sobota, 18 marca 2017

Czy świat potrzebował sequela "Nędzników"? Nie. - "Kozeta. Czas iluzji" (François Cérésa)



Ta książka dokonała rzeczy wielkiej, choć mało chwalebnej, prowadząc mnie przez całą sinusoidę uczuć.

Jestem skokiem na kasę! Kup mnie!
Na początku wzbudziła moją odrazę i pogardę. Sequele generalnie budzą we mnie takie uczucia. Szczególnie jeśli opierają się na zohydzeniu głównego amanta oryginału i gloryfikacji antagonisty. Tak było choćby z niesławną kontynuacją musicalu „Upiór w operze” i tak też jest i tutaj. Marius z kochającego męża przeistacza się w zgorzkniałego i cynicznego dandysa, który upija się i ma kochankę... Nie, wróć. Słowo „przeistacza się” jest niewłaściwe, ponieważ zakłada jakiś proces. Tymczasem u Cérésy żadnego procesu nie ma. Już na samym początku książki, zaledwie parę miesięcy po śmierci Jeana Valjeana, małżeństwo Mariusa i Kozety jest w stanie absolutnego rozkładu.

Tu zresztą widać doskonale immanentnie obraźliwą cechę wszelkich sequeli. Prawda, że w „Nędznikach” Marius był bufonem, który nie wpadł na to, że zamiast kupować mięso z kością i pierwszego dnia zjadać mięso, drugiego tłuszcz, a trzeciego lizać kości, mógłby na tym mięsie ugotować zupę na cały tydzień. Ale pod koniec książki jest mądrzejszy, niż był na początku. Przebył jakąś drogę i dotarł do swojej osobistej mety. Jego sytuacja się ustabilizowała, jego historia dobiegła końca.

Więc żeby można było ciągnąć ją dalej, trzeba wszystko rozwalić. Dużo sequeli tak robi – żeby stworzyć sobie jakiekolwiek pole do manewru, unieważnia konkluzję oryginalnego utworu i tym samym, w moim odczuciu, pokazuje środkowy palec pierwotnej historii.

Wróćmy jednak do książki Cérésy. Byliśmy przy mojej odrazie i pogardzie, jaką wzbudziło niemal kreskówkowe oczernienie postaci Mariusa, wyniesienie Kozety niemal na ołtarz wszelkich cnót (coś, co Victorowi Hugo mogło ujść na sucho, bo pisał w XIX w., a poza tym zawarł w swojej książce masę świetnych rzeczy, które równoważyły jej słabości) oraz wskrzeszenie Javerta, który teraz pomyka po Paryżu pod pseudonimem Verjat i zasadniczo zbija bąki.

Tymczasem pod powierzchnią nużących dekadenckich imprez kluje się arcyskomplikowany spisek z udziałem garbusa oraz nieśmiertelnego Thénardiera. Chyba mają oni na celu pozbycie się Mariusa, żeby następnie ożenić Kozetę z dandysem, którego garbus jest kamerdynerem, przy czym dandys jest tego spisku nieświadomy. Żeby bardziej skomplikować sprawę, zamiast po prostu stuknąć Mariusa i wrzucić trupa do rzeki, to podają mu narkotyk i przebierają za złoczyńcę o ksywie Jezus, przez co Marius alias Jezus trafia do kolonii karnej w Toulon, gdzie dostaje ten sam numer co Jean Valjean, ponieważ symbol.

W tym momencie moje uczucia wobec książki zaczęły ewoluować. Z jednej strony pojawiło się znużenie i obojętność. Kozeta jest przekonana, że Marius nie żyje, a ponieważ czytelnik wie, że to nieprawda, to trudno się przejąć jej cierpieniami. Z drugiej strony przeżycia Mariusa w kolonii karnej, opisy okropnych warunków, w których trzymani są niektórzy więźniowie, wszechobecnej przemocy i brutalności, ale i jaśniejszych stron więziennego życia, solidarności i rodzących się przyjaźni, a nade wszystko rozwój postaci Mariusa, który nie załamuje rąk, tylko cały czas planuje ucieczkę z kolonii – to wszystko zrodziło we mnie zainteresowanie, a nawet pewnego rodzaju uznanie.

