środa, 28 września 2016

Pyszna kaszka, lecz kaszka - o Antoninie Domańskiej



Kto dzieckiem w kolebce pasie kurczaki, ten młody nadrabia zaległości w literaturze dla smarkaterii. Czasem wychodzi z tego miłe zaskoczenie, jak w przypadku „O czym szumią wierzby”. Czasem wychodzi z tego szybki rajd po trzech utworach Antoniny Domańskiej („Hanusia Wierzynkówna”, „Trzaska i Zbroja” oraz sztandarowa, a dotąd mi nieznana „Historia żółtej ciżemki”), do którego opisania przymierzam się od blisko miesiąca.

Bezbolesne jest to pisarstwo, sprawne, dosyć barwne, choć pozbawione fajerwerków, solidnie oparte na źródłach historycznych i zgrabnie je rozwijające – i chyba dlatego tak trudno napisać o nim coś mądrego. Chociaż nie, mam myśl: ogromnym plusem tych utworów (bo nie wszystkie zasługują z racji długości – czy raczej krótkości – na miano powieści) jest to, że skupiają się na losie zwykłych ludzi, „trzeciego stanu”: kupców, rzemieślników i kmieci, a w „Historii żółtej ciżemki” nawet włóczęgów. Na pierwszym planie jest więc nie wielka polityka (choć i ona się pojawia, na przykład kiedy chłopi gwarzą sobie kulturalnie o śmierci Władysława pod Warną), tylko codzienne życie i osobiste problemy, o których słuch dawno zaginął.

Bezbolesne jest to pisarstwo, lecz jednak dziecięce. Dziecko nie będzie cynicznie wątpić, jak to możliwe, by w czasach znakomitych średniowiecznych dróg jeden i ten sam człowiek osobiście włamywał się do domów w Krakowie i kierował szajką bandytów na Litwie. Możliwe, że nie będzie nawet gardzić bohaterem za ewidentną głupotę, jak wtedy, gdy przyszły właściciel żółtej ciżemki, straciwszy nadzieję, że odnajdzie swoją rodzinną wioskę, nagle spotyka w Krakowie przyjaciela z lat dziecinnych – i przez dziesięć lat nie pomyśli, żeby zapytać go o drogę do Poręby, z której ten przyjaciel do Krakowa przyszedł. 
To nie są złe książki. No, może z wyjątkiem „Hanusi Wierzynkówny”, która zaczyna się bardzo obiecująco, wprowadza postać pewnej siebie i pomysłowej dziewczynki, a potem nagle wchodzi w tryb turbo, przeskakuje parę lat w przód i kończy się ślubem bohaterki z jakimś bezimiennym manekinem.

"Uczta u Wierzynka" autorstwa Abramowicza. Znana również jako moment, w którym Hanusia Wierzynkówna przestaje mieć cokolwiek do powiedzenia, a jej historia przestaje się rozwijać.

 Ale Domańska naprawdę nie pisała źle. Realia i postaci historyczne (jak Jan Długosz albo święty Kazimierz) są przedstawione z wdziękiem, werwą i niemałą dbałością o szczegóły, co każe mi dziwić się, czemu Wyspiański w „Weselu” przedstawił ją jako Radczynię, która w listopadzie pyta chłopkę, czy już posiała zboże.

Dawno temu „Paziowie króla Zygmunta” wzbudzili mój niekłamany zachwyt. Ale twórczość Domańskiej jest jak kaszka zbożowa dla niemowląt. Kaszka, choćby i najpyszniejsza, nie może już wystarczyć organizmowi, który domaga się pokarmów stałych. Każda książka ma swój czas – i tak jak nie należy moim zdaniem czytać na przykład „Innego świata” Herlinga-Grudzińskiego, póki nie osiągnie się pewnej dojrzałości intelektualnej, tak też Domańska najlepiej smakuje, gdy jeszcze ma się mleko pod nosem.

poniedziałek, 26 września 2016

Epickość po kazachsku - "Koczownicy", Ilias Esenberlin (tłum. Andrzej Szymański)



Jest w tym coś z wtajemniczenia: pierwsza w moim długim życiu kazachska książka, i to w dodatku powieść historyczna. Do tej pory moja wiedza o tym regionie ograniczała się do niepewnego „Chyba kiedyś rządził nimi Czyngis-chan, nie?” (a wiedza o Czyngis-chanie pochodziła ze wspaniałej piosenki, którą Niemcy wystawiły na Eurowizji w 1979 roku, oraz z książki popularnonaukowej, z której pamiętam głównie szczegółowe wyliczenia dowodzące, że mongolski jeździec mógł przeżyć jakiś czas, pijąc krew swojego wierzchowca). Teraz jednak nadarza się okazja, by poznać kazachskie dzieje z punktu widzenia Kazacha. Tyle że nie do końca, bo polskie tłumaczenie jest przekładem z tłumaczenia rosyjskiego, więc kazachski tekst został dwukrotnie przefiltrowany, zanim dotarł do mnie – ale na bezrybiu i rak ryba.

Mamy zatem wiek XV. Czyngis-chana dawno nie ma, są za to jego potomkowie, a imię ich: Legion. Nieprzeliczona mnogość chanów, batyrów, sułtanów, beków, bejów i wezyrów walczy o pastwiska, tabuny koni i miasta. Korowód nazw, imion i wzajemnych powiązań rodzinnych jest tak rozbuchany, że w końcu staje się niezrozumiałym szumem, który mój mózg stara się ignorować, skupiając się na nadrzędnej fabule książki. Nadrzędną fabułę można natomiast streścić w jednym zdaniu: zły chan Abulchair z żądzy władzy chce podbijać i podporządkowywać sobie okoliczne ziemie, podsycając wewnętrzne podziały między Kazachami, by łatwiej nimi władać, zaś dobry chan Dżenibek z troski o swój lud chce podbijać i podporządkowywać sobie okoliczne ziemie, łagodząc wewnętrzne podziały między Kazachami, by uczynić z nich silny i niepodległy naród. Od czasu do czasu narrator przebąknie o woli ludowych mas, które pragną pokoju, w przeciwieństwie do warstwy wyzyskiwaczy. Zdarzają się całe strony suchych relacji, jak to Iks-chan podbił miasta A, B i C, a na jesieni wycofał się na pastwiska w okolicach D, gdzie silne były wpływy Igrek-sułtana. Niektóre postaci pojawiają się na krótko, wydają się ważne, po czym odpływają w niebyt. Moje powieki z wolna opadają coraz niżej...

