wtorek, 25 kwietnia 2017

ŚWIĘTOKRADZTWO C.D.! czyli Krytyka „Wiedźmina” – część II: Miłość, kobiety i Graal



Pamiętam, jak jeden z moich pająków grał w pierwszego „Wiedźmina”.

– Zbliża się koniec samouczka, wiedźmin rozmawia z Triss – opowiadał, nie kryjąc zbulwersowania. – I w pewnym momencie pojawia się wybór opcji dialogowych, który sprowadza się do alternatywy „Bądź miły” / „Bądź kutasem”. No to wybrałem to pierwsze, bo dlaczego nie, a tu nagle bam! Wiedźmin ląduje z Triss w łóżku!

Co więcej, po niespodziewanej scenie erotycznej zostaje miła pamiątka: karta z wizerunkiem roznegliżowanej Triss. 



Takich obiektów kolekcjonerskich, rozbrajająco nazwanych na pewnej stronie fanowskiej „kartami sexu”, jest w grze dwadzieścia kilka, ponieważ – jak wyjaśnia ta sama strona z nieustająco rozbrajającą szczerością – „Wiele z kobiet czuje niedowartościowanie ze strony męża, kochanka, przyjaciela, jak i podniecenie widząc żywą legendę – białowłosego wiedźmina. Dzięki temu Geralt może zaspokoić swoją męskość z bliżej poznaną mu kobietą, jak po prostu ze zwykłą prostytutką”.

Pająk zresztą stwierdził po pewnym czasie, że zaspokajanie męskości Geralta to jedyny powód, żeby w tę grę grać, ponieważ walka jest w niej okrutnie nudna. Opinię tę potwierdził mój wiarołomny kuzyn (ten, który radził mi zacząć czytanie cyklu o wiedźminie od „Krwi elfów”).

Będąc symulatorem randkowania, pierwszy „Wiedźmin” nie do końca zatem oddaje to, co w książkach mi się podobało – czyli właśnie walki – natomiast dość wiernie adaptuje ich aspekt romansowy. Nota bene, pierwsza strona pierwszego tomu opowiada o tym, jak jakaś dziewczyna – jeszcze nie wiemy, czy rusałka, czy też śmiertelniczka – smyra Geralta piersiami.

Romanse w książkach o wiedźminie są bowiem równie subtelne jak karty sexu – choć jednocześnie nie tak prostolinijne jak ciąg przyczynowo-skutkowy „wybierz właściwą opcję dialogową” à „daj kobiecie pierścionek” à „ciesz się nowym trofeum”.

Nie tak prostolinijne, ale i nie tak zrozumiałe. Bo stosunki damsko-męskie (a w jednym przypadku damsko-damskie) są u Sapkowskiego... dziwne.

Miłość jest zaborcza i mordercza

Temat miłości po raz pierwszy zostaje podjęty w „Ziarnie prawdy”, u samego początku pierwszego tomu opowiadań („Ostatnie życzenie”). Z lenistwa, jak również dlatego, że i tak już za dużo czasu spędzam na przeżuwaniu twórczości Sapkowskiego, pozwolę sobie zacytować swoje wrażenia na temat tego opowiadania wzięte stąd:

„W „Ziarnie prawdy” mamy do czynienia z ciekawą i miejscami zabawną transformacją baśni o Pięknej i Bestii. Nivellen – czyli właśnie Bestia – jest ze swojego stanu raczej zadowolony, bo odmienność przyciąga dziewczyny. Trochę go co prawda martwią potworne sny, które ostatnio miewa, ale trudno, da się z tym żyć.

Przynajmniej dopóki nie wyjdzie na jaw, że sny te wywołuje jego najnowsza i najulubieńsza ukochana, która jest – tak, tak – wampirzycą. Śliczna Vereena chce z Nivellena zrobić prawdziwego potwora, którym będzie mogła dowolnie powodować.

I w tym momencie misterna maszyneria opowiadania zaczyna mi ostro zgrzytać. Po pierwsze, poznawszy prawdziwą naturę ukochanej, Nivellen przebija ją na wylot wielkim drągiem. Ją, którą dopiero co tak tkliwie kochał - teraz bez chwili wahania nabija na wielki kołek. Prawda, że wampirzyca zamierza właśnie zabić wiedźmina, ale takie przedziurawienie ukochanej mimo wszystko wydaje mi się krokiem z gatunku tych bardziej radykalnych i niveluje moją sympatię do Nivellena (wybaczcie tę krotochwilę).

A żeby było jeszcze śmieszniej, nadziana na drąg Vereena przed śmiercią jeszcze wyznaje Nivellenowi miłość. Wyznanie brzmi „Będziesz mój albo niczyj”, a towarzyszy mu sięgnięcie wampirzymi ząbkami ku tętnicy szyjnej.

Oto gorzki komentarz na temat miłości - myślę sobie. Żadnej miłości nie ma, jest tylko zaborcza zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja. Znakomicie wyartykułowany cynizm - myślę i szczerze gratuluję Sapkowskiemu jego zręczności.

A potem mój wzrok pada na kolejne akapity, w których okazuje się, że Nivellen właśnie odzyskał ludzką (i nader nadobną postać), zaś wiedźmin orzeka, że stało się to dzięki sile prawdziwej miłości.

Sile prawdziwej miłości, w której kobieta manipulowała mężczyzną, skłaniając go do potwornych czynów, żeby zapewnić sobie potężnego obrońcę. Prawdziwej miłości, w której mężczyzna przy pierwszej okazji nabił kobietę na wielki rożen”.

I tak okazuje się, że „zaborcza zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja” to według Sapkowskiego właśnie JEST miłość.

Miłość jest toksyczna i kłamliwa

Och, Yennefer. Naczelny wątek romansowy cyklu wiedźmińskiego, o którym zapewne słyszał każdy, nawet jeśli nie czytał książek, chociażby dzięki mnogim coverom „Pieśni Priscilli” buszującym po Youtubie. Miłość tak wielka i święta, że Yennefer nie pojawia się nawet w kartach sexu.

O moich odczuciach na temat relacji Geralt-Yennefer dużo można powiedzieć, słowa są jednak kulawe i nie tak wymowne jak obiektywny i naukowy wykres.



Wątek ten jest zgniły od samego korzenia – tzn. od opowiadania „Ostatnie życzenie”. Oprócz naprawdę zabawnej fabuły osnutej wokół życzeń spełnianych przez przypadkowo wypuszczonego z butelki dżina, mamy tam kunsztownie zarysowane narodziny prawdziwej głębokiej miłości. Zafascynowany piękną, niezależną i obcesową Yennefer, Geralt gapi się na nią w kąpieli. Następnie Yennefer gwałci go mentalnie i przejmuje nad nim kontrolę, żeby stłukł paru ludzi, którzy jej podpadli. Efekt: Geralt ląduje w więzieniu. Na koniec Geralt wypowiada przed dżinem życzenie (tytułowe ostatnie), po którym następuje namiętny seks między nim a Yennefer. Jak dokładnie brzmi życzenie, tego nie wiemy, można jednak domniemywać, że Geralt zażądał, by Yennefer go pokochała, co potwierdza wyżej wspomniana „Pieśń Priscilli” w słowach „Kiedy wyrzekłem moje życzenie,
Czyś mnie wbrew sobie wtedy pokochała?” (już nie mogę tego słuchać, odkąd wiem, o czym właściwie mowa).

W istocie, epicki to romans, który zaczyna się od ubezwłasnowolnienia jednej osoby (Geralt zahipnotyzowany przez Yennefer), a kończy ubezwłasnowolnieniem drugiej (Yennefer zostaje natychmiast ogarnięta miłością do Geralta dzięki życzeniu spełnionemu przez dżina).