Przestało mi nawet tak bardzo przeszkadzać, że całkiem zręczne kawałki przerywa od czasu do czasu grafomańska pseudofilozofia. Oto na przykład w opis rozpaczy Mariusa wdziera się nagle stwierdzenie, że przechylił głowę na bok i przybrał wyraz ekstatycznego i udręczonego Chrystusa wedle El Greco – opis, który kojarzy mi się odparcie z kwiatkami z „Na ustach grzechu” Magdaleny Samozwaniec. Albo Kozeta mówi, że musi wyprowadzić się z domu, w którym mieszkała z Mariusem, ponieważ „wspomnienia słodkich chwil, jakie tam razem spędzili, wirują jej w głowie jak szarpane wichrem ziarnka piasku. Te ziarnka piasku to moje wspomnienia”, co jest z pewnością najgorszym cytatem o piasku od czasów „Ataku klonów”. Od czasu do czasu postaci dostają też napadu niespodziewanej głupoty, żeby tylko fabuła mogła się potoczyć tak, jak autor sobie tego życzy.

To wszystko jednak były grzechy do wybaczenia, szczególnie że Verjat wreszcie zaczął coś robić, zamiast tylko jeść pomarańcze i przemawiać do Kozety mądrymi aforyzmami rodem z „Forresta Gumpa”. Marius próbuje się wydostać z kolonii, Verjat próbuje przeniknąć tajemnicę jego rzekomej śmierci, akcja się rozwija, wydaje się, że wszystko zmierza do satysfakcjonującego zakończenia, moje zadowolenie rośnie, aż tu nagle...

Aż tu nagle książka się kończy. Czy raczej urywa, praktycznie in medias res. Bo to jest dopiero pierwsza część, a jest jeszcze druga.

I wcale mnie nie ciekawi, co zawiera. Cała pobłażliwość dla tej książki wyparowała. Została tylko odraza i pogarda – w ten sposób wróciliśmy do punktu wyjścia, tworząc piękną klamrę kompozycyjną.

Nie wiem, czy mogę nazwać tę książkę rozczarowaniem, skoro od początku trudno było spodziewać się o niej czegokolwiek dobrego. Przecież pod pewnymi względami okazała się lepsza od moich ponurych oczekiwań. A mimo to mnie rozczarowała – ponieważ mnie okłamała, i to w sposób podwójny.

Pierwsze kłamstwo kryje się już w tytule. „Kozeta” nie jest bynajmniej książką o Kozecie. Kozeta ledwo co robi, a jeśli już się pojawia, to jest albo niemożebnie nudna, albo irytująca. Postacią, o której tak naprawdę jest ta powieść i która przechodzi jakiś rozwój, jakąś wewnętrzną drogę (aczkolwiek wyboistą, krętą i pełną przestojów) jest Marius. W tym względzie można rzec, że sequel pozostał wierny oryginałowi, bo u Victora Hugo też wszystko kręciło się wokół Mariusa. Victor Hugo częściowo wzorował przeżycia Mariusa na własnych. François Cérésa też się chyba z nim utożsamia, bo z wielkim zacięciem opisuje, jak to zmężniał w kolonii karnej.



Drugie kłamstwo polega na tym, że „Kozeta” w żaden sposób nie ostrzegła mnie, że jest zaledwie początkiem historii i że nie mam co oczekiwać jakiegokolwiek satysfakcjonującego rozwiązania w tej książce.
Dwa kłamstwa, spowodowane najpewniej tym, że książka pt. „Marius. Pierwsza część miernego sequela do «Nędzników»” sprzedałaby się znacznie gorzej. Tak czy inaczej są to miałkie popłuczyny po Hugo, doprawione jakim takim researchem o Francji lat 30. XIX w. i paroma niezłymi kawałkami, które jednak nie są w stanie uratować całości.