A potem nagle budzi mnie wzmianka o jakimś nieznanym mi zwyczaju (jak na przykład kąpanie nowego chana w mleku czterdziestu białych klaczy albo grzebanie niewolnika razem z panem, a potem odkopywanie go – i tak trzy razy. Jeśli przeżyje, to znaczy, że rzeczywiście go kochał). Rozbrzmiewa pean na cześć żeńskiego lub męskiego piękna. Odzywają się kazachskie porzekadła i mądrości ludowe. Rozpętuje się krwawa walka albo konny pojedynek, albo dochodzi do okrutnej egzekucji sługi, który zawiódł. Któryś z pieśniarzy (zwanych „żyrau”) śpiewa o pięknie stepu albo o Iskandrze Dwurogim, jak na wschodzie nazywany jest Aleksander Wielki. Akkozy, której kochanka rozkazał zabić chan, odmawia poślubienia któregokolwiek z dziesięciu synów tego chana i przysięga na Koran, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Sajan-batyr powstrzymuje ukochaną przed zastrzeleniem swego ojca. Dżanibek kadzi swojej pierwszej i najmądrzejszej żonie, żeby przestała się dąsać za to, że poprzednią noc spędził u młodszej. Straszliwy Burunduk bierze wroga do niewoli i przez dziesięć dni grozi mu śmiercią, jeśli nie odda mu za żonę swojej siostry (siostra co prawda jest już zamężna, ale kto by się tym przejmował).


To tak, jakby przedzierać się przez tę pieśń „Iliady”, w której wyliczono wszystkie greckie okręty wraz z liczbą wojowników, a potem nagle przejść do rozpaczy Achillesa po śmierci Patroklosa. Nie przypadkiem mówię akurat o „Iliadzie”, bo „Koczownicy” wyrastają z podobnego, epicznego ducha: bohaterowie są przeważnie silni, piękni i legendarni, a gros wydarzeń historycznych wynika z namiętności do kobiety. „Koczowników” można też porównać do powieści historycznych polskiego autora Karola Bunscha, który też potrafi przez dwadzieścia stron przynudzać, żeby potem wyskoczyć z jedną roziskrzoną sceną, jednym smakowitym dialogiem, jednym poruszającym opisem, które sprawiają, że jednak warto jego książkę czytać.
 
Oczywiście, „Koczownicy” mają przewagę wtajemniczenia. Sam fakt, że mówią o ludziach i zjawiskach dotąd mi nieznanych, sam smak nowości przydaje im blasku, bo książka jest ciekawa głównie ze względów poznawczych, a nie literackich. Mimo jej niedoskonałości cieszę się jednak, że było mi dane dzięki ją poznać – choćby przez filtr podwójnego tłumaczenia.

środa, 21 września 2016

Balina się bój, bo to straszny zbój - znowu o rycerzach i o Cherezińskiej



I znów starli się tak straszliwie, że strach było słuchać o tej bitwie z powodu wielkiego rozlewu krwi, a kolczugi mieli rozdarte, tak że ze wszystkich stron byli obnażeni. Wreszcie Balan, młodszy brat, cofnął się nieco i legł na ziemi. Wtedy rzekł Balin Dziki:
 – Kim jesteś? Nigdy dotąd bowiem nie spotkałem rycerza, który by mi dorównał.
 – Nazywam się – odparł on – Balan, brat dobrego rycerza Balina.
 – Biada mi – rzekł Balin – że dożyłem tego dnia. – I upadł, omdlały.
Wtedy Balan podczołgał się do niego, podpierając się rękami, i zdjął hełm swojemu bratu, i mógłby go nie poznać z twarzy, tak bowiem była poraniona i zakrwawiona; gdy jednak tamten się ocknął, rzekł:
 – Balanie, bracie, ty mnie zabiłeś, a ja ciebie, i dlatego będą mówić o nas w całym wielkim świecie.
 – Biada mi – rzekł Balan – że dożyłem tego dnia, w którym przez nieszczęście cię nie rozpoznałem. Dostrzegłem przecież dwa twoje miecze, ale z powodu nieznanej tarczy wziąłem cię za obcego rycerza.
 – Biada – rzekł Balin – wszystko to wina nieszczęsnego rycerza na zamku, on bowiem sprawił, że na zgubę nas obu zostawiłem swoją tarczę. 
Thomas Mallory, Le Morte d’Arthur, księga II (tłum. OZM, na podstawie tej wersji)

Sir Balin należy do mniej znanych rycerzy Okrągłego Stołu. Mnie do niedawna kojarzył się tylko z prologiem do historii Świętego Graala. Stąd też przytoczona w „Koronie śniegu i krwi” opowieść o przeklętym mieczu Balina wzbudziła moją głęboką nieufność, posuniętą nawet do podejrzeń, że Cherezińska całą legendę zmyśliła tak samo jak rodowód Jakuba Świnki albo odwieczną tajną misję Illuminati-Zarębów. Szczególnie że przytoczona opowieść przybiera formę... cóż, taką:

Gdy Artur król wraz z dworem swym do uczty wnet zasiada
Drzwi nagle otworzyły się i panna przed nim pada
Na złotych włosach wianek z róż
Na jasnych licach łzy
A w ręku panny wielki miecz i on przyczyną jest jej łez.

