czwartek, 30 czerwca 2016

„Pomnik cesarzowej Achai” Andrzeja Ziemiańskiego – Pierwsze wrażenia



(Od pierwotnej publikacji moja walka z "Pomnikiem" dobiegła końca. Wrażenia z całości powieści można przeczytać tutaj)

Spotkały mnie dziś dwie niemiłe rzeczy. Pierwszą jest fakt, że znów skończył nam się chleb i musieliśmy jeść ciastka. Drugą jest „Pomnik cesarzowej Achai”.

„Pierwsze wrażenia” widniejące w tytule tej noty oznaczają, że piszę te słowa po przeczytaniu około jednej czwartej powieści. Oczywiście, jest to ryzykowne i dlatego przysięgam uroczyście, że jeśli dotrwam do końca książki i jeśli na dalszych jej stronach pojawi się coś, co unieważni poniższe uwagi, to wszystko odszczekam. Wiem jednak o pisarstwie Ziemiańskiego dość, by wątpić, że to nastąpi.

Pierwsze wrażenia dotyczące „Pomnika” są złe. Nie tak złe, jak w trzecim tomie „Achai”, gdzie było widać po prostu, że autorowi ewidentnie nie chce się już pisać. Tutaj zapał jest, ale wykonanie pozostawia co nieco do życzenia. Chcecie dowodów? Dobrze. Będą dowody. Będą nawet cytaty.

Kunszt opisu

Tytułowy pomnik cesarzowej pojawia się na pierwszej stronie, za to plus. Nie odgrywa żadnej roli, tylko stoi na wysypisku śmieci – za to minus. A oto jak jest opisany ten kluczowy, zdawałoby się, obiekt:

Achaja miała dziwną twarz o wyrazie arogancji i pewności siebie, patrzyła gdzieś w przestrzeń, ponad piaskami pustyni otaczającymi szkołę czarowników. Ciekawe, czy naprawdę była taka brzydka, czy to tylko wyobrażenie nieznanego rzeźbiarza, który uważał, że cesarzowa powinna wyglądać prostacko i butnie? Chwała cesarstwa przede wszystkim, ponad kobiecość?

Pomińmy ten przyjemny fakt, że legendarna cesarzowa jest opisywana wyłącznie przez pryzmat swojej urody, bo to przecież normalne, w końcu była kobietą. 

Ale co to znaczy „dziwna twarz”? Od kiedy arogancja i buta są synonimem brzydoty? Od kiedy prostackość jest synonimem chwały cesarstwa? Co to znaczy „dziwna twarz”?  Czy tak trudno o konkrety? Wystarczyło napisać, nie wiem, że miała złamany nos i wielką żuchwę, to by jakoś uzasadniało resztę opisu i sklejało ją w całość. Ale nie, lepiej ślizgać się po powierzchni, niech czytelnik uwierzy na słowo. Zadziałało przecież w „Achai” – wystarczyło napisać fefnaście tysięcy razy, że Biafra był śliczny, a wszyscy uwierzyli.

Mógłby ktoś zaprotestować: po co się tak czepiam tego jednego opisu? Mam swoje powody. Całe dwa. Po pierwsze, ten opis jest na pierwszej stronie. Po drugie, to nie jest jeden opis. To tylko jeden z licznych przykładów niechlujnego stylu tej książki.
Matejko miał dziwną twarz o wyrazie skupienia i zatroskania, patrzył gdzieś w przestrzeń, ponad chodnikiem. Ciekawe, czy naprawdę był taki brzydki, czy to tylko wyobrażenie nieznanego rzeźbiarza, który uważał, że malarz powinien wyglądać cherlawo i zaniedbanie? Geniusz twórczy przede wszystkim, ponad męskość? (Źródło zdjęcia)

Nie chce mi się pamiętać, co napisałem dwa akapity temu

Jedną z bohaterek „Pomnika” jest czarownica Kai (która przez jedną czwartą książki nie rzuciła w zasadzie ani jednego czaru). Kai jest mitomanką albo anomalią czasoprzestrzenną, ponieważ tylko jednym albo drugim wyjaśnić można niekonsekwencje w jej biografii. Najpierw dowiadujemy się, że wychowywała się na dworze szlacheckim w Arkach wśród „gęstych kniei” Arkach, które przemierzała wespół z gajowym, pomocnikiem gajowego i starą zielarką (nie wiem, po co im ta obstawa z gajowego i pomocnika, może Kai była wilkołakiem i trzeba było dwóch silnych chłopów, żeby nad nią zapanować). Dzięki naukom starej zielarki Kai podskoczył skill z alchemii, co stanowi interesujący szczegół o dość mikrym jak na razie wpływie na fabułę.