 Na drugą część z pewnością nie będę już tracić czasu.

wtorek, 14 marca 2017

Płeć białą, bohatyry, wojny i miłości śpiewać będę - "Orland szalony", Ludovico Ariosto (tłum. Piotr Kochanowski)



Oblecze się we zbroję i konia wywiedzie
I do lasa w gęstwinę co nawiętszą jedzie,
I jeśli kogo niemasz, w koło się obziera
I strasznym wyciem bramę żalowi otwiera.
...
„Nie jestem tem, czem się zdam z twarzy: już nieżywy,
Już dawno jest pod ziemią Orland nieszczęśliwy”.


...z tego przykładu daje się przestroga miłośnikom, aby to pewnie wiedzieli, że miłość barziej pochodzi z rozsądku i z obierania, aniźli z jakiego niebieskiego przeznaczenia.

Są książki, których korzenie tkwią w tylu wcześniejszych utworach i które same sięgają mackami swoich wpływów do takiej mnogości późniejszych, jak to się ładnie nazywa, „tekstów kultury”, że kiedy próbuje się to ogarnąć takim dyletanckim umysłem jak mój, natrafia się w pierwszej chwili na mur własnej bezsilności. A przecież już sam „Orland szalony” jest gigantycznym przedsięwzięciem złożonym z 46 pieśni (każda po ok. 100 strof), pisanym przez Ariosta przez dwadzieścia lat z okładem. Byłoby dłużej, gdyby nie to, że dalsze szlifowanie tekstu przerwała Ariostowi śmierć w 1533 roku.

Ten obraz namalowany przez Tycjana często podawany jest za portret Ariosta. Podobno jednak nim nie jest. Moja teoria jest taka, że Ariosto schował się w tym gigantycznym rękawie.

Jak wszyscy wiemy ze szkoły, Karol Wielki walczył z Saracenami, a najdzielniejszym z jego rycerzy był hrabia Roland. Roland był tak mężny, że w obliczu przeważającej siły wroga nie chciał wezwać posiłków i w związku z tym – wpierw rozsiekawszy nieprzeliczone rzesze wrogów – poniósł śmierć w wąwozie Roncevaux.

Brawo, Rolandzie. Szczere gratulacje. (Źródło)


Na długo przed tym jednak zakochał się bez pamięci w bosko pięknej Angelice (jak widać z imienia, księżniczce chińskiej). Jak do tego zakochania doszło, można przeczytać w poemacie „Orlando innamorato” Boiarda, zawiedzie się jednak ten, kto będzie oczekiwać happy endu tej miłości. I wcale nie z powodu śmierci Orlanda – już raczej śmierci samego Boiarda, przez co poemat pozostał nieukończony.

W tym właśnie miejscu do akcji wkracza Ludovico Ariosto, humanista, dyplomata, podopieczny kardynała Hipolita d’Este i niezły szelma, który ukrywał przed światem swoje małżeństwo, żeby nie stracić dochodów z kościelnych beneficjów.

Ariosto postanowił dokończyć to, co Boiardo tak śmiało rozpoczął, i tak właśnie powstał „Orland szalony”, monumentalne dzieło, w którym Orland jest tylko jednym z bardzo, bardzo licznych bohaterów. 

Ferrant szuka swojego hełmu w stawie, kiedy nagle zjawia mu się widmo Argalii, do którego ten hełm wcześniej należał (malował Giuseppe Cades).
Ci liczni bohaterowie to zarówno chrześcijańscy rycerze Karola Wielkiego, jak i Saraceni. Po stronie tych ostatnich walczy też na przykład król Serykany („krainy gdzieś za Indiami, w Chinach leżącej”) oraz Tatar Mandrykard – ten przysiągł, że nie będzie walczył mieczem, póki nie dostanie tego, którym niegdyś walczył Hektor (ten z "Iliady"), a który obecnie należy do Orlanda. Są wśród rycerzy i dwie wojujące kobiety: Bradamante wzdychająca za ukochanym i Marfiza łapiąca za broń przy byle okazji. Jest i mag Malagizy, który dzięki księgom ma władzę nad diabłami. Doprawdy, długo by jeszcze można było wymieniać!

Bradamante właśnie pognębiła maga Atlanta, który uwięził jej ukochanego Rugiera (chociaż zrobił to tylko po to, żeby ustrzec go od śmierci w bitwie. Rugier jest zapewne gdzieś wśród tych smerfów biegających w prawym górnym rogu. (Malował Giuseppe Cades).