Królu! – dziewica łka – ten miecz dała mi Pani z Avalon
A w ostrzu tym tkwi straszny czar, a w broni tej tkwi wielka moc!
Czy wśród rycerzy słynnych twych jest ten, co mnie uwolni?
Co siły swej użyje, by wyciągnąć klingę z pochwy?

Jak widać, Cherezińska lubi zaskakiwać: kiedy już pogodzimy się z myślą, że czeka nas poczciwa rymowanka w rytmie swojskiego patataja, zgodna z zasadami znamienitej szkoły częstochowskiej, rymy nagle znikają całkowicie, a rytm zaczyna kuleć, potykać się, krztusić, charczeć i ostatecznie całkiem idzie do piachu, by zaraz niespodziewanie zmarwychwstać. Takie znikające rymy, spazmujące rytmy i inne harce wyczyniają się przez całą pieśń o Balinie i przeklętym mieczu, która w sumie zajmuje ładne trzy strony. Na szczęście jest dawkowana po trochu przez całą książkę i chyba ma stanowić symboliczny komentarz do politycznej sytuacji Polski w okresie rozbicia dzielnicowego, choć ja nie do końca dostrzegam jakąkolwiek analogię. 

Rysował Sir W. Russel Flint (Źródło)
Mniejsza z tym. Żeby nie poprzestać na pastwieniu się nad złą poezją epiczną, skupmy się na losach sir Balina. Jego historię znaleźć można w dwóch najważniejszych źródłach: „Suite de Merlin”, poczynionej około roku 1230 próby uporządkowania opowieści o rycerzach króla Artura (już wtedy mieli w tym bałagan!), oraz w „Le Morte d’Arthur” Thomasa Malory’ego, dziele dość późnym, bo z XV wieku. Pierwszego niestety nie znam, pozostaje zatem Malory, u którego historia zaczyna się mniej więcej tak, jak w balladzie Cherezińskiej: na dwór Artura przychodzi dzieweczka z przypasanym mieczem, którego chce się pozbyć; różnica polega na tym, że nie płacze i nie smarcze, i jasno mówi, że miecz wyciągnie tylko rycerz, który nie ma na sumieniu żadnej zdrady ani niegodziwości. Takim rycerzem okazuje się biednie ubrany Balin.

Ale nie u Cherezińskiej, u której nie ma mowy o kwalifikacjach moralnych, lecz tylko o sile. Dlatego właściwie nie wiadomo, czemu Balinowi udaje się to, na czym inni polegli:

Zapasy trwały dzień i noc i nikt dotąd nie wygrał
Dziewica łka, miecz w pochwie tkwi, opuszcza mężów ikra
Aż z tylnych ław wstał pan na schwał
-Nazywam się sir Balin! Wyciągnę miecz,
uwolnię cię i pójdę sobie dalej.
Król Artur skinął na Balina: pokaż nam, co potrafisz!
A rycerz skoczył do dziewicy i nim zdołała krzyknąć
Wyrwał miecz z pochwy jedną ręką, drugą jej zerwał wianek
Zawirowały płatki róż, brzęknęła stal zaklęta
Sir Balin w dłoni trzymał miecz, dziewica była nietknięta.

Warto dodać, że u Cherezińskiej cała sytuacja jest pretekstem do sztubackich dowcipasów, bo miecz w pochwie, wiadomo, he he he. A tu jeszcze zerwanie wianka, ho ho, to ci dopiero – chociaż nie wiadomo, skąd się wziął ten erotyczny podtekst, u Malory’ego nieobecny, i czemu ma służyć, skoro do niczego nie prowadzi. Chyba do tego, by podkreślić, że Balin to, excusez le mot, kutas, a nie żaden prawy rycerz, jak u Malory’ego.

Dzieweczka żąda zwrotu miecza, ale Balinowi za bardzo się on spodobał, by go oddać, nawet gdy zostaje ostrzeżony, że zabije nim ukochanego człowieka. To, co u Malory’ego jest przestrogą, u Cherezińskiej staje się mściwym przekleństwem, które dziewica wypowiada, gdy na chwilę przestanie łkać. W ten sposób miecz staje się przeklęty, a nieszczęście, które ma sprowadzić, jest karą za chciwość Złego Balina™. U Malory’ego sprawa jest bardziej skomplikowana, okazuje się bowiem, że dzieweczka przyszła na dwór Artura, szukając rycerza, który zabiłby jej brata za to, że on z kolei zabił jej kochanka. Miecz jest zatem od samego początku pułapką, w którą wpada całkiem niewinny Balin.

Ledwie kończą się figle z mieczem, do zamku przybywa Pani Jeziora i żąda głowy Balina albo (to tylko u Malory’ego) głowy dzieweczki, bo obydwoje coś jej przeskrobali. Artur nie godzi się na takie łamanie prawa gościnności, Pani Jeziora upiera się, że jest jej coś winien za Excalibura, aż tu nagle:

Balin wstał, zamachnął się i rzecz to niesłychana!
Pani z Jeziora głowę ściął mieczem już raz przeklętym!

Trochę to nagłe i niespodziewane, prawda? U Malory’ego Balin ma przynajmniej usprawiedliwienie: Pani Jeziora doprowadziła do śmierci jego matki, byłoby więc dla niego hańbą, gdyby się nie zemścił. Tak czy inaczej, Balin opuszcza dwór Artura w niesławie. Wkrótce potem zabija w pojedynku niejakiego Lanceora i tym samym przyczynia się do samobójczej śmierci kochającej go damy. Tragedia idzie więc jego śladem.