W swoim eseju na temat legendy arturiańskiej „Świat króla Artura” (do którego jeszcze wrócę) Sapkowski chwali się, że w postaci Yennefer wskrzesił nieustępliwą, niezdobytą Nimue – „silną kobietę, która nie ulegnie, dopóki sama nie zechce”. Powinien dodać: „albo dopóki nie przymusi jej działanie siły nadprzyrodzonej”. Szkoda, że Merlin nie miał pod ręką żadnego dżina.

W kolejnym tomie, „Miecz przeznaczenia”, dowiadujemy się, że związek oparty na tak kruchych podstawach nie mógł się ostać, zwłaszcza że Yennefer rzuca w gniewie talerzami, zmusza Geralta do pieszczot na rozchwierutanym wypchanym jednorożcu i ma tendencje poliamoryczne, których Geralt nie potrafi zaakceptować. Męczą się ze sobą straszliwie, a mimo to Sapkowski usilnie próbuje mnie przekonać, że łączy ich jakieś potężne uczucie, ocierające się o metafizykę. Dwa pierwsze opowiadania w tym tomie przypominają zatem wyjątkowo bolesne zatwardzenie, a absolutnym nadirem jest „Okruch lodu”, zawierający najbardziej chyba grafomański fragment, jaki kiedykolwiek wyszedł spod pióra Sapkowskiego:

-Jadę za tobą, Yen, bo zaplątałem, zawęźliłem uprząż moich sań w płozy twoich. A dookoła mnie zamieć. I mróz. Zimno.
-Ciepło stopiłoby w tobie okruch lodu, którym cię ugodziłam-szepnęła.-Wówczas prysłby czar, zobaczyłbyś mnie taką, jaka naprawdę jestem.
-Smagaj tedy białe konie, Yen, niechaj mkną na północ, tam gdzie nigdy nie nastaje odwilż. Oby nigdy nie nastała. Chcę jak najprędzej znaleźć się w twoim lodowym zamku.
-Ten zamek nie istnieje.-Usta Yennefer drgnęły, skrzywiły się.-Jest symbolem.

Znów Rzędzian próbuje być Katonem. Ten sentymentalny dialog jeszcze bardziej rzuca się w oczy na tle zwykłego, cynicznego i dosadnego stylu Sapkowskiego. Pomijając jednak jego arcypretensjonalną formę, treść jest dosyć jasna: Yennefer nie chce żadnego bliższego, poważniejszego i bardziej szczerego związku, Geralt tradycyjnie jest bęcwałem, zaś relacja, w której oboje tkwią, jest toksyczna. Doprawdy ogromną ulgą jest rozstanie pary kochanków pod koniec „Okruchu lodu”, bo oprócz przywoływanego raz po raz zapachu bzu i agrestu nie istnieje absolutnie żaden powód, żeby byli razem. Kolejne opowiadanie – szyderczy, przenikliwy i pełen wartkiej akcji „Wieczny ogień” – był niczym powiew świeżego powietrza po wyjściu z wilgotnego lochu.

Niestety, nie jest to koniec perypetii miłosnych Yennefer i Geralta. Zanim jednak wątek ten powróci niczym morderczy bumerang, Geralt musi pomęczyć się trochę sam.

Miłość jest nagła i irracjonalna

No, może nie do końca sam, bo już w kolejnym opowiadaniu, „Trochę poświęcenia”, Geralt spotyka młodą pieśniarkę zwaną Oczko. Sama Oczko jest sympatyczną postacią, uroczy jest wątek przyjaźni, uczuć opiekuńczych i rywalizacji między nią a Jaskrem, przewijającą się w tle historię romansu władcy z syreną da się znieść. Wszystko to przypomina babeczkę, która smakuje całkiem nieźle, póki człowiek nie natknie się na ukryty w niej gwóźdź.

A gwoździem jest nagła i wyniszczająca miłość, jaką Oczko ni z tego, ni z owego zaczyna pałać do Geralta. Prezentowane jest to jak wielka tragedia na miarę Tristana i Izoldy, Oczko niemalże kona z nieodwzajemnionego uczucia, a Geralt – po pierwotnym zakłopotaniu – wreszcie obdarza ją rozkoszą. W samą porę, bo jak informuje nas narrator, kilka lat później Oczko umarła z powodu zarazy. Na szczęście przed śmiercią zdołała doznać spełnienia w ramionach wiedźmina, dając nam powód do słodko-gorzkiego wzruszenia.

A przynajmniej taki – jak sądzę – był zamysł Sapkowskiego. Bo w moim przypadku, ilekroć Oczko spoglądała na Geralta z miłosną rozpaczą, po głowie zaczynało mi jak mantra chodzić zdanie: „Dziewczyno, opanuj się, znasz go od kilkudziesięciu godzin”. Przedstawianie czegoś, co bardziej przypomina głupie zauroczenie, jako głębokiego uczucia, po prostu nie gra z wszechobecną kpiną i szyderstwem, jakie uprawia Sapkowski. Ilekroć próbuje zmienić tonację, w moich uszach brzmi fałszywie i niespójnie.

Jest jednak w tym wątku jedna dobra rzecz: początkowe zażenowanie Geralta, który zastanawia się, czy Yennefer czuła wobec niego to samo, co on czuje wobec schnącej z miłości Oczko, tj. żal i litość. Moje złe serce uradowało się bardzo tym fragmentem, który wzięło za postępującą dekonstrukcję wątku miłości Geralta i Yennefer.

Przyszłość miała pokazać, jak bardzo się omyliło. Wcześniej jednak doznało jeszcze jednej radości: tylekroć już przywoływanego „Coś więcej”.

Miłość ma wiele twarzy

Pierwsze moje zetknięcie z tym opowiadaniem – ostatnim w tomie „Miecz przeznaczenia” – miało miejsce wiele lat temu. Z tego pierwszego zetknięcia pozostało mi tylko mgliste i mało przyjemne wspomnienie Geralta jadącego na wozie i majaczącego z powodu ran.

W istocie, Geralt jest ranny i opuszczony przez wszystkich. Tym razem jego smętek brzmi bardziej wiarygodnie niż wtedy, gdy jest w pełni sił żywotnych, a przy boku ma Jaskra gotowego znosić jego humory i białogłowy, które zerkają na niego tęsknie bądź łakomie. W takim stanie absolutnego osamotnienia najpierw spotyka swoją matkę – czarodziejkę, która wiele lat temu go opuściła, skazując go na bolesny wiedźmiński los. Dowiaduje się też, że Yennefer zginęła. Nie może zatem liczyć ani na miłość matczyną, ani na miłość kochanki. Obydwie go w jakimś sensie zawiodły.

I wtedy pojawia się Ciri – dziewczynka, którą miał wziąć na wychowanie i która z powodu magicznych przysiąg i układów stała się ponoć jego przeznaczeniem; dziewczynka, którą opuścił w poprzednim opowiadaniu, dla jej dobra rezygnując z robienia z niej wiedźminki; dziewczynka, która cudem przeżyła rzeź jej rodzinnego miasta. Geralt jest przekonany, że Ciri nie żyje, i że on jest do pewnego stopnia winien jej śmierci. Kiedy wreszcie ona i wiedźmin się spotykają, następuje radosne i naprawdę wzruszające powitanie oraz zapadająca w pamięć puenta.