Wszyscy ci rycerze od czasu do czasu stoczą jakąś straszliwą bitwę, w której trup ściele się gęsto i krew leje się strumieniami, zaś w chwilach wolnych jeżdżą sobie po świecie i:
walczą z magami latającymi na hipogryfach, 

ratują dziewice złożone w ofierze morskim potworom, 


Rugier uratuje Angelikę, ale "orki" nie zabije. Dokona tego dopiero Orland, spuszczając się na linie wgłąb jej gardzieli i kłując ją od środka. (Filippo Napoletano)

zabijają olbrzymów, którzy zrastają się nawet po rozczłonkowaniu, 

dadzą się uwieść czarownicom,

Alcyna opętała Rugiera i skłoniła go, by porzucił zbroję na rzecz czerwonego szlafroka. Hańba! (Rutilio Manetti)
 
odznaczają się na turniejach, 

słuchają przepowiedni Merlina, 

przepędzają harpie dręczące etiopskiego króla, 

Astolf przegania harpie prosto do piekła (drzeworyt z wydania Zoppina).


czynią spustoszenie na wyspie Amazonek, 

przez pomyłkę ścinają głowy kobietom, których pożądają 

Obrazek 1: Rodomont uprowadza Izabellę (która jest w żałobie po śmierci ukochanego Zerbina). Przy okazji zabija pustelnika (w tekście rzucił nim trzysta metrów dalej). Obrazek 2: Izabella wmawia Rodomontowi, że szykuje magiczną miksturę, dzięki której żadne żelazo nie będzie się go imać. Rodomont upija się po raz pierwszy w życiu. Obrazek 3: Izabella posmarowała się trefną miksturą i namówiła Rodomonta, by wypróbował na niej swój miecz. W ten sposób umknęła jego żądzy i poszła prosto do nieba XD


i mają wiele innych pociesznych przygód, opisanych zgodnie ze stosowaną już przez Chrétiena de Troyes techniką entrelacement, czyli przeplatania się wątków i przeskakiwania od jednego bohatera do drugiego.

Wszystko to okraszone jest jeszcze interwencjami samego Boga, który posyła Michała Archanioła na poszukiwanie Niezgody, żeby zesłać ją na Saracenów (Niezgoda znajduje się, ku zaskoczeniu Michała, w klasztorze, gdzie spodziewał się raczej zastać Milczenie), oraz peanami Ariosta na cześć rodu d’Este, dzięki którym miał co jeść.

Jurny Rygier chce nagrody za uratowanie Angeliki przed morskim potworem. Będzie musiał obejść się smakiem, bo Angelika zaraz użyje magicznego pierścienia, dzięki któremu stanie się niewidzialna i mu ucieknie. (Malował Montelatici Francesco, zwany Cecco Bravo).
 
Tu właśnie ucieka. (Giuseppe Bergomi)

Orland wędruje i bohateruje jak wszyscy. Zamiast siedzieć przy Karolu Wielkim (czy też Karle, jak nazywa go polski tłumacz) szuka ukochanej Angeliki. Nie jest w tym odosobiony; chińską księżniczkę posiąść pragnie u Ariosta właściwie każdy zdrowy na ciele mężczyzna, a nawet i ci, którym zdrowia nie starcza (jak pewien lubieżny pustelnik). 

Jako zboczeniec Rubens wybrał oczywiście ten motyw z "Orlanda". Nota bene w książce Angelice wcale nie jest do śmiechu.

 Angelika zaś nie chce żadnego z nich i bez przerwy ucieka, aż do czasu, gdy zakocha się w saraceńskim wojowniku o anielskiej urodzie, Medorze.

Angelika przy pomocy ziół leczy rany Medora. W rogu mało subtelny amorek już mierzy w jej serce. (Matteo Rosselli).

 
Bardzo dużo jest obrazów inspirowanych miłością Angeliki i Medora – może dlatego, że temat ten stanowi dobrą wymówkę, by przedstawić sielankową scenerię i ludzi na golasa. To, jak kochankowie wypisują swoje imiona na drzewach, dowodzi natomiast, że wandalizm istniał zawsze.