Chcąc odzyskać królewską łaskę, wraz ze swoim bratem Balanem dzielnie walczy z wrogami Artura, odznacza się wyjątkowym męstwem i staje się znany jako Rycerz z Dwoma Mieczami. Dobra passa nie trwa jednak długo: rycerz, któremu Balin przysiągł zapewnić bezpieczeństwo, ginie z rąk Garlona. Garlon jest niewidzialny i hasa sobie po całej krainie, zabijając albo raniąc rycerzy wedle swego upodobania; trudno się więc dziwić, że kiedy Balin natyka się na niego na uczcie u króla Pellama, dochodzi do wniosku, że musi go zlikwidować, i to natychmiast, bo następna okazja, gdy Garlon będzie widzialny, może się nie trafić. Po raz drugi zatem Balin dopuszcza się zabójstwa podczas uczty. Po raz drugi zabija bezbronną (chwilowo) osobę, a chociaż ma do tego powody, jego czyn pozostaje zbrodnią.

Taki przynajmniej obraz Balina – raczej ofiary okoliczności niż degenerata – maluje Malory. U Cherezińskiej nie ma mowy ani o samobójstwie kochanki Lanceora, ani o niewidzialnym Garlonie, ani tym bardziej o dzielnym wojowaniu na rzecz Artura. Jest za to coś takiego, co już nawet nie próbuje udawać, że się rymuje:

Sir Balin, rycerz mroku, pan podstępnego miecza.
Gdziekolwiek swe postawi kroki,
Tam śmierć i krew go gna.
Nikt go ugościć nie chce, nikt widzieć go nie pragnie.
Ponura sława ściga go, łzy sierot i wdów płacz.

Co chyba należy interpretować tak, że Balin zaczął mordować dla zabawy. Czyli w zasadzie przejął rolę Garlona.

W progi pięknego zamku wszedł, gdzie królem jest sam Pelles.
Nim minął dzień, już przelał krew, jak chciało przeznaczenie.
-To brat mój był, choć rycerz zły!
-zakrzyknął król gospodarz.
A Balin jak okrutny cień przesunął się po schodach.

Zatem Balin „przesuwa się po schodach”, uciekając przed wściekłym królem, i trafia do komnaty, w której przechowywany jest święty Graal i inne święte relikwie. Czując na karku oddech Pellama (tak nazywa się król w wersji Malory’ego), chwyta za krwawiącą włócznię, którą żołnierz Longinus przebił ongiś bok Chrystusa, i zadaje królowi straszliwą ranę, która nie zagoi się przez wiele lat, póki nie zjawi się Galahad. W jednej chwili zamek rozsypuje się w gruzy.

Rysował Lancelot Speed. Jak się ma takie imię, to nie ma wyjścia - trzeba się zajmować legendami arturiańskimi. (Źródło)


Balin właśnie dopuścił się świętokradztwa. Wprawdzie nieświadomie i w samoobronie, ale znów popełnił straszliwą zbrodnię. Rzecz, jasna, Zły Balin™ Cherezińskiej działa nieco inaczej:

Nie uszanował Graala, co lśnił tam w majestacie.
Bał zemsty się, więc sięgnął broń wiszącą przy ornacie.
-Ach, zostaw to! – zakrzyknął król. – To święte są insygnia!
Ta włócznia naznaczona jest i nie przeżyjesz ty dnia!

Zaśmiał okrutny Balin się i nie usłuchał króla.
Ramieniem zbrojnym w włóczni sztych poranił jego uda.

Pomińmy ornat, który znalazł się tam tylko dla rymu, oraz nazwanie świętej włóczni „naznaczoną” i przestrogę króla „nie przeżyjesz ty dnia”, która jest gwałtem na poezji i jednocześnie nie ma sensu, ponieważ Balin po swojej zbrodni żyje znacznie dłużej niż dzień. Od razu widać różnicę między Malorym a Cherezińską. To już nie jest popędliwe działanie w samoobronie, tylko zbrodnia popełniona na zimno, z premedytacją i gromkim „muahaha”.

Po tej nieszczęsnej przygodzie Balin u Malory’ego niechcący przyczynia się do tego, że napotkany rycerz morduje zdradzającą go kochankę i sam popełnia samobójstwo. Dobrze wiedzieć, że pech dalej prześladuje naszego Balina; kulminacja następuje w momencie, gdy Balin trafia do krainy, której mieszkańcy zmuszają go do walki z rycerzem broniącym wyspy. Rycerzem tym, jak się okazuje, jest jego brat Balan. Rozpoznają się, gdy jest już za późno. Obaj umierają od ran i zostają pochowani w jednym grobie.

Rysował W.H. Margetson (Źródło)

Nawet w tym ostatnim akcie wersja Cherezińskiej różni się od wersji Malory’ego. U tego ostatniego Balin przed walką dostaje nową, większą tarczę od rycerza, który udaje troskę o jego życie. Właśnie z powodu tarczy Balan nie poznaje brata. U Cherezińskiej Balin sam odmawia zdradzenia swojej tożsamości, a rycerz broniący wyspy staje się Czarnym Rycerzem na turnieju:

-Kim jesteś? – zapytali go rycerze na turnieju
-Me imię niech okryje mrok, jak tarcza na ramieniu.
-Czy stanąć chcesz do walki tu, gdzie my toczymy boje?
Gdzie Czarny Rycerz trzeci dzień gubi ofiary swoje?

To prawda, Balin u Malory’ego jest gwałtowny, dostaje nawet przydomek "Dziki", ale nigdy nie jest niegodziwy. To prawy i mężny rycerz, który chce wiernie służyć królowi. Splot nieszczęśliwych okoliczności i kilka niewłaściwych decyzji czynią z niego zabójcę i świętokradcę. Prześladuje go pech; otaczający go ludzie giną z jego powodu, ale wbrew jego woli. Nawet gdy chce komuś pomóc – jak na przykład ojcu, którego syn umiera od ran zadanych przez niewidzialnego Garlana i tylko krwią tegoż Garlana może zostać uzdrowiony, albo rycerzowi, który ze smutkiem wypatruje nieobecnej kochanki – kończy się to nieszczęściem. Dla Balina nie ma ani właściwej drogi, nie ma ucieczki przed fatum. Trudno uniknąć skojarzeń z grecką tragedią: zły los przepowiedziany mu na początku historii spełnia się co do joty. Balin jest bez wątpienia jedną z najbardziej tragicznych postaci legend arturiańskich (a ma sporą konkurencję).