Geralt zawiódł się i na swojej matce, i na Yennefer. Teraz następuje odwrócenie sytuacji: sam mało co nie zawiódł Ciri. Kiedy na jej słowa „jestem twoim przeznaczeniem” odpowiada „Nie, Ciri, jesteś czymś więcej”, wydaje się, że wreszcie nastąpił w nim jakiś przełom, że wyzwolił się od żalu wobec całego świata, toksycznego uczucia i roszczeniowej postawy bęcwała łaknącego czułości. Teraz to on musi stać się kimś, kto zapewni czułość i opiekę Ciri, i będzie wystarczająco dojrzały, żeby ją wychować.

Szczęśliwe moje serce mogłoby pomyśleć w tym momencie, że wie już, o czym będzie dalsza część cyklu: o budowaniu wzajemnej relacji między Ciri i Geraltem i wspólnych przygodach w niebezpiecznym, czasem wrogim, zawsze barwnym świecie. Coś jak „The Last of Us”, tyle że z elfami zamiast zombi opanowanych przez grzyby.

Tak by mogło pomyśleć moje serce, gdyby nie to, że nieopatrznie poznało już wcześniej treść „Krwi elfów”.

Ten wspaniały przełom postaci Geralta, to cudowne wygaszenie wątku Yennefer, a nawet zapowiedź relacji z Ciri zostają w tej książce całkowicie unieważnione. Geralt znowu jest bęcwałem boczącym się na wszystko i wszystkich, Yennefer żyje i ma się dobrze, a wiedźmin dalej ma niezrozumiałą obsesję na jej punkcie, a relacja między Geraltem a Ciri zostaje ledwie zarysowana, zanim obydwie postaci rozstają się praktycznie na pięć tomów.

Wielki powrót Yennefer

Jeśli „Krew elfów” opisuje budowanie jakiejkolwiek relacji, to jest to relacja między Yennefer i Ciri, początkowo zresztą osnuta wokół Geralta, czyli Wielkiego Nieobecnego tej książki. Kiedy już zaakceptuje się nijakość i nieistnienie samego wiedźmina, relacja ta staje się nawet ciekawa: zrodzona z zazdrości i żalu, ewoluuje z wolna w stronę wzajemnego szacunku i czułości między matką a córką. Trzeba co prawda przełknąć ewidentną fascynację Sapkowskiego kobiecym ciałem, również młodocianym, jest jednak jasne i oczywiste, że Yennefer bez Geralta wiele zyskuje. Tak samo zresztą jak Geralt bez Yennefer.

Geralta, jako mężczyznę, porównać można do ogórka. Yennefer, jako kobieta (w dodatku odgrywająca wobec Ciri rolę matki) jest niczym mleko. A jak wszyscy wiemy, ogórków i mleka łączyć nie należy.

Dlatego z pewną ulgą należy przyjąć fakt, że przez większość sagi Yennefer i Geralt nie mają ze sobą styczności, a ich spotkania, ograniczające się do namiętnego seksu, są na tyle krótkie, by nie zdążyły się pojawić pretensjonalne, toksyczne podteksty z „Okrucha lodu”. Z drugiej strony, brak tych kontaktów (jak również brak kontaktów ich obojga z Ciri po „Krwi elfów” i „Czasie pogardy”) skutecznie zapobiega jakiemukolwiek rozwojowi ich relacji. Geralt nie ma szans dojrzeć ani jako partner, ani jako ojciec.

Oddam Sapkowskiemu sprawiedliwość: Yennefer przeżywa swoją ścieżkę rozwoju, w pełni wpasowując się w rolę matki wobec Ciri. Chociaż wątek przetykany jest mistycyzmem ku czci Wielkiej Bogini Matki, który mocno woniał mi „Mgłami Avalonu” (skojarzenie jak najbardziej uprawnione, bo Sapkowski bardzo ceni tę książkę), to zrealizowany jest zgrabnie, tyle że został ściśnięty na króciutkim odcinku przedostatniego tomu, „Wieży jaskółki”, w którym Sapkowski chciał pomieścić jak na mój gust trochę za dużo rzeczy (łącznie z całą historią jakiegoś królestwa, którego nazwy już nie pamiętam).

Yennefer staje się zatem dla Ciri matką i jest gotowa do ostatecznego poświęcenia dla swojej przybranej córki, natomiast Geralt pozostaje Geraltem. Ich miłość z jakiegoś zupełnie niejasnego dla mnie powodu trwa dalej, mimo że przez ostatnie trzy książki nie mieli ze sobą żadnego kontaktu i każde przeżywało własne przygody i własne olśnienia. Ale książka mówi nam, że bardzo się kochają, a ich miłość nie zna granic. Czym jest czytelnik, by wątpić i pytać „dlaczego” oraz „jak to możliwe”?

Miłość Geralta i Yennefer jest wieczna. Wieczna dlatego, że sam Sapkowski wydaje się już nie pamiętać o jej naznaczonych konfliktem i gwałtem początkach; dlatego, że od „Krwi elfów” trwa niezmiennie, choć pozbawiona pożywki; i dlatego wreszcie, że nie kończy się nawet po śmierci.

Geralt i Yennefer odchodzą bowiem z tego świata i trafiają do pachnącego jabłkami Avalonu, by być razem przez całą wieczność. Ich związek uzyskuje tym samym pełne autorskie poparcie. Ckliwość spod znaku Oczko uderza ponownie, i ponownie chyba mam czuć słodko-gorzkie wzruszenie. Problematyczna miłość Geralta i Yennefer została wybielona z wszelkich podtekstów toksycznych i sadomasochistycznych, i zarazem wyprana z wszelkich cech indywidualnych. Relacja dwóch osób, które będąc razem, potrafiły się tylko unieszczęśliwiać, nagle staje się romantycznym wzorcem, które Sapkowski przecież tak lubi wyśmiewać.

Tę bladą i naiwną wizję ratuje tylko moja złośliwa hipoteza, zgodnie z którą Yennefer i Geralt tak naprawdę trafili do piekła. W końcu za życia mimo swojej deklaratywnej miłości nie byli w stanie wytrzymać ze sobą głupich kilku miesięcy... a teraz będą musieli spędzić razem całą wieczność.

Oscar za najlepszą postać żeńską

Yennefer, szczególnie pod sam koniec sagi (dopóki nie połączy się z Geraltem, oczywista), staje się postacią znacznie ciekawszą niż Geralt. Większość jednak postaci kobiecych, które przewijają się przez karty kolejnych książek, nie może pomarzyć o tak interesującej konstrukcji. Kobiety jako ogół wpisują się w fantastyczny ideał istoty pięknej (i dbającej o linię – dlatego właśnie dwie powabne zarrakiańskie wojowniczki powstrzymują się od jedzenia, choć jednocześnie nie stronią od żłopania hektolitrów piwska) i zawsze chętnej (tu na pierwszy plan wybija się absurdalne przyjęcie, na którym wszystkie [wszystkie!!!] czarodziejki próbują uwieść Geralta). Mimo że Sapkowski tworzy całą tajną organizację czarodziejek, które zamierzają po kryjomu rządzić światem, to skupia się przede wszystkim na opisywaniu ubrań i biżuterii każdej z nich, z pietyzmem dorównującym tylko pieczołowitości opisu wykwintnych posiłków. Głupio się przyznać, ale połowa z tych niby sprytnych, niby silnych czarodziejskich osobowości zlała mi się w głowie w bezkształtną, pozbawioną twarzy masę wydekoltowanych sukni i diamentowych kolii – archetyp kobiety silnej swoją seksualnością.

Bo najczęściej właśnie dzięki swojej seksualności kobieta może być silna: tajemnicza i uwodzicielska, podstępna i niezrozumiała, pociągająco inna. Obca.