Nie wiemy, w jakim wieku Kai poszła do szkoły dla czarowników, ale zważywszy na jej zachowanie oraz fakt, że szkoła opisywana jest jak amerykański high school, raczej nie wyszła jeszcze z nastolęctwa. Szkoła jest położona pośrodku pustyni, wokół tylko wioski służebne (w których zapewne uprawia się pożywny pustynny piasek), więc Kai trafia na kolejne odludzie

A potem zaczyna się akcja książki, Kai jedzie na misję i znajduje się w ruchliwym mieście portowym, którym jako osoba do tej pory mieszkająca w głuszy albo na pustyni jest oszołomiona, a może i przerażona... Nie, wróć, spójrzmy, co pisze Ziemiański:

Legenda tego miejsca, podobno rojącego się od bandytów, złodziei, dezerterów z różnych okrętów, portowych oszustów, sprawiła, że dziewczyna, choć bywała w świecie, teraz poczuła się odrobinę nieswojo.

„Bywała w świecie”. Ciekawe, nie? Poza tym chyba jej alchemiczny skill idzie w niepamięć, bo Kai nie jest w stanie sama wyleczyć się z kaca i potrzebuje mężczyzny, który zaparzy jej ziółka. Mężczyzna jest filozofem, któremu przez ćwierć książki Ziemiański nie nadał imienia – opisywany jest po prostu jako filozof. Być może jest w tym jakiś szczególny zamysł, na razie jednak dla własnej uciechy nazywam go Stefanem, na cześć mojego koniuszego. Szczególnie że mój Stefan jest koniuszym, mimo że nie posiadam koni, zaś Stefan Ziemiańskiego jest filozofem, mimo że nie posiada żadnej filozofii, chyba że za takową uznać kpienie ze wszystkiego i dojenie naiwnej Kai z kasy. Ale Kai go lubi, gdyż:

mówił jasno, zwięźle i w sposób zrozumiały. Daleko mu było do zawiłości swoich kolegów w fachu, których spotykała na różnych dworach.

O, a więc bywała też na różnych dworach, na których siedzieli filozofowie. Ciekawe, czy każdy zaścianek w Arkach ma tyle pieniędzy, że utrzymuje własnego? A może Kai jeździła bo dworach magnackich, albo i królewskich – jako dziesięciolatka, między spacerami w towarzystwie zielarki i gajowego a lekcjami u „salonowych nauczycieli”? Wszystko jest możliwe, gdyż:

Wielokrotnie pływała z ojcem w wyprawach handlowych i „małej dyplomacji”.

Nie wiem, co to jest „mała dyplomacja”, ale dziwię się, że zajmuje się nią szlachcic, który mieszka w dworze w środku gęstego lasu. Zapewne eksportuje z niego jagody, tak jak te wioski wokół szkoły czarodziejów eksportują piach. Swoją drogą to miłe ze strony ojca, że zabierał „wielokrotnie” smarkulę na wyprawy handlowe, ale na spacer do lasu nie chciał z nią pójść, tylko posyłał gajowego i zielarkę. Zadbał za to, by córka miała „instruktora pływania” – czy to znaczy, że na dworze mieli basen, czy też w lesie nieopodal było jezioro? A jeśli to drugie, czy nad to jezioro też szła z obstawą gajowego i zielarki?

I jeszcze jedno: geografii świata Achai nie rozumie wprawdzie nikt, łącznie chyba z autorem, ale zdawało mi się, że w poprzedniej serii Arkach nie miało dostępu do morza. Owszem, granice mogły się od tamtej pory zmienić, ale wydaje się, że rodzinny dwór Kai leżał w tym rdzennym Arkach. No i w środku lasu, przez który najpierw należałoby przewieźć eksportowane jagody, aby dotrzeć do portu. Chyba że cały ten handel i „mała dyplomacja” odbywał się na Zalewie Zegrzyńskim, którego brzegi gęsto usiane były dworami z filozofami-rezydentami.