I po tym wszystkim Cherezińska dorabia mu gębę kreskówkowego łotra, który zrywa wianki, morduje bez powodu, okrutnie się śmieje i przesuwa się po schodach. Gdzie tu sprawiedliwość?

Tak to jest z legendą arturiańską - ilu autorów, tyle wersji. I chociaż wyznaję zasadę, że każdy ma prawo do własnego wariantu, to kusi mnie - och, jak strasznie mnie kusi - by dla Cherezińskiej zrobić wyjątek.

 Ten rycerz zły pokazał kły,
Balin jest wielkim nikczemnikiem.
Niech jeszcze ktoś odpowie mi,
Po co o takim śpiewać?

poniedziałek, 19 września 2016

Zemsta ohydnej okładki - "Wiedźma burz", Susan Dexter ("The Wind-witch", tłum. Andrzej Stępniak)



Wyobrażam sobie czasem pracowników wydawnictwa, jak obradują: „Mamy tu książkę fantasy o młodej wdowie, która ciężko pracuje, żeby utrzymać farmę i zachować niezależność, a w przerwach między młócką a farbowaniem wełny organizuje system ostrzegania przybrzeżnych miast przed wikingopodobnymi najeźdźcami. Co tu dać na okładkę?”

Dumają dłuższą chwilę, po czym ktoś woła: „Eureka! Najlepsza będzie cycolina w podartym czerwonym gorsecie, z zakrwawioną szablą i poważną deformacją bioder!”

Czy tam w tle jest smok? W tej książce nie występują smoki.

 Przynajmniej ktoś powiedział rysownikowi, że napadający krainę bohaterki Ervalowie są wyraźnie wzorowani na Wikingach – wskazuje na to ów gustowny rogaty hełm. Nie powiadomiono go za to, że Druyan jest gospodynią, która urabia sobie ręce po łokcie, a w międzyczasie objeżdża kraj na magicznym koniu. Gdyby Amber wydawał „Mary Poppins”, zapewne przyrządziłby okładkę z dominą z wielką szpicrutą. Ironia losu polega na tym, że obrazkiem takiego roznegliżowanego manekina ozdobiono książkę, która opowiada o drodze młodej kobiety do niezależności, do samodzielnego wyboru męża i do jawnego korzystania z wrodzonych mocy kontrolowania pogody w obronie ojczyzny. Prawdę powiedziawszy, jest to jedna z bardziej feministycznych książek, jakie ostatnio wpadły mi w ręce. Nieprzełomowa, nie szaleńczo oryginalna, ale z pozytywnym i sympatycznym przesłaniem – które ktoś postanowił opakować w ten anatomiczny horror.

Dajmy jednak pokój tej zgrozie i pomówmy o specyficznym przedstawianiu mężczyzn przez Susan Dexter. W „Wiedźmie burz”, tak jak w należącym do tej samej serii „Księciu pecha” główne postaci męskie reprezentują typ pozornego nieudacznika obdarzonego szlachetną determinacją i czystym sercem. Nie są silni fizycznie; właściwie dosyć często słabują (a bohaterki muszą ich wtedy pielęgnować). W przypadku Leitha w „Księcia pecha” wynika to z ciążącej na nim klątwy, przez którą w kółko sobie coś łamie albo rozkwasza na czymś nos; Kellis w „Wiedźmie burz” jest jednym z ostatnich przedstawicieli ludu, który jest uczulony na żelazo, a poza tym miewa prorocze wizje, od których potwornie boli go głowa. Formalnie jest najpierw jeńcem, a potem najemnym parobkiem Druyan; nigdy nie zwraca się do niej inaczej niż per „pani” i pokornie podejmuje się każdej pracy, chociaż na mało której się zna; gotów jest ochraniać ją za cenę swojego zdrowia; nie tylko nie narzuca się ze swoimi tkliwszymi dla niej uczuciami, ale wręcz do ostatniej chwili je ukrywa.

Jest taka książka Kazimierza Pospiszyla, nosi tytuł „Tristan i Don Juan”, w której zdefiniowane są dwa ideały miłości mężczyzny. Don Juan to zdobywca, macho i samiec alfa, pan i władca, ideał, który – co ciekawe – według Pospiszyla – powstał w reakcji na pokornego Tristana. Tristan jest pozbawiony władzy, ponieważ całkowicie poddaje się kochanej kobiecie. Jego wierność, czułość i delikatność stanowią odpowiedź na kobiece potrzeby i wymagania. W skrajnej postaci skutkuje to „Rycerzem z wózka”. Kellis z „Wiedźmy burz”, a także Leith z „Księcia pecha” (oraz, jak teraz o tym pomyślę, również główny amant z „Przeznaczonych” Grocholi) wydają się wyrastać z tej samej tradycji, choć nie popadają w takie ekstrema jak stary dobry Lancelot.

I całe szczęście. Kellis ma wystarczająco dużo osobowości, wystarczająco dużo własnych rozterek i problemów, aby być pełnowartościową postacią, a relacja między nim a Druyan – mimo że tytułuje ją „panią” – jest związkiem równych i wzajemnie się szanujących osób. I to jest kolejny powód, dla którego przesłanie „Wiedźmy burz” jest naprawdę sympatyczne, a cała książka – mimo że nie należy z całą pewnością do dzieł przełomowych – przyjemna i godna uwagi.
 
Z wyjątkiem okładki, ma się rozumieć. Okładka powoduje wrzody na oczach. Przydałyby się żelazne okulary oprócz maski.

piątek, 16 września 2016

Amor, Psyche i Megiera - "Podwójna rodzina" (Balzac)



„Podwójna rodzina” to podwójna historia – o bardzo ciekawej, epizodycznej konstrukcji, z licznymi przeskokami w czasie.