Dlatego tak bardzo lubię Milvę – postać zupełnie drugoplanową, która odgrywa jakąś rolę właściwie tylko w „Chrzcie ognia”, trzecim tomie sagi, a piątym całego cyklu. Milva jest łuczniczką, mówi jakąś przestarzałą gwarą i twardo stąpa po ziemi, przywołując do porządku kompanię facetów, z których większość stanowczo za bardzo lubi ględzić. Narracja nie powraca w kółko do jej wyglądu albo zapachu, skupiając się zamiast tego na tym, co Milva ma do powiedzenia albo co przeżyła. To między innymi dzięki niej „Chrzest ognia” jest jedną z przyjemniejszych części cyklu.

I mając w rękach taki skarb, Sapkowski go moim zdaniem zmarnował. Ostatnia ważna rzecz, jaka spotyka Milvę, ma miejsce pod koniec „Chrztu ognia”. Dokonuje ona wtedy doniosłego moralnego wyboru – który zaraz zostaje niestety unieważniony przez przejazd bezlitosnego walca imperatywu fabularnego – i przez następne dwa tomy orbituje wokół Geralta, zachowując wprawdzie cudownie cięty język, ale tracąc nieco ze swojej głębi. Wygląda to tak, jakby autor nie za bardzo wiedział, co z nią dalej zrobić.

Do ostatnich chwil nie opuszczała mnie nadzieja, że Milva będzie jeszcze miała swój moment, jakieś chwalebne zwieńczenie swojego własnego pobocznego wąteczku. Niestety, zamiast tego Milva zostaje podle uśmiercona wraz z kilkoma innymi postaciami znacznie ciekawszymi niż Geralt.

Ale mimo wszystko cieszę się, że Sapkowski ją stworzył.

Specjalne wyróżnienie wędruje do czarodziejki Tissai de Vries: ze swoją surowością i pedantyzmem graniczącym z zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym wyróżnia się ona na tle innych czarodziejek, które wyglądają, jakby wyszły spod jednej sztancy.

Tissaię też Sapkowski bezlitośnie zarzyna.


Ciri: od obiecującej postaci do Mary Sue i Graala

Na tym podtytule można by właściwie zakończyć, bo streszcza całą drogę, jaką przebywa Ciri w cyklu wiedźmińskim.

Na początku jest wrzaskliwym dzieciakiem i zmusza Geralta, żeby się nią zaopiekował. Gorliwie uczy się walki, z dziecięcym idealizmem (który Geralt smętnie próbuje zgasić) zapowiada walkę w obronie dobra przeciwko złu, jest przedsiębiorcza i bezczelna, ufna i ciekawska, i generalnie stanowi postać znacznie ciekawszą niż wymięty Geralt.

Jednocześnie jednak od samego początku w jej postaci pojawiają się niepokojące rysy. Z początku się ich nie dostrzega; potem się je lekceważy; wreszcie jednak, kiedy rysy staną się wyrwami i dojdzie do ostatecznej katastrofy, człowiek zwraca się myślą wstecz i sam siebie pyta: „Czemu wcześniej nie zauważyłem, do czego to wszystko zmierza?”.

Ciri jest królewną w przebraniu. Wielu jest takich, którzy chcieliby dostać ją w swoje łapy i wykorzystać w politycznych zagrywkach. Ciri miewa wizje przyszłości. Ciri ma sny o czarnym rycerzu, który wywiózł ją z masakrowanego miasta, a potem zrobił jej coś strasznego, czego ona nie pamięta. Ciri przykłada się do wiedźmińskich ćwiczeń i opanowuje znakomicie sztukę władania bronią białą. Ciri jest uzdolniona magicznie i dzięki szkoleniu Yennefer osiąga jaką taką biegłość również w czarach. Ciri niby nie jest ładna, ale świątynny skryba z miejsca się w niej zakochuje. Ciri jest potomkinią elfów. Ciri jest potomkinią całego rodu o wyjątkowo potężnych zdolnościach magicznych. Ciri jest ostatnim ogniwem eugenicznego eksperymentu, mającego na celu stworzenie mesjasza, który ocali świat przed epoką lodowcową. Ciri jest posiadaczką magicznej macicy, z której wyjdzie ww. mesjasz, i to dlatego wielu jest takich, którzy chcieliby dostać ją w swoje łapy i wykorzystać w eugenicznych zagrywkach. Ciri wzbudziła uwielbienie niezliczonych hord miłośników, którzy teraz gotowi są oddać życie za jej sprawę. CIRI JEST PANIĄ ŚWIATÓW I POTRAFI PODRÓŻOWAĆ W CZASIE I PRZESTRZENI.

Sapkowski obdarza ją kolejnymi fantastycznymi umiejętnościami i kolejnymi zakochanymi w niej NPC-ami. Można powiedzieć, że Ciri na to zasługuje, bo swoje musi przecierpieć. Tylko że jej osiągnięcia rzadko sprawiają wrażenie czegoś, co Ciri zdobyła swoją krwawicą; o wiele częściej są jej zsyłane hojną ręką autora. Nie zawsze, przyznaję; są momenty, w których Ciri działa, i to skutecznie i efektownie zarazem. O wiele częściej jednak zostaje zredukowana do roli magicznej macicy, a cała jej wartość sprowadza się do jej wyjątkowego, potężnego genomu.

Swoistym nadirem cyklu jest tu początek „Pani jeziora”, ostatniego tomu. Ciri trafia do krainy elfów i wreszcie poznaje prawdę o swoim skomplikowanym rodowodzie i magicznej macicy, a dodatkowo dostaje ofertę nie do odrzucenia: pozostanie w krainie elfów, dopóki nie urodzi jej królowi dziecka – wszechpotężnego mesjasza.

I przyjmuje tę ofertę.

Nie po to nawet, by zyskać na czasie, uśpić czujność elfów i odkryć alternatywną drogę ucieczki. Nie, Ciri godzi się na ofertę elfów całkowicie szczerze, przyjmuje stuprocentowo bierną postawę, a przed zapłodnieniem chroni ją tylko wstręt króla elfów przed kopulacją z osobą o tak wysokiej zawartości genów ludzkich.

Z krainy elfów Ciri wymyka się tylko dzięki nagłej interwencji jednorożców, skonfliktowanych z elfami. To jednorożce nawiązują z nią kontakt i to jednorożce zdradzają jej sposób na ucieczkę. Szczęśliwie Ciri ma przynajmniej okazję stoczyć podczas tej ucieczki efektowną walkę na miecze, ale zanim to nastąpi, wykazuje się przedsiębiorczością zwiędłej pietruszki albo, nie przymierzając, Geralta.

Ciri zresztą wyraźnie zajmuje miejsce Geralta w sadze, stając się nowym centrum, nowym pępkiem świata, nową miarą wszechrzeczy, w odniesieniu do której określają się wszystkie inne postaci. W pewnym momencie staje się to wręcz groteskowe: okazuje się na przykład, że czarny rycerz, który wywiózł ją z masakrowanego miasta, a o którym Ciri śniła koszmary, to zakochany w niej do szaleństwa młodzieniaszek imieniem Cahir. Zakochał się w niej właśnie wtedy, kiedy wywiózł ją, półprzytomną, z miasta, po czym stwierdził, że koniecznie musi ją umyć i zdjął z niej ubranie. Miał około dwudziestu lat, ona około dwunastu, i jej dopiero sposobiące się do dojrzewania ciałko wywarło na niego przemożny wpływ, który przez kolejne lata kierował wszystkimi jego krokami.

Na marginesie tylko zaznaczę, że jedyna sytuacja, w której Cahir byłby zmuszony rozebrać Ciri do mycia, to awaria zwieraczy pod wpływem strachu, a to nie nastraja zbyt romantycznie.