Pokrótce wspomnę jeszcze o drugim wątku powieści, gdzie bohaterem jest Tomaszewski, oficer na łodzi podwodnej. Tomaszewski zajmuje się głównie nudzeniem się. Nudzi się przy sprawdzaniu zapasów łodzi wespół z bezimiennym kwatermistrzem, nudzi się, czytając czasopismo militarne, nudzi się na wachcie, nudzi się, bo nie może zapalić, właściwie nie ma takiej czynności, przy której Tomaszewski nie mógłby się nie nudzić. Powszechnie wiadomo jednak, że kiedy postać się nudzi, czytelnik siedzi jak na szpilkach i wcale nie marzy o tym, by bohaterów zaatakował kraken, chociażby ten z recenzji „O czym szumią wierzby”.

Łódź podwodna, na której płynie Tomaszewski, jest eksperymentalna i tak ściśle tajna, że na głębokościomierzu nie ma podziałki, żeby nawet załoga nie wiedziała, na jakiej głębokości się znajduje (wszyscy przecież wiemy, że dobrze poinformowana załoga to nieefektywna załoga). Nikt nie zna planów okrętu, wszystkich jego funkcji i prawdziwego przeznaczenia. Nikt, oprócz niejakiego bosmana Mielczarka. Bosman Mielczarek jest bardzo oddany Tomaszewskiemu, bo ten go swego czasu wyciągnął z kryminału. W swojej lojalności Mielczarek montuje mu nielegalną lampkę w kabinie – a zatem wie, w którym miejscu w ścianie szukać awaryjnej linii elektrycznej. Chociaż plany łodzi są takie supertajne.

Idąc dalej – Tomaszewski zastanawia się, czy ktoś na tej łodzi podwodnej nie ma czasem klaustrofobii, bo oficerów się wprawdzie bada pod tym kątem, ale marynarzy – „kto by sprawdzał?”. Dobrze, że na tej supertajnej eksperymentalnej misji nie sprawdzili też kryminalnej przeszłości Mielczarka. Ale szczęście, co nie, Ziemiański?

Ziemiański?

Ziemiański, co robisz? Nie... Nie pisz tego... Nie!

[Okręt] Stanowił tajemnicę tak wielką, że załoga składała się z wielokrotnie sprawdzonych, ściśle wyselekcjonowanych ludzi. [...] Sprawdzanie przed zamustrowaniem dotyczyło nawet rodzin marynarzy.

No, toś sobie strzelił w stopę, autorze.

„Gwałciłbym”, czyli podryw na Ziemiańskiego

A oto fragment pierwszej rozmowy Kai ze Stefanem:

– Jesteś bandytą! – ni to stwierdziła, ni spytała.
Mężczyzna uśmiechnął się w podziwie nad jej naiwnością.
– Wielka pani, toż gdybym był bandytą, przedstawiłbym się fałszywym imieniem,oferował cuda, a nie tylko skromne towarzystwo, zaprowadził w ustronne miejsce i tam...
Postanowiła dowieść, że wcale nie jest taka głupia.
– Tak z ciekawości – przerwała mu. – W tym ustronnym miejscu złupiłbyś mnie czy zgwałcił?
Ukłonił się lekko z szacunkiem dla refleksu Kai.
– Wspaniała czarownico. Wybacz, ale gdybym był tym łotrem, uczyniłbym jedno i drugie.
– Aha. A gdyby nie było czasu, co byś wybrał?
Znowu się ukłonił, widząc, w jaki sposób zmusiła go do komplementu.
– Pani, gdybym tylko jedno mógł wybrać... zgwałciłbym!
Roześmiała się. Strasznie jej się spodobała ta odpowiedź.

