uważa za swoją matkę. Morgana zazdrości Ninianie pozycji w Avalonie. Niniana zazdrości Morganie czarodziejskich umiejętności.

Kiedy nie ma zawiści, jest dla odmiany żal. Igerna ma żal do Viviany za wydanie jej w młodym wieku za Gorloisa. Morgana ma żal do Viviany za rytualny seks z Arturem. Morgause ma żal do Viviany za zeswatanie Utera z Igerną, a nie z nią. Viviana ma żal do wszystkich, że nie rozumieją, iż działała zgodnie z wolą Bogini.

Właściwie jedyna w pełni pozytywna relacja (silnie zresztą podszyta erotyzmem) to ta między Morganą a Raven, kapłanką, która złożyła śluby milczenia i przez niemal całe życie nie opuściła Avalonu. Chciałoby się rzec złośliwie, że z taką kobietą można budować dobre relacje, ponieważ nie stanowi konkurencji.

Ten niemal całkowity brak przyjaznych stosunków między kobietami i pogarda dla kobiet „głupich” sprawiają, że książka brzmi fałszywie wszędzie tam, gdzie kobiety są opiewane jako naczynia Bogini, zasługujące ze strony mężczyzn na szacunek, żeby nie powiedzieć cześć. „Mgły Avalonu” trącą na dobrą sprawę naiwnymi formami feminizmu, które z jednej strony ograniczają się do lamentowania nad tym, jak to kobietom jest źle, a z drugiej krytykują zajęcia i zachowania uważane za kobiece. Gdy przychodzi do poradzenia kobietom, jak mają w takim okropnym świecie żyć, są albo boleśnie łopatologiczne (zacznij nosić spodnie! – jak to napisała sama Bradley w jednej ze swoich wcześniejszych książek fantasy), albo zaskakująco mgliste.

„Mgły Avalonu” są i łopatologiczne, i (nomen omen) mgliste jednocześnie. To już jednak zahacza o bardziej kontrowersyjne wątki i mój drugi wielki problem z tą książką. W następnym odcinku dowiemy się zatem, co z „Mgieł Avalonu” przeniknęło do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.

Śmierć Artura w Avalonie, James Archer (źródło)

sobota, 3 grudnia 2016

I przestań przeklinać, do diabła - "Hugo", Bédu (tłum. Agnieszka Labisko)




Po krótkim zastanowieniu śmiało rzec mogę, że „Hugo” był pierwszym komiksem w moim życiu i do tej pory chyba pozostaje ulubionym, wyprzedzając „Thorgala”, który zaczął się rozrastać i pączkować w sto tysięcy nieogarnialnych dla mnie serii pobocznych.






Ten komiks nauczył mnie wszystkiego, co warto wiedzieć o średniowieczu.

„Hugo” jest baśnią. Przedstawiony w nim świat po mistrzowsku łączy elementy znane i nieznane, realistyczne i cudowne: są tam zbrojne warzywa wojujące z oblegającymi ich mury hordami szkodników, ale i całkiem zwykłe średniowieczne opactwo; jest magiczny zamek stworzony dosłownie z tysięcy mew, ale i budowana przez dziesięciolecia gotycka katedra. Równie wyraziste są postaci. Sam Hugo, choć w wieku dość młodocianym (sądząc z mikrej postury), cieszy się całkowicie dorosłą autonomią; to on nauczył mnie słowa „trubadur”, mimo że swojej lutni zazwyczaj używa jako broni obuchowej. Jest też jego milczący towarzysz, niedźwiedź Biskoto, i aż nazbyt rozgadane przeznaczenie – Narcyz, no i wróżka Śliweczka, którą wbrew niesprawiedliwym i z gruntu niesłusznym słowom jednego z moich pająków („Śliweczka to Deus ex machina i dama w opresji w jednym) uważam, za jedną z najbardziej pamiętnych żeńskich postaci mojego dzieciństwa.

Dwa posiadane przeze mnie zeszyty komiksu („Zaklęcie w fasolę” i „Zamek mew”) zostały zaczytane niemal na śmierć i podczas jednego z zabiegów konserwatorskich zostały im zamienione okładki, dlatego ogromnie mnie ucieszyło nowe wydanie wszystkich pięciu części „Hugo” w jednym tomie. Radość i przyjemność ogromna, mimo nowego tłumaczenia, które, jak to zwykle bywa z nowymi tłumaczeniami, budziło czasem sprzeciw u tych, którzy znają stare.

Przyznać trzeba, że nowe tłumaczenie Agnieszki Labisko jest znacznie bardziej nastawione na dzisiejszą młodzież, nader często używając sformułowań takich jak „tępe dzidy”, sypiąc ripostami wyraźnie pomyślanymi jako „śmieszne teksty”, a nawet stosując aluzje popkulturowe z wróżbitą Maciejem włącznie. To może się nie podobać, ja jednak patrzę na to łaskawiej, bo niektóre sformułowania są naprawdę bardzo udane, a jedno weszło już do mojej codziennej komunikacji:

Nie macie pojęcia, ile rzeczy można w ten sposób skomentować.


Z drugiej jednak strony jest co najmniej jedno miejsce, które bardzo mnie skonfundowało. Zwróćcie uwagę szczególnie na trzeci obrazek:

To jest stare tłumaczenie, autorstwa Iwony Sienickiej...
...a to nowe.


Gdzie się podziałeś, mój finezyjny dowcipie? Co się z tobą stało? Bo przecież chyba pojawiasz się w oryginale – ale jeśli tak, czemu zniknąłeś u Agnieszki Labisko? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie – niech się odezwie, niech uśmierzy mój niepokój.

Niepokój, który mimo wszystko nie jest aż tak wielki, by „Hugo” nie był dla mnie jednym z najprzyjemniejszych czytelniczych doświadczeń ostatniego czasu.