Trzeba jednak przyznać, że w przeciwieństwie do Geralta, Ciri przebywa coś w rodzaju drogi od A do B, polegającej głównie na zgnojeniu młodzieńczego idealizmu. Nie do końca wierzę we wszystkie zakręty tej drogi, momentami odnoszę wrażenie, że Sapkowski wiedzę o psychologii dorastających dziewcząt czerpie przede wszystkim od Bettelheima, ale ogólnie rzecz biorąc można dostrzec w postaci Ciri pewien zamysł: bolesna utrata dzieciństwa, cynizm jako metoda obrony przed okrucieństwem świata, krwawa rozprawa z wrogami, stanięcie na własnych nogach i zjednoczenie z rodziną.

Nad tym wszystkim majaczy jednak mroczny cień przepowiedni o nadchodzącej epoce lodowcowej. Ciri – albo jej dziecko – jest jedyną osobą zdolną uratować świat przed tą groźbą. Do ostatnich stron można się zastanawiać, jak ten wątek się zakończy. Czy Ciri zaakceptuje rolę wyznaczoną jej przez proroctwo i ocali świat? Czy poświęci się dla ludzkości, od której doznała tylu cierpień, ale która ma przecież w sobie również dobro? Czy może plunie w twarz przeznaczeniu i wybierze własną ścieżkę, świadoma, że być może skazuje cały świat na długie zimy, karczmy na Bałtyku i lodowiec pchający głazy narzutowe? Jaką decyzję podejmie Ciri?

Nie wiem. Do tej pory nie wiem. Bo wątek epoki lodowcowej w pewnym momencie się po prostu rozmywa. Ciri z pomocą jednorożca wysyła Yennefer i Geralta do piekła w Avalonie, a sama teleportuje się do świata króla Artura i opowiada swoje przygody Galahadowi (jak można przypuszczać, nie do końca zgodnie z prawdą). Galahad uważa ją za wróżkę i cały czas naprasza się o seks, Ciri najpierw go gasi, ale potem stwierdza, że w sumie jest całkiem niebrzydki i ręka w rękę odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca.

Tak jest. Ciri właśnie wypięła się na cały świat, któremu grozi wieczna zmarzlina, na rzecz figli z dopiero co poznanym rycerzykiem, o którym nie wiemy dosłownie nic oprócz tego, że jest naiwny i wrażliwy na niewieście wdzięki. Nie rozumie do końca opowieści Ciri; ba, nie rozumie nawet do końca, kim ona jest, idealizując ją do samego końca jako istotę nadprzyrodzoną. Trudno to uznać za kwalifikacje do odegrania wobec Ciri roli bezpiecznej przystani po rozlicznych traumach i wstrząsach, a co dopiero równorzędnego partnera. Jedyne, co przemawia na korzyść Galahada, to jego wcale przyjemna facjata. Taki jest ostatni dar zesłany heroinie przez zawsze szczodrego autora.

Ostatni akord historii Ciri jest więc wysoce niesatysfakcjonujący. A jeszcze fałszywiej brzmi, jeśli człowiek zda sobie sprawę, co Sapkowski chciał przez ten ostatni akord powiedzieć:

Ciri to Graal.

Lecząca vulva

Nie przypadkiem przecież rycerzem, którego spotyka Ciri, jest właśnie Galahad, najczystszy z rycerzy, od urodzenia przeznaczony do odnalezienia Graala. W tej interpretacji upewnił mnie wspominany już esej Sapkowskiego „Świat króla Artura”, który zresztą uważam za mocno zideologizowany i miejscami wręcz bałamutny.

Jednym z tematów poruszanych w tym eseju jest oczywiście Graal, który Sapkowski interpretuje – za książką Jessie Weston z 1920 r. – jako oczywistego spadkobiercę magicznych kociołków z mitologii celtyckiej. Co prawda napomyka też, że w jednej z wersji opowieści o Percevalu rolę Graala pełni z odciętą głową Brana Błogosławionego, ale już w następnym akapicie z niezachwianą pewnością stwierdza, że Graal jest tak naprawdę symbolem kobiety. „Aby ją odnaleźć i zdobyć, aby ją zrozumieć, warto poświęcić sporo czasu i wysiłku” – pisze Sapkowski, w żaden sposób nie wyjaśniając, jak się to ma do świętego przedmiotu czci, jakim była ponoć głowa Brana.

Ta inspirowana Weston i „Białą boginią” Gravesa interpretacja opanowuje również historię o  Balinie, który zadał królowi Pellamowi ranę świętą włócznią, ściągając katastrofę na całą krainę, którą zażegnać może jedynie uzdrowienie króla przy pomocy Graala. Ku mojemu wielkiemu bólowi, Sapkowski robi z Balina jednowymiarowego zbrodniarza. Ani słówkiem nie wspomina o prześladującym rycerza fatum, skupiając się zamiast tego na tym, by świętą włócznię zrównać z oczywistym symbolem fallicznym. Zamiast na tym poprzestać, dodaje, że „leczący Graal to vulva”. Pomińmy fakt, że pięknie redukuje to kobietę, której „warto poświęcić sporo czasu i wysiłku”, do jej narządów płciowych. Warto zamiast tego doprowadzić myśl Sapkowskiego do logicznego wniosku, który brzmi: opowieść o Graalu jest potępieniem męskiego homoseksualizmu. No bo jeśli włócznia jest symbolem fallicznym, to Pellam zostaje raniony przez Balina penisem – i właśnie to smutne wydarzenie prowadzi do niedołężności samego króla i katastrofy całej jego krainy. Uleczyć go może tylko stosunek z kobietą. Trudno o czytelniejszą przestrogę przed zgubnymi skutkami sodomii.

A zatem kobieta to Graal. Cieszcie się, kobiety – chociaż czy rzeczywiście jest z czego? Kobietom należy się cześć i szacunek („warto poświęcić sporo czasu i wysiłku, by je zdobyć”) przede wszystkim z powodu ich powiązań z celtycką Wielką Boginią, z racji posiadania leczącej vulvy oraz cyklicznie złuszczanej śluzówki macicy. Sapkowski napomyka wprawdzie dość mętnie, że w społeczeństwie celtyckim kobiety odgrywały ogromną rolę, ale tak naprawdę kobieta jest głównie czymś, do czego się dąży (jak do Graala), czego się pragnie (tak, jak Merlin pragnął Nimue), czymś, co budzi poruszający do głębi duszy zachwyt i inspiruje (tak jak Beatrycze zainspirowała Dantego).

Wszystko to Sapkowski rzewnie podsumowuje cytatem z Lechonia: „Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”. Oczywiście, że nie ma. W tym obrazie, niby skoncentrowanym na kobiecie, jest tylko mężczyzna, jego pragnienia i jego wyobrażenie o kobiecie, jej ubóstwienie i zarazem uprzedmiotowienie.

Kiedy Galahad spotyka Ciri, odnajduje swojego Graala. Co odnajduje Ciri? Coś, czego wcale nie szukała, chyba żeby uznać Galahada za zwieńczenie bardzo pobocznego wątku zaciekawienia Ciri sprawami seksualności.