 
Nie wiem, co zamierza zrobić putto w lewym dolnym rogu. (malował anonim).


 Te właśnie napisy napotyka na swej drodze Orland. Zrozpaczony i upokorzony tym, że Angelika zamiast niego wybrała jakiegoś saraceńskiego kmiotka, traci rozum, zdziera z siebie zbroję i tocząc pianę z ust, wyrywa drzewa z korzeniami, urywa ludziom głowy i kończyny oraz wlecze za sobą zajeżdżonego na śmierć konia.

Orland dowiaduje się, że Angelika oddała bransoletkę od niego wieśniaczce. Cierpi. (Benjamin West).
 
A tutaj już oszalał. (Arnold Bocklin).

Trzeba będzie, by inny rycerz, Astolf, w towarzystwie św. Jana wsiadł do płonącego wozu, który swego czasu zabrał do nieba Eliasza, i poleciał aż na Księżyc, gdzie oprócz krzątających się Parek i rzeki zapomnienia znaleźć można wszystko, co się zgubiło. Jest tam również rozum Orlanda w starannie podpisanej butelce, który następnie Astolf musi zaaplikować szaleńcowi drogą inhalacji przez nos, w ten sposób przywracając mu zmysły.
Astolfo leci na księżyc. (malował Vincenzo De Barberis).

I to streszczenie wątku Orlanda chyba najlepiej opisuje całe dzieło: cudowny, feeryczny kocioł wątków antycznych, arturiańskich i karolińskich, opisanych z ironiczną wręcz swadą i przesadą. Nie ma tu miejsca na półśrodki. Kiedy Izabella opłakuje zabitego Zerbina, to robi wszystko, by umrzeć wkrótce po ukochanym. Kiedy Saracen Rodomont wpada do oblężonego Paryża, to w pojedynkę morduje pół populacji i burzy ćwierć zabudowań. Kiedy Marfiza się wścieka, bo jakiś rycerz miał czelność wyśmiać brzydotę podróżującej z nią staruszki, to w trymiga zrzuca go z konia (a potem każe towarzyszce pokonanego zamienić się na ubrania z wyśmianą staruszką). 

Marfiza zwycięska. Każdy pretekst do namalowania gołej kobiety jest dobry. (Eugene Delacroix).


I nadludzkie wyczyny, i aż nazbyt ludzkie słabostki Ariosto traktuje z lekkim dystansem, z przymrużeniem oka, które jednak nigdy nie prowadzi do otwartej drwiny czy parodii. To nie jest „Don Kichot”. W „Orlandzie” kryje się wręcz odrobina nostalgii za czasami rycerskiej chwały.

To były bowiem czasy sprzed wynalezienia broni palnej (którą Ariosto wprost nazywa największym nieszczęściem ludzkości, a przeciwko jej twórcy – nikczemnikowi gorszemu od Judasza – wygłasza całą tyradę).

To były czasy, gdy Syryjczycy nosili zupełnie takie same zbroje jak rycerstwo zachodnie, bo Ziemia Święta była przecież w rękach chrześcijańskich (nie to co teraz, kiedy europejscy książęta żrą się między sobą, zamiast swoje militarne wysiłki obrócić na zbożny cel).

To były czasy, gdy kobiety mogły swobodnie podróżować bez eskorty, a w dodatku zdarzały się wśród nich takie perły odwagi jak Bradamante i Marfiza oraz takie wzory wierności i szlachetności jak Olimpia czy Izabella (chociaż kobiety zawsze są wspaniałe, mimo wstrętnych pomówień różnych mizoginów, a niektóre z nich stanowią niedościgłe ideały we wszystkich dziedzinach, słyszysz, Izabello d’Este? Słyszysz? Nazwałem jedną z postaci na twoją cześć, chyba zasłużyłem na protekcję?).

Olimpia porzucona przez niecnego Birena, dla którego całe jej królestwo poszło na zatracenie. (Giuseppe Cades).