Zaczyna się od Caroline, młodej szwaczki, która razem z matką mieszka w ciemnym mieszkanku. Odgrodzona od ulicy kratą, którą zdobią wątłe roślinki rosnące w skrzynce na parapecie, całe dnie pilnie pracuje, podczas gdy jej matka taksuje wzrokiem przechodniów, upatrując w nich wybranków dla córki i szans na poprawę bytu. 


Jednym z takich przechodniów jest posępny, zamożny mężczyzna, z którym Caroline przez parę miesięcy porozumiewa się wyłącznie za pomocą spojrzeń. Podziwiają się tak nawzajem w tkliwym milczeniu, by pewnego pięknego wiosennego dnia nawiązać na spacerze kontakt werbalny. Pod wpływem radosnej i żywiołowej Caroline ponury do tej pory Roger odżywa– nic więc dziwnego, że już niedługo widzimy Caroline szczęśliwą i otoczoną zbytkiem. Wyrwana z ciemnej jaskini, bezkrytycznie wielbi swojego Rogera i nie pyta go o nic, nie tylko o powody, dla których nie zaproponował jej małżeństwa (o których nie ma ochoty myśleć), lecz nawet o jego nazwisko. Lepsza jest niż Psyche dla Amora – a Roger mało się nie rozpuknie ze rozkoszy, bo w Caroline odnalazł wymarzoną kobietę, która przyjmuje go zawsze z zachwytem i czułością, chodzi z nim do teatru i rodzi rozkoszne bobasy. Ich cudzołożne szczęście trwa siedem lat – siedem lat tłustych, chciałoby się powiedzieć, bo zaraz potem przechodzimy do siedmiu lat chudych, lat przed spotkaniem z Caroline, podczas których następował rozkład małżeństwa Rogera z dewotką Angélique.

Małżeństwo to zostało zawarte po zaledwie dwóch tygodniach znajomości, z poduszczenia ojca Rogera. Sam Roger nie miał początkowo nic przeciwko, bowiem – jak mówi nam narrator – pomylił miłość z żądzą. Żądza jednak szybko wygasa, a zastępuje ją rosnące rozczarowanie. Angélique nie chodzi do teatru, bo teatr jest grzeszny – choćby sam papież mówił co innego (a mówi, bo Roger posuwa się do napisania do niego listu na ten temat). Angélique nie ma też gustu, okropnie urządza mieszkanie, a wszystko, czego się tknie, przesiąka klasztornym chłodem. O pożyciu małżeńskim od pewnego czasu nie ma mowy, a Roger coraz bardziej cierpi w poczuciu, że zmarnował sobie życie.

Zatem kiedy po siedmiu latach szczęścia z kochanką wybucha bomba – Caroline dowiaduje się o istnieniu Angélique, Angélique dowiaduje się o istnieniu Caroline – i następuje konfrontacja z żoną, Roger czuje się w pełni usprawiedliwiony. Zdrady męża winna jest zimna małżonka – nie taka, jakiej się spodziewał, niedarząca go taką ślepą, oddaną miłością, jakiej pragnął. Właściwie to ona jest niewierna, zdradzając męża z Bogiem. Wstrząśnięta Angélique, przekonana, że postępowała słusznie, dbając o zbawienie nie tylko swoje, ale i męża, obiecuje, że się zmieni. Roger odpowiada coś w guście „Frankly, my dear, I don’t give a damn”, bo już jej nie kocha, zwłaszcza że się zestarzała. Na to Angélique łzawo mówi: oj, żeby tobie kiedyś tak nie powiedziała twoja ukochana.

I jej słowa okazują się czymś w rodzaju klątwy. Znowu bowiem przeskakujemy kilka lat w przód i okazuje się, że Psyche jednak zdradziła: Caroline całe swoje żarliwe uwielbienie ofiarowała jakiemuś łotrowi. Po tym drugim bolesnym rozczarowaniu Roger jest cyniczny, rozgoryczony i martwy wewnętrznie. I wszystko skończyłoby się wielkim przygnębieniem, gdyby nie synowie – zarówno urodzony przez Caroline Charles, jak i prawy dziedzic. Tego pierwszego, popadłego w złodziejstwo, trzeba ratować – temu drugiemu trzeba udzielić dobrych rad, żeby nad wyborem żony zastanawiał się dłużej niż dwa tygodnie. Roger przekonuje się, że nie jest tak wewnętrznie martwy, jak sądził.

Postaci są jak zwykle nakreślone znakomicie, od obdarzonej rysami stręczycielki matki Caroline po knującego opata Fontanona, który zdradza Angélique prawdę o jej mężu. Balzac powtarza też zabieg, który i w poprzednich utworach dało się zauważyć, mianowicie charakteryzowanie postaci poprzez opis ich mieszkań – pełnego światła i blasku w przypadku Caroline, surowego i brzydkiego w przypadku Angélique. I chociaż Roger chwilami wychodzi na egoistę, który ma pretensje do świata, kiedy przestaje się on kręcić wokół niego, a w narracji zbyt silna jest myśl „miłość kobiety oznacza całkowite posłuszeństwo mężowi”, to „Podwójna rodzina” jest dla mnie przede wszystkim ciekawą i w sumie dosyć niejednoznaczną historią o zmienności ludzkiego losu, w której ironia przeplata się ze współczuciem.

środa, 14 września 2016

W czym sir Lancelot jest podobny do polipa



To rysował Howard Pyle. (Źródło)
Teraz zaś trzeba mi wspomnieć o przyjaźni, jaka zawiązała się między sir Lancelotem a królową Ginewrą. Gdy bowiem on powrócił na dwór królewski, zostali tak dobrymi przyjaciółmi, że lepszych być by nie mogło.