Nawet nie chce mi się tego komentować. Jedyna słuszna reakcja na ten porywający przykład subtelnego i inteligentnego flirtu jest następująca:
 
To jest Jurij Knorozow, rosyjski historyk, który zajmował się odczytywaniem pisma Majów. (Źródło zdjęcia)

Więcej o tej obrzydliwej książce tutaj. 

wtorek, 28 czerwca 2016

Europocentryzm, panie.



Nie o książce tym razem, lecz o gazecie.

W „Wysokich Obcasach” (nr 24 (884)) można przeczytać wywiad „Królestwo dziewczynek”, przeprowadzony z niemiecką fotografką Karolin Klüppel. Klüppel opowiada o tym, jak przez dziesięć miesięcy robiła zdjęcia dziewczynkom z indyjskiego plemienia Khasi, w którym stosuje się dziedziczenie matrylinearne.

Zdjęcia są rzeczywiście bardzo ciekawe i warto je obejrzeć, choćby na stronie WO. Jeśli ktoś – tak jak ja – nie słyszał nigdy o Khasi, to może się paru rzeczy dowiedzieć. Ale wywiad jest interesujący również dlatego, że mówi bardzo dużo wcale nie o matrylinearnym plemieniu gdzieś w Indiach, lecz o cywilizacji Zachodu, i to w jej przejawie wielkomiejskim. Jak to się mówiło za moich czasów: zakaszmy rękawy i przeanalizujmy dyskurs, a dowiemy się paru ciekawych rzeczy.

Klüppel: [...] życie rodzinne Khasi jest bardzo konserwatywne. Kobiety często nie pracują, mają od trojga do pięciorga dzieci i to nimi zajmują się w ciągu dnia.
Maziuk: Nie buntują się przeciwko temu, że to na nie spadają obowiązki domowe?
Klüppel: Ani trochę. Lubią to. Mężczyźni zazwyczaj pracują w polu sześć dni w tygodniu do szóstej, siódmej wieczorem.

Kobiety nie pracują. Zajmowanie się przez cały dzień domem, w którym mieszka kilkanaście osób (wliczając dzieci, rodziców, dziadków, a nawet i pradziadków – dalej w wywiadzie mowa jest o wielopokoleniowych rodzinach) pracą nie jest. Praca to jest miejsce, w które się idzie i w którym zarabia się wymierny pieniądz. Dowodem na to jest definicja znaleziona przeze mnie w zakurzonym słowniku:
praca (ż II, DCMs ~cy; lm D. prac) - patrz: korpo.
Definicja była dłuższa, ale niestety resztę zjadły wciornastki.
 
Wracając do wywiadu: obowiązki domowe, w przeciwieństwie do pracy, to coś, przeciwko czemu należy się buntować – chociaż alternatywą w kontekście niebogatej wsi jest praca na polu do siódmej wieczorem. Klüppel i (może nawet w większym stopniu) dziennikarka prowadząca wywiad, Anna Maziuk, sprawiają wrażenie, jakby nie widziały, że opieka nad dziećmi i domem z jednej strony oraz praca na polu z drugiej to równoważne obowiązki, zapewniające byt tych ludzi. Jedno i drugie w tym kontekście zasługuje na miano pracy. Nawet stwierdzenie, że kobiety „lubią” obowiązki domowe pachnie uproszczeniem i jakąś racjonalizacją. Oczywiście, kobiety nie buntują się przeciwko obowiązkom domowym, ponieważ je „lubią”, wszystkie, jak jeden mąż (czy jedna żona). Lubią, nie lubią – a kto to może wiedzieć. Dla nich tak już życie wygląda; założę się, że większość z nich nawet się nad tym nie zastanawia, po prostu robią to, co robiły ich matki. W końcu jaką mają alternatywę? Albo praca na polu, albo przeniesienie się do miasta, czyli gruntowna zmiana trybu życia i siłą rzeczy rozluźnienie więzów z resztą rodziny.