Jeśli ktoś uważa, że zbyt daleko idę z interpretacją Ciri jako Graala, to istnieje sposób na jej potwierdzenie prostszy niż czytanie całego eseju „Świat króla Artura”. Wystarczy przejrzeć opowiadanie „Coś się kończy, coś się zaczyna”, czyli coś w rodzaju fan fiction, które Sapkowski napisał do własnej sagi. Tam również Ciri spotyka Galahada (choć w innych okolicznościach), tam również z miejsca się w sobie zakochuje, i tam padają znamienne słowa:

Galahad ponownie pomyślał, marszcząc czoło.
- A Graal? - spytał wreszcie. - Co z Graalem?
- Co to jest Graal?
- Coś, czego się szuka - Galahad uniósł na poetę swoje rozmarzone oczy. - Coś, co jest najważniejsze. Coś, bez czego życie traci sens. Coś, bez czego jest się niepełnym, niedokończonym, niedoskonałym.
Poeta wydął wargi i spojrzał na rycerza swym słynnym spojrzeniem, wzrokiem, w którym wyniosłość mieszała się z wesołą życzliwością.
- Cały wieczór - powiedział - siedziałeś obok twego Graala, matołku.

To właśnie dostajemy zamiast decyzji Ciri w sprawie epoki lodowcowej. Z działającej postaci bohaterka staje się nie tylko nieruchomym poruszycielem na wzór Geralta, ale po prostu obiektem, nagrodą dla Galahada, którego czytelnik nie zdążył nawet dobrze poznać. Co więcej, jest obiektem tajemniczym i niezrozumiałym, bo przecież właśnie powinny być kobiety w porządnym wątku miłosnym – tajemnicze, niezrozumiałe i pociągająco obce. I taka właśnie powinna być według Sapkowskiego miłość – nagła, irracjonalna, zrodzona w nagłym błysku.

Co trochę się kłóci z deklarowaną przez Sapkowskiego mądrością, że na zrozumienie kobiety warto poświęcić trochę czasu i wysiłku.

sobota, 8 kwietnia 2017

ŚWIĘTOKRADZTWO! czyli Krytyka „Wiedźmina” – część I: Protagonista – srogi woj, filozof i bęcwał



Strzeżcie się swoich kuzynów, bo są to istoty fałszywe i podstępne.

Jak uczą starożytni autorzy, kuzyni zwykli podkradać nam ciastka, zrzucać na nas winę za psoty, które sami popełnili, a także spiskować, zrzucać nas z tronów i zamykać w ciemnych, wilgotnych lochach.

Mogą również powiedzieć – tak jak mnie to powiedział mój kuzyn – „Jak chcesz przeczytać «Wiedźmina», to zacznij od «Krwi elfów» i nie przejmuj się, że jest podpisana jako trzeci tom. Dwa pierwsze to takie opowiadania, które nie są ważne i nie mają żadnego związku z tym, co dzieje się później”.

Dobrze wam radzę, jeśli jeszcze nie czytaliście tych książek: NIE ZACZYNAJCIE „WIEDŹMINA” OD „KRWI ELFÓW”. Zacznijcie od którejkolwiek innej części, byle nie od „Krwi elfów”.

Ze wszystkich książek „Krew elfów” to najgorsza książka, żeby od niej zaczynać. Sam wiedźmin prawie w niej nie występuje, mnóstwo jest za to jakiejś Ciri, jakiejś Triss, jakichś innych postaci wplątanych w wielkie polityczne spiski między wielkimi politycznymi graczami. Narrator cały czas robi aluzje do jakichś wcześniejszych wydarzeń, o których nic nie wiem, a co gorsza poza tymi aluzjami właściwie niewiele się w książce dzieje.

Mam wrażenie, że wepchnięto mnie w sam środek jakiegoś przyjęcia klubu ponuraków, na którym wszyscy świetnie się znają i albo ponuro i solidarnie milczą, albo ponuro i solidarnie wspominają wspólne przeżycia z młodości. Ja zaś kręcę się nieśmiało na obrzeżach tej grupki wtajemniczonych, podsłuchuję nieprzeznaczone dla moich uszu rozmowy, usiłuję zrozumieć relacje łączące nieznajomych i nawet chyłkiem robię sobie notatki, ale z coraz mniejszym zapałem, bo w głowie rodzi mi się potworna myśl: co mnie właściwie ci ludzie obchodzą? Przecież ja nic o nich nie wiem. Co mnie obchodzą ich rozterki, których korzeni i podłoża nie znam, co mnie obchodzi przyszłość, którą im przepowiedziano, co mnie obchodzi, że ktoś na nich dybie?

Może gdyby dano mi wcześniej przeczytać dwie książki opowiadań, które pozwoliłyby mi się z nimi zaznajomić i oswoić...

A zatem pokornie cofam się do „Ostatniego życzenia” i czytam cały cykl zgodnie z numeracją, jak matematyka przykazuje, aż do „Pani Jeziora”. I oto, po blisko ośmiu miesiącach od wyruszenia, staję u kresu tej drogi, czując brzemię doświadczenia, które muszę ubrać w słowa, by przestało tak bardzo mi ciążyć. Muszę sobie przepracować „Wiedźmina” z uwagą równą tej poświęconej „Mgłom Avalonu”.

Co mi się podoba w „Wiedźminie”

Tytuł posta prawdopodobnie już mnie zdradził. „Wiedźmin” nie wzbudził mojego zachwytu, i gdyby nie sława tych książek, moja przygoda z nimi zakończyłaby się prawdopodobnie na tomach opowiadań.

Może jest to wina mojej przekornej, przewrotnej natury. Bardzo często książki chwalone i żywo polecane przez innych okazują się dla mnie gorzkim rozczarowaniem. Tak było z „Metrem 2033”, które wydało mi się niespójnym zlepkiem potencjalnie ciekawych pomysłów (ściągniętych zresztą przez autora od innych osób) z równie niespójnym zlepkiem stereotypów zamiast głównego bohatera. Tak też było z „Grą o tron” – mam tu na myśli pierwszy tom książkowej „Pieśni lodu i ognia”, który mając za protagonistę osobnika tak nieciekawego i ociężałego umysłowo, że do dziś bardzo dojrzale przezywam go Nud Smark, wydał mi się niczym więcej jak rozwleczonym na kilkaset stron prologiem i zniechęcił mnie do dalszej lektury.

I tak też było z „Wiedźminem”. Muszę jednak poczynić zastrzeżenie: nie uważam, by były to złe książki. Są one tylko – jakkolwiek by to brzmiało – niekompatybilne ze mną. Mimo to jestem w stanie zrozumieć ich powab, a to znacznie więcej, niż mogę powiedzieć o takich rozreklamowanych gniotach jak „Korona śniegu i krwi” czy wyżej wspomniane „Metro 2033”. Dlatego na samym wstępie tych bolesnych rozważań zaznaczę, co mi się w „Wiedźminie” podoba.

Język. Trzeba Sapkowskiemu przyznać, że nad tym panuje po mistrzowsku. Potrafi znaleźć odpowiednio barwne słowa, zbudować kunsztowny opis, nasycić dialog sarkastycznymi ripostami, naśladować i parodiować najróżniejsze style.

Humor. Kiedy Sapkowski zamierza być zabawny, to zazwyczaj rzeczywiście jest. Dwa pierwsze życzenia, które musi spełnić dżin w „Ostatnim życzeniu”, są wyśmienite. Ironiczne sformułowania, którymi przesycona jest narracja, to majstersztyk. Wypowiedzi Milvy, którymi narrator wydaje się z przymrużeniem oka krytykować własną opowieść („Gadacie tak mądrze, że aż łeb kręgiem wiruje. A przecie i tak wszystkie te mądrości koło tego się kręcą, co u baby pod kiecką. Filozofy zasrane”) to jeden z jaśniejszych punktów końcowych części cyklu.

Aluzje i nawiązania. Sapkowski bardzo zręcznie miesza w swoim intertekstualnym kociołku. Jego prześmiewcze reinterpretacje baśni i podań – zarówno tych najbardziej znanych, jak „Królewna Śnieżka”, jak i mniej, jak „Hans, mój jeż” i „Królewna-strzyga” – muszą zainteresować kogoś takiego jak ja, kto uwielbia śledzić wędrówki i przekształcenia różnych wątków i motywów.