 Wiem, że wiele gorszących rzeczy mówiono o tej przyjaźni, ale nie chcę wierzyć takim niegodziwym pogłoskom. Zawsze bowiem znajdą się tacy, którzy uwielbiają źle myśleć i mówić o innych. Choć jednak nie da się zaprzeczyć, że sir Lancelot nigdy nie służył innej damie niż pani Ginewrze, nikt nie rzekł prawdziwie, że inaczej na niego patrzyła niż jak na wielce drogiego przyjaciela. Sir Lancelot bowiem zawsze, aż po kres swoich dni, dawał swoje rycerskie słowo,  że pani Ginewra była szlachetną i zacną pod wszelkimi względami, stąd też ja wolę wierzyć jego rycerskiemu słowu i to co mówił, mieć za prawdę. Wszak czy u schyłku życia nie został pustelnikiem, a ona mniszką, i czy niezwykłe odejście króla Artura z tego świata nie rozdarło im serc? Stąd też ja wolę dobrze, a nie źle myśleć o tak szlachetnych duszach.


Choć jednak sir Lancelot pozostał na dworze króla, wciąż ponad wszystko kochał wielki świat i życie wypełnione przygodą.
Howard Pyle, "The Story of the Champions of the Round Table", tłum. OZM

Tak właśnie Howard Pyle z mieszaniną purytanizmu i dobroduszności niweczy płomienny, grzeszny romans, który do dziś rozpala wyobraźnię miłośników legend arturiańskich. Ale Pyle był bardzo zdolnym człowiekiem. W Polsce znany jest przede wszystkim jako autor „Wesołych przygód Robin Hooda”, dziełka rzeczywiście bardzo wesołego, z którego w tej chwili (ładnych parę lat od ostatniej lektury) pamiętam głównie zawody łucznicze i ciągłe jedzenie pasztetów. Oprócz tego Pyle był autorem wielu innych książek o rycerzach, piratach i innych dzielnych zuchach, oraz zdolnym ilustratorem (podobno to jemu zawdzięczamy stereotypowe wizję ubioru pirata, zatem jego wkład w przedszkolne bale przebierańców jest nieoceniony). Ja jednak za największe jego osiągnięcie uważam fakt, że w jednej ze swoich książek o rycerzach Okrągłego Stołu zdołał niemal całkowicie wyrugować wątek grzesznej miłości z biografii sir Tristana. Na drugim miejscu jest oczyszczenie Lancelota z zarzutu cudzołóstwa.

I to mimo że Lancelot najprawdopodobniej został jako postać stworzony głównie do cudzołóstwa czy też, jak kto woli, dwornej miłości. Miłości słodkiej i gorącej, ale jednak nieczystej, która odbiera Lancelotowi szansę na odnalezienie Graala i w ostateczności prowadzi do upadku królestwa Artura, kiedy wszyscy zaczynają się zabijać nawzajem. Zanim jednak to nastąpiło, Lancelot i inni rycerze mają całą masę przygód z odczarowywaniem niezliczonych zaklętych zamków, pokonywaniem rzesz czarnych rycerzy strzegących brodów, rąbaniem Sasów i olbrzymów, dopomaganiem setkom zasmuconych dam itd., itp. Świat legend arturiańskich to coś jak uniwersum komiksowych superbohaterów, tylko jeszcze bardziej, bo kolejne wersje, inspiracje i rebooty nawarstwiały się nie przez lat kilkadziesiąt, tylko kilkaset. Więc Pyle ma pełne prawo do swojej wersji, zresztą całkiem sympatycznej.

Ale u początków Lancelota był Chrétien de Troyes i romans „Rycerz z wózka”.

Naprawdę z wózka. (Źródło)
Dlaczego z wózka? Otóż ścigając łotra, który porwał królową, Lancelot w pewnym momencie traci konia i wsiada na wózek, co jest dla rycerza hańbą tak straszliwą, że również poszukujący królowej Gowen cofa się przed nią z pobladłą twarzą. Lancelot jednak jest gotów na to potworne upokorzenie – i nie jest to jedyne poświęcenie z jego strony. Kiedy podczas turnieju Ginewra chce poddać próbie jego miłość i każe mu walczyć najgorzej, jak się da, Lancelot z ochota spełnia to polecenie, mimo że naraża się w ten sposób na opinię tchórza i niedorajdy. Wszelkie rany, jakie odnosi dla królowej, wydają mu się słodkie i bezbolesne, choćby właśnie pokroił sobie palce do kości na mieczu pełniącym funkcję mostu nad przepaścią. Z miłości do Ginewry Lancelot zniesie wszystko i właśnie ta miłość – a nie jakieś jego osobiste przymioty – czynią go zdolnym do heroicznych czynów.
I w dodatku on sam niczego nie żąda w zamian za swoją wierność i oddanie. Nawet mu nie drgnie powieka, kiedy odnaleziona i uratowana Ginewra zamiast podziękować mu za pomoc zaczyna go rugać, że nie wsiadł na haniebny wózek od razu, tylko dwie sekundy się zawahał. Lancelot z pokorą uznaje swoją zbrodnię i nigdy już nie przedkłada swojego honoru nad poddańczą miłość.

Bo jest to miłość poddańcza. O jakiejkolwiek równości między kochankami nie może być mowy. Lancelot jest własnością królowej, własnością, z którą Ginewra może robić, co jej się żywnie podoba, raz okazując mu łaskawość, a raz surowość, aby wystawić go na próbę. On jest w nią tak zapatrzony, że właściwie traci własną tożsamość. Kiedy o niej myśli, nie widzi niczego, co się wokół niego dzieje, choćby właśnie pędził na niego rozwścieczony rycerz z nadstawioną kopią. Nie pamięta nawet własnego imienia – co tłumaczyłoby, dlaczego przez trzy tysiące wersów romansu (który ma tych wersów około siedmiu tysięcy) Lancelot pozostaje bezimienny. Pierwsza po imieniu nazywa go – jakżeby inaczej – królowa, tak jakby to ona mu to imię nadała, nadając mu jednocześnie tożsamość i sens życia.