Klüppel: Coraz więcej kobiet rozumie jednak, że lepiej mieć dzieci w późniejszym wieku.
Przy czym z kontekstu wynika, że przez „późniejszy wiek” należy rozumieć „po trzydziestce”. Macierzyństwo zbyt wczesne to już nawet nie nastolęctwo, lecz wiek dwudziestu kilku lat. „Lepiej mieć dzieci po trzydziestce” jest tu przedstawione jako aksjomat, truizm niewymagający żadnego objaśnienia, znaną świetlanej Europie prawdę, do której kobiety Khasi wreszcie dochodzą. Dobrze, że nie istnieją żadne kontrargumenty natury naukowej, np. wzrost ryzyka wad genetycznych u dziecka. 
Mówiąc poważnie: jeśli kobieta chce się najpierw skupić na studiach i pracy, wypracować sobie jakąś pozycję, to rzeczywiście może preferować późniejsze macierzyństwo. Ale to jest chyba jedyny argument za dziećmi dopiero po trzydziestce i nijak nie usprawiedliwia podniesienia stwierdzenia "lepiej mieć dzieci w późniejszym wieku" do rangi bezdyskusyjnej prawdy objawionej

Maziuk: Kiedy dzieci zaczynają się zajmować domem?
Klüppel: Zazwyczaj kiedy mają około ośmiu lat. Najpierw, już jako cztero-, pięciolatki, przejmują bardzo proste obowiązki domowe – podają pranie do rozwieszenia, zmywają naczynia. Matki zachęcają je do tego nawet nie dlatego, że chcą wychować je na odpowiedzialnych dorosłych, po prostu potrzebują pomocy.
Dzieci pomagają w pracach domowych – co za egzotyka! Egzotyka, która  która na pewno wciąż występuje nie tylko w rodzinach wiejskich, uboższych czy wielodzietnych w samym środku Europy. Rozczulające jest to przypuszczenie, że matki mogłyby kazać córkom zmywać naczynia z myślą o wychowaniu ich na odpowiedzialne osoby. Jak to, to tam nie ma pani, która przychodzi dwa razy w tygodniu odkurzyć mieszkanie i zrobić pranie? 

Klüppel: Społeczność Khasi, szczególnie ta wiejska, jest bardzo biedna. [...] Ja w każdym razie czuję, że pomimo iż żyję w społeczeństwie patriarchalnym, wciąż mam więcej możliwości wyboru niż kobiety Khasi – ze względu na dobrobyt.
Brawo! Tak! Dziękuję! Te zdumione refleksje, nad którymi tak się tu pastwię, dotyczą rzeczy, które wynikają bardziej z sytuacji ekonomicznej niż społeczno-kulturowej i które można spotkać bez względu na szerokość geograficzną (nawiasem mówiąc, z formalno-prawnego punktu widzenia Klüppel żyje w społeczeństwie, które jest mniej patriarchalne, niż Khasi są matriarchalni, ponieważ w Europie nie ma już zróżnicowania między płciami, gdy chodzi o dziedziczenie). 

Zdjęcia Klüppel są bardzo ciekawe, przyznaję. Ale jeśli z jej słów naiwny wielkomiejski europocentryzm promieniuje z taką siłą, że dostrzega go nawet zakuta w żelazną maskę osoba, która jako członek uprzywilejowanej kasty luksusowych więźniów nie przepracowała uczciwie ani jednego dnia, to coś jest nie tak.

Święta prawda, też prawda i METAFIKCJA - "Prywatne życie entu Szubad" E. Nowackiej


Gdyby rzeczywiście na tym świecie istniała sprawiedliwość, to po pierwsze prezydent Ziemi nazywałby się, dziwnym trafem, tak jak ja, a po drugie „Prywatne życie entu Szubad” byłoby książką powszechnie znaną, uznaną i polecaną, tłumaczoną na setki języków, a może nawet na wieki napiętnowaną przynależnością do kanonu lektur szkolnych. Tymczasem pokutuje na bibliotecznych wyprzedażach, gdzie leży cichutko w kartonowym pudle, wyróżniając się jedynie wyjątkowo niewyróżniającą się okładką (pierwotnie, jak przypuszczam, przesłoniętą bardziej efektowną obwolutą).
Ciekawe, że nazwa wydawnictwa jest równie wyeksponowana co nazwisko autorki.
Wydana w 1977 roku książka Ewy Nowackiej to, jak można zgadnąć po tytule, powieść historyczna osadzona w jakichś bliskowschodnich klimatach. Wszystko się zgadza, mamy entu Szubad, która w sumeryjskiej świątyni jest wcieleniem bogini, mamy knowania kasty kapłańskiej, duszne miasto, jaszczurki na nagrzanych murach itd., itp. Aż tu nagle po dwudziestu stronach następuje nagła zmiana miejsca i czasu akcji oraz bohaterów. Przenosimy się w czasy współczesne autorce i w odrębną opowieść – pisarzu Atanazym, któremu w życiu wiedzie się średnio, lecz który dostaje nagle atrakcyjną możliwość dorobienia scenariuszem do serialu o życiu Szubad. Pod jednym wszak warunkiem – scenariusz nie będzie podpisany jego nazwiskiem. Autorstwo weźmie na siebie jego kolega, który mu serialową fuchę załatwił. Jednym słowem, Atanazy podejmuje się podrzędnej funkcji ghostwritera, co wraz z rozwojem fabuły będzie budzić w nim coraz większe rozgoryczenie.