Sceny walk. Bardzo zgrabne, bardzo krwiste, chociaż nie rozumiem tych wszystkich nazw pozycji.

Niziołki. W wielu przykładach fantastyki wzorowanej na Tolkienie można znaleźć odpowiedniki elfów i krasnoludów, ale z hobbitami jest już gorzej. Niziołki w cyklu o wiedźminie stanowitą znakomitą trawestację tolkienowskich, łącząc czupurność i zaradność z typową sapkowską szczyptą cynizmu.

Kombos, czyli niziołki + scena walki. Prawdopodobnie najlepszy kawałek „Pani jeziora” to ten, w którym wredni rabusie sromotnie przegrywają z wioską niziołków i zostają rozniesieni na widłach i sekatorach ogrodowych.

Opowiadanie „Coś więcej” na zakończenie tomu „Miecz przeznaczenia”. Moim zdaniem szczytowe osiągnięcie cyklu. Moment, w którym wydaje się, że Geralt dojrzewa, wyrasta ponad dotychczasowe ramy swojej postaci, osiąga coś w rodzaju konkluzji swojego duchowego rozwoju, stabilizuje swoje relacje z innymi ludźmi  (przede wszystkim płci żeńskiej) i zamyka wielce irytujący wątek miłosny. Niestety, wszystkie te dobre rzeczy zostaną zaprzepaszczone w dalszych książkach.

Jak tak się na to patrzy, to całkiem sporo jest elementów, które mi się podobały. A mimo to ogół cyklu nie budzi mojego zachwytu, tak jakby był nieprzegryzioną sałatką owocową – dużo pysznych składników, które jednak nie tworzą harmonijnej całości. Zawsze jest coś, co zgrzyta. I kiedy zaczynam się zastanawiać, co to takiego, nachodzi mnie myśl wręcz obrazoburcza:

Najsłabszym ogniwem „Wiedźmina” jest sam wiedźmin.

„Wiedźmin nie jest rębajłą pokroju Conana”

Tako rzecze pierwsze zdanie blurba z tyłu „Ostatniego życzenia”.

Teoretykom literatury znany jest tak zwany „paradoks OZM”, który głosi, że im bardziej protagonista pragnie odróżnić się od Conana, tym bardziej jest do niego podobny:

Tak czy siak chodzi o miecz.


Tutaj można przeczytać sobie moje refleksje sprzed kilku miesięcy o zaskakujących podobieństwach między Conanem Barbarzyńcą a Białym Wilkiem. Białowłosy wojownik wymyka się prostym podziałom tradycyjnej moralności, nie znosi być od kogokolwiek zależny i generalnie gardzi całym światem za jego fałszywość, obłudę i nikczemność, tak różne od jego bezpośredniości. Nienawidzi brutalnej przemocy – a mimo to, gdy przychodzi co do czego, stosuje metody jak najbardziej conanowskie, czyli ordynarną rzeź. Zaiste, przedziwną postać stworzył Michael Moorcock.

Zaraz, zaraz, Moorcock? Przecież miała być mowa o Sapkowskim.

A jednak powyższy opis – łącznie z posępną ksywką i kolorem włosów bohatera – równie dobrze pasuje do Elryka z Melnibone stworzonego przez Moorcocka, jak i do Geralta z Rivii. Obu też cechuje moralne pęknięcie, swego rodzaju hipokryzja, która niekoniecznie wynika ze świadomego zamysłu twórcy, co z bardziej prozaicznych przyczyn pisania kolejnych przygód danego bohatera bez uprzednio określonego planu.

O Elryku nie będę się w tym miejscu rozpisywać. Spróbuję za to jakoś ubrać w słowa moralność wyznawaną przez Geralta.

1) Ludzie są źli i ja też jestem zły. Ale ja przynajmniej wiem, że jestem zły, co czyni ze mnie Sokratesa. To daje mi prawo, żeby spoglądać na innych ludzi odrobinę z góry – z malutkiego, obrzydliwego podium świadomości własnej nikczemności.

2) Nie będę się mieszał do polityki ani w ogóle do cudzych sporów. Dlatego kiedy karawana krasnoludów będzie chciała mnie wynająć jako ochroniarza do walki z całkiem realnym i niebędącym zgoła wymysłem ludzkiej propagandy zagrożeniem elfiej partyzantki, uniosę się honorem i będę sprzedawał Ciri głodne kawałki o tym, że trzeba być niezależnym i kierować się sumieniem. Głodne kawałki zostaną wprawdzie unieważnione przez atak rzeczonej elfiej partyzantki, w trakcie którego będę musiał zrobić właśnie to, przed czym się wzdragałem – tj. uciec się do przemocy w obronie krasnoludzkiej karawany – ale kto by się przy tym przejmował.

3) Jestem inny od wszystkich. Ludzie widzą we mnie potwora i ogólnie są nietolerancyjni. Według nich inny=gorszy, ale ja wiem, że inny=lepszy, co pozwala mi spoglądać na innych ludzi odrobinę z góry etc., zob. pkt 1). Oprócz tego daje mi to moralne prawo do warczenia na ludzi, którzy mnie akceptują, jak np. Jaskier.

4) „Jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale” – złota myśl z opowiadania „Mniejsze zło”. Mam wszystko w odwłoku, głoszę absolutny nihilizm i relatywizm, a działać zaczynam dopiero przymuszony okolicznościami. Oszczędzę sobie w ten sposób męki podjęcia świadomej decyzji. Zob. też pkt 2).

5) Nie będę niczyim sędzią. Nie ja decyduję, kto ma zginąć, a kto żyć.

I na tym punkcie 5) muszę się zatrzymać, bo właśnie na jego przykładzie wykazać można mimowolną hipokryzję Geralta. W tym celu musimy cofnąć się do zamierzchłych czasów, w których Sapkowski napisał pierwsze opowiadanie o wiedźminie, zwane po prostu „Wiedźmin”. Tam naszego bohatera nie dręczą żadne rozterki. Zabić zaczepiających go w karczmie brzydali to dla niego jak splunąć. Dokonać mentalnego gwałtu na strażniku, który przyszedł wezwać go do pałacu, to pestka. Na deser bez mrugnięcia okiem rzuca na pożarcie strzydze możnego tłuściocha. Grzechem tłuściocha są typowe dworskie intrygi (a zatem coś, co Geralta w ogóle nie powinno obchodzić) i wypowiedziana w gniewie klątwa, w której sprawczą moc można powątpiewać.

Geralt w „Wiedźminie” to pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości zabójca, gotowy dążyć po trupach do celu. Nie wzdraga się przed samosądem. Kieruje się bardziej interesownością i insynktem przetrwania niż moralnością. I jako bohater jednorazowego opowiadania doskonale spełnia swoje zadanie, ale jego mroczny wizerunek byłby jednak najpewniej całkowicie niestrawny w perspektywie dłuższej serii.

Dlatego należało go zmiękczyć, wygładzić ostro kanty, wszczepić mu filozoficzne refleksje, opór przed zabijaniem i chroniczny ból istnienia. Problem jednak w tym, że wszystkie jego rozważania i wątpliwości, wszystkie pouczenia, których nie szczędzi innym postaciom [wywyższony przez świadomość własnej słabości moralnej, zob. pkt 1) powyżej], wszystkie wahania i niepokoje brzmią fałszywie w moich uszach, które wciąż pamiętają zimny ton tamtego pierwszego opowiadania.