Czarująca jest nieskrępowana baśniowość. Czarujące są wszystkie moralizujące wstawki, które we współczesnym utworze byłyby nie do zniesienia – nie wyobrażam sobie książki, w której każdy rozdział rozpoczyna się od noty zatytułowanej „Alegorie”, w której autor objaśnia z powagą, że na przykładzie postaci X widać, że cnotę nawet we wrogu należy miłować albo że Bóg zawsze mści złamane przysięgi.

Prawda, są w „Orlandzie” również epizody, które budzą mieszane uczucia. 

Fiordispina zakochuje się w Bradamancie, po czym orientuje się, że to kobieta. Bradamante nie jest zainteresowana, ale ma bardzo podobnego brata Ricciarda, który usłyszawszy całą historię, jedzie do Fiordispiny. Podaje się za własną siostrę i twierdzi, że nimfa dorobiła mu penisa. Fiordispina jest uszczęśliwiona. (malował Guido Reni).

Prawda, że polskie tłumaczenie Piotra Kochanowskiego (bratanka Jana K.) najpewniej nie dorasta do pięt oryginałowi. Prawda, że peany na cześć Estów to wedle współczesnej miary zwykłe lizusostwo, niedopuszczalne w epoce, gdy uważa się, że artysta powinien być niezależny i służyć wyłącznie sztuce. Prawda, że pogłębione portrety psychologiczne to nie ten adres.

Wiedźma Melissa pokazuje Bradamancie widma jej potomków z rodu Este (rysował anonim).
Patrzę z intelektualnych wyżyn swojej zarozumiałej epoki i dziwię się: to na początku XVI wieku, gdy nikt nie słyszał o politycznej poprawności, Saraceni mogli być heroiczni, honorowi i piękni, mimo wiary w „fałszywego Mahometa”? To wtedy były postacie walecznych kobiet ciekawsze niż w sporej części współczesnego popularnego fantasy? To wtedy byli tacy narratorzy, żartobliwi i (auto)ironiczni, ale gdy trzeba, potrafiący zagrać na prawdziwych, dramatycznych uczuciach? Były takie historie, które oślepiają blaskiem, a mimochodem i z wdziękiem potrafią dać do myślenia, przede wszystkim o stosunkach damsko-męskich?



I wreszcie dochodzę do wniosku oczywistego, choć tak często przeze mnie zapominanego: dobra literatura była zawsze. Nie jest wymysłem wieku XX ani nawet XIX.

I to jest wspaniałe. Wspaniałe jest to, że Ariosto napisał swojego „Orlando furioso”. Wspaniałe jest to, że Piotr Kochanowski go przetłumaczył, a Jan Czubek wydał w całości w 1905 r. Wspaniałe jest wreszcie to, że poemat zainspirował tylu innych artystów – przede wszystkim Händla, którego opery „Ariodante”, „Alcina” i „Orlando” w ogóle nakłoniły mnie do przeczytania książki. Zwłaszcza „Ariodante”, który przez całą ponurą zimę był promyczkiem utrzymującym mnie przy życiu.

Trudno było wybrać jakiś zgrabny cytat na zakończenie, bo „Orlando szalony” niemal cały się składa ze zgrabnych cytatów, więc po długich deliberacjach dam fragment filipiki przeciwko broni palnej:

Jakoś, o niecnotliwy, przeklęty wymyśle,
Nalazł miejsce w człowieczem sercu i umyśle?
Przez cię rycerska sława i chwała spodlała,
Przez cię każda przewaga beze czci została;
Przez cię dzielność w swej słusznej cenie nie zostawa,
Przez cię się za dobrego często zły udawa.
Męstwo więcej na place przez cię – żal się, Boże! –
I serce śmiałe stanąć na próbie nie może
[...]
Przeto i teraz twierdzę, com rzekł, że od wieka
Gorszego i sroższego nie było człowieka
Nad tego, który naprzód wymyślił swą głową
Przeklętą broń i srogą strzelbę piorunową.

I ja tak o niem trzymać i rozumieć muszę,
Że Bóg jego przeklętą, potępioną duszę
W piekle nagłębiej zawarł z Judaszem, gdzie za tę
Subtelność swoję godną odbiera zapłatę.

Święte słowa.

Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci. (Gustave Dore).