Ciekawe jest zresztą to imię. Niektórzy badacze szukali związków między Lancelotem a celtyckim bogiem Lugiem albo herosem Llwchem, dla mnie jednak wyjątkowy powab ma teoria, która wywodzi jego imię ze starofrancuskiego „Ancel”, zdrobniale „Ancelot”, co z kolei pochodzi z łacińskiego „ancilla”, oznaczającego sługę. Bo tym właśnie jest Lancelot w pierwszym utworze, w którym jego imię zostało zapisane: sługą i niewolnikiem. Jeśli przy okazji jest też najlepszym rycerzem, to tylko dlatego, że wypełnia go miłość do królowej.

Dopiero w późniejszych tekstach Lancelot z polipa staje się bardziej samodzielną postacią, a jego miłość do Ginewry jest niedochowaniem wierności seniorowi (Arturowi) i przyczyną porażki przy poszukiwaniu Graala. Co ciekawe, sam Chrétien de Troyes najprawdopodobniej wcale nie cenił skrajnej pokory i poddańczości Lancelota. Romans „Rycerz z wózkiem” powstał na dworze – i najpewniej na polecenie, jeśli nie pod kierownictwem – Marii z Szampanii. I pozostał nieskończony. Wydaje mi się, że to, co Chrétien naprawdę sobie myślał o miłości dwornej i ideałach rycerskich – a przy okazji również o relacjach małżeńskich – napisał w całkiem innym romansie, „Rycerzu z lwem”. Ale to już inny temat.

poniedziałek, 12 września 2016

Pieróg leniwy, Antiochia i krzyżowcy - "Knights of the Cross", Tom Harper



Czy można wyobrazić sobie coś lepszego niż kryminał w czasach krucjat? Oto pod murami obleganej Antiochii ginie jeden z krzyżowców – ginie, dodajmy, w tajemniczych okolicznościach, najprawdopodobniej nie z rąk wrogich Turków, tylko kogoś z obozu chrześcijańskiego. Obozu, który po przedłużającym się oblężeniu głoduje i popada w coraz większy zamęt i rozprzężenie. Jednym słowem  duszny klimat, poczucie beznadziei, mroki ludzkiej duszy itd., a w tym wszystkim jedyny człowiek, który może rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa.

Człowiek tak nieciekawy, że mija dłuższa chwila, zanim przypomnę sobie jego imię. Demetrios Askiates, Grek (jak widać), nie ma niestety ani krztyny charyzmy. Nie ma nawet za bardzo chęci brać udziału w fabule, ani w wątku oblegania Antiochii, ani w wątku zamordowanego krzyżowca. Obydwa wątki zresztą posuwają się bardzo powoli, co w tym pierwszym jest jeszcze zrozumiałe – w końcu krzyżowcy siedzieli pod murami przez ładnych siedem miesięcy – ale w drugim jest już tylko irytujące. Co więcej, rozwiązanie kryminalnej zagadki nie jest bynajmniej zasługą sprytnego łączenia poszlak i genialnej dedukcji w wykonaniu Demetriosa; po prostu pewna osoba, która od samego początku zna całą prawdę, ale nabiera wody w usta, ledwie zobaczy naszego bohatera, na łożu śmierci w końcu się łamie i wszystko mu wyznaje. Bardzo to niezgrabne, a Demetrios nie po raz pierwszy wychodzi na biernego ofermę.

Epic. Od razu wszystko musi być epic. Wiadomo, jak krucjaty, to epic.
 
Nazbyt surowo to zabrzmiało – bo przecież książka nie jest zła. Ma solidne podstawy merytoryczne (autor jest historykiem) i zręcznie ukazuje wewnętrzne podziały zarówno wśród krzyżowców, jak i wśród muzułmanów. Atmosfera daleko odbiega od „Krzyżowców” Zofii Kossak. Tam pomimo ludzkich błędów i zbrodni, pomimo pleniącego się wśród rycerzy zepsucia, mimo chciwości i podłości, pod plugawą skorupą nigdy nie przestaje tlić się ogień Bożej łaski. U Harpera pod skorupą nie ma nic – dla Demetriosa wszyscy Frankowie to w najlepszym wypadku przebiegli i krwiożerczy chciwcy, a w najgorszym bezrozumne bestie. Jako Grek i wierny poddany bizantyńskiego cesarza jest wśród nich obcy; właściwie byłby prawie ciekawą postacią, gdyby nie jego rozpaczliwa letniość. Nie jest przekonany do celu krucjaty ani do sensowności poszukiwania mordercy. Właściwie do niczego nie jest przekonany. Nie podejmuje z własnej inicjatywy żadnych działań, tylko reaguje i utrzymuje się przy życiu, aż uratuje go ktoś z przyjaciół albo ślepy traf. Z jakiegoś powodu wolno mu przysłuchiwać się naradom dowódców, chociaż on sam nic nie ma na nich do powiedzenia. Łagodny w obejściu, tolerancyjny w poglądach, racjonalny w wierze, jest przezroczystą szybą, przez które czytelnik może wygodnie obserwować bardziej aktywne postaci. I może dla niektórych to byłoby jego zaletą.

Dla mnie jednak najcenniejsze były te momenty, kiedy Demetrios tracił oddech, wspinając się po rozklekotanej drabinie na mury podstępem zdobytej Antiochii, kiedy przedzierał się przez uciekający przed pożarem tłum, szukając swojej ukochanej, kiedy cierpiał, dręczony wyrzutami sumienia, bo z powodu jego bierności ktoś niewinny stracił życie.

Były takie momenty, bo to naprawdę nie jest zła książka. Tak niewiele jej jednak brakuje, by być naprawdę dobrą, a nie tylko w miarę, że nie mogę pozbyć się uczucia niedosytu i lekkiej frustracji.