Nawet i bez tego jednak Geralt wiecznie stoi w rozkroku między oportunistycznym podejściem pod tytułem „nie dbam o nic większego niż własna osoba, względnie najwęższy możliwy krąg bliskich znajomych” a obroną uciśnionych, do której popycha go nazbyt już natarczywe dziamgolenie sumienia w sytuacjach ekstremalnych. I ta jego chwiejność nie byłaby jeszcze taka zła, gdyby nie to, że Geralt nie wychodzi poza ten etap przez siedem książek. Poza krótką sekwencją w „Coś więcej” nie przebywa żadnej wewnętrznej przemiany. Pod koniec „Pani jeziora” jest tak samo mądry, jak był w „Mniejszym złu” u progu pierwszego tomu opowiadań.

Próbuję wyznaczyć jego duchową ścieżkę, jakieś przejście od A do B, ale nie potrafię. Może Sapkowski był zdania, że „A” jest już wystarczająco dobre – może właśnie dlatego Geralt porusza się wiecznie po maleńkim kółku między cynicznym marazmem a bezinteresownym działaniem. Z tego maleńkiego kółka wyrywa go dopiero śmierć.

Nieruchomy poruszyciel

Jeden ze słynniejszych cytatów z cyklu o wiedźminie to „Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty”.

Generalnie nie cenię za bardzo słynnych cytatów z cyklu o wiedźminie. Wyżej przytoczony fragment z „Mniejszego zła” sprawia wręcz, że żółć rzuca mi się na mózg, i ogólnie odnoszę wrażenie, że ilekroć Sapkowski wpada w ton głęboki i filozoficzny, to jest jak Rzędzian, który próbuje grać Katona. Ale cytat o mieczu przeznaczenia jest dobry – ba, jest jednym z powodów, dla których końcówka tomu opowiadań zatytułowanego właśnie „Miecz przeznaczenia” jest według mnie zenitem cyklu.

Tyle że Geralt nigdy tak naprawdę nie staje się ostrzem. Nigdy nie przyjmuje naprawdę aktywnej postawy. Wiecznie tylko reaguje – a to na otrzymane zlecenie, a to na atak opryszków, a to na niecne plany wrogów. Wzdraga się przed czynnym działaniem nawet w sprawie tak błahej jak dopchnięcie się do stołu z jedzeniem.

Chwilami degeneruje się wręcz do postaci skrajnie biernego bęcwała, który mruga niemrawo, kiedy wszystkie czarownice na wielkim balu próbują go poderwać, albo pod wpływem czułej kobiety i beztroskich pierwszopoziomowych questów w Toussaint całkiem zapomina o poszukiwaniu niby ukochanej Ciri, której grozi niebezpieczeństwo. Ten ostatni przypadek jest tym bardziej irytujący, że cała towarzysząca mu szajka postaci pobocznych mówi mu wprost, że gnuśnieje i lekceważy ważną misję, ale Geralt całkowicie ignoruje te napomnienia. Do wznowienia poszukiwań przekonują go nie logiczne i rzeczowe argumenty przyjaciół, tylko widok zupełnie obcych kupców, którzy nie przerywają interesów mimo zimowych warunków pogodowych.

Poruszony jakże emocjonalnym przykładem kupców, Geralt powraca wreszcie do fabuły, odnajduje Ciri, odnajduje Yennefer, zabija masę ludzi – żeby w ostatniej chwili poddać się cesarzowi Nilfgaardu. Więcej nawet, oddaje cesarzowi Ciri. Rezygnuje. Nie ma siły ani odwagi, żeby walczyć do końca. Za możliwość ostatniego seksu z Yennefer i mętną obietnicę dobrego traktowania dla Ciri zgadza się popełnić samobójstwo.

Może dla niektórych czytelników to złożenie broni jest oznaką stoickiej siły ducha, może czyni z Geralta uosobienie rzymskich cnót, jakąś mieszankę Petroniusza i Seneki. Może i na mnie zrobiłoby takie właśnie wrażenie – gdyby nie to, że wiedźmin rozporządza tu nie tylko własnym życiem, i nawet nie tylko życiem Yennefer, która zgadza się umrzeć razem z nim, lecz również życiem Ciri, której cesarz potrzebuje jako samicy rozpłodowej (a sytuacja staje się tym obrzydliwsza, że związek między cesarzem a Ciri byłby w najwyższym stopniu kazirodczym).

Przed iście szczurzym losem ocala go umiejętność specjalna „Głupi ma zawsze szczęście”, która powoduje, że cesarz po prostu odjeżdża, rezygnując z Ciri, chociaż próbował dopaść ją przez pięć książek.

Tak jak rozliczne kobiety ciągną do Geralta jak muchy do miodu, choć on palcem nawet nie kiwnie, by je do siebie przekonać, tak i cesarz zostaje porażony sokratejską (zob. pkt 1 powyżej) duchowością wiedźmina. Wyłącznie szczęśliwy obrót fabuły składa to ostatnie zwycięstwo prosto do rączek Geralta – rączek, które nie są nawet błagalnie wyciągnięte, tylko złożone z rezygnacją na kolanach.

Już w niesławnej „Krwi elfów” uderzyło, mnie że chociaż Geralt bynajmniej nie zabiega o niczyją uwagę, to wszystko kręci się wokół niego. W „Krwi elfów” jest zasadniczo wielkim nieobecnym, ale inne postaci definiują się przez swój stosunek do niego. Triss marzy o wznowieniu romansu z nim, informując czytelnika, że dla każdej czarodziejki dotyk wiedźmina jest wielce podniecający, bo naładowany magią. Yennefer i Ciri najpierw się nie cierpią, rozdzielone zazdrością o Geralta, ale potem nawiązuje się między nimi głęboka więź, zrodzona z miłości obu do wiedźmina. Geralt jest praprzyczyną wszystkiego, nieruchomym poruszycielem.

Narzekam, ale może właśnie w tej bierności tkwi siła Geralta. Może dlatego ludzie lubią te książki – bo Geralt może być jednocześnie krwawym zabijaką i subtelnym filozofem. Może popełniać akty przemocy, a zarazem nie ponosić za nie odpowiedzialności, bo zmuszony do nich został przez okoliczności. Może być zgorzkniałym i doświadczonym przez życie cynikiem, cedzącym sarkastyczne riposty, a jednocześnie kierować się od czasu do czasu idealistycznymi porywami serca. Może być mimowolnym Casanovą budzącym pożądanie żeńskich legionów, ale też czułym kochankiem wielbiącym jedyną-jedyną Yennefer.

Może o to właśnie chodziło Sapkowskiego: stworzyć Everymana, który będzie tym, co w danej chwili czytelnik zapragnie w nim widzieć. Kiedy trzeba, będzie Conanem – niepowstrzymanym w walce i niezrównanym w łożu, a przy tym tak cudownie odmiennym od całego tego zepsutego, zdegenerowanego świata. Ale jednocześnie wcale nie będzie rębajłą pokroju Conana, bo ma sumienie i snuje głębokie refleksje. Niby nie jest idealny, więc można się z nim utożsamić – ale jest przecież wyraźnie lepszy niż nietolerancyjni kapłani, krwiożerczy żołdacy i prymitywni plebejusze, których spotyka na swojej drodze. A skoro on jest lepszy, to my, którzy się z nim utożsamiamy, też czujemy się lepsi, i razem z nim gramolimy się na sokratejskie podium.

Ja jednak czuję, że muszę zejść głębiej. Po wiwisekcji Geralta pora na kolejny wielki temat cyklu o wiedźminie: miłość i kobiety, ze specjalnym aneksem poświęconym Ciri. A potem... potem chyba przyjdzie czas na strukturę cyklu i metafikcję.

W końcu mam obsesję na punkcie metafikcji.