W powieści przeplatają się zatem dwie historie. Z jednej strony jest entu Szubad, która w wieku lat około czterdziestu traci płodność, a zatem i zdolność do ucieleśniania bogini; przeczuwa swój bliski koniec i zastanawia się nad życiem, które tak naprawdę nigdy nie należało do niej; poszukuje własnej tożsamości poza byciem małżonką boga. Z drugiej strony Atanazy radośnie lekceważy badania źródłowe, mieszając w scenariuszu różne kleopatropodobne klimaty i tworzy (kiczowatą, powiedzmy sobie szczerze) historię Szubad – pięknej królowej, spragnionej miłości i zdradzonej przez kochanka. Pierwsza opowieść jest refleksyjna i podana bardzo serio – w drugiej dominuje dystans i ironiczne poczucie humoru, swego rodzaju satyra na rządzony przez układy świat literatów oraz na proces powstawania dzieł popkultury (cytat z Atanazego na stronie 64: „nagie piersi Murzynek, piersi białe i czarne obok siebie, jak najwięcej piersi, klejnotów także jak najwięcej” – niech kto spojrzy na „Grę o tron” chociażby i powie mi, że ten tekst nie jest aktualny!).

Prawda, nie ma tu dramatycznej akcji dumasowskiej; jest za to genialny przykład metafikcji połączony z analizą psychologiczną. Metafikcja, pokrewna autotematyzmowi literackiemu – sprawa oczywista, mamy opowieść o tworzeniu opowieści, o tym, jak autor przekształca rzeczywistość, jak przedstawia własne mrzonki jako rzeczywistość, jak wreszcie te mrzonki za rzeczywistość uznaje i daje się im pochłonąć. Czytelnik (tj. ja) kiwa głową nad naiwnymi bajdurzeniami Atanazego, ale jednocześnie nachodzi go wątpliwość – na ile może ufać tej części książki, która opowiada o „prawdziwej” Szubad? To w końcu też tylko wymysł autorki, co prawda, miejmy nadzieję, lepiej oczytanej w historii starożytnej niż Atanazy, ale jednak wymysł.

Różnica bierze się jednak z aspektu psychologicznego: Szubad w swojej własnej historii jest traktowana jak człowiek – kobieta poszukująca siebie, snująca własne myśli, pełna własnych uczuć. Szubad Atanazego to model, archetyp Kleopatry stworzony i kultywowany przez mężczyznę, ucieleśnienie pragnień i przekonań o namiętnej kobiecie, obiekt, który Pigmalion może posiąść. 

Gdyby chciało się pisać o całej zawartości ideowej tej książki, o wszystkich myślach, które się w związku z nią nasuwają, powstałaby istna encyklika dłuższa od samej powieści. Mnie „Prywatne życie entu Szubad” sprawiło ogromną przyjemność, zarówno dzięki swojemu ładunkowi intelektualnemu, jak i cierpkiemu poczuciu humoru. Gdyby na tym świecie istniała sprawiedliwość...

Odmęty nostalgii: „O czym szumią wierzby” – czy raczej „Wind in the Willows” Kennetha Grahame’a



Przed wielu, wielu laty, kiedy jeszcze moja żelazna maska nie istniała nawet w kowalskim zamyśle, książka ta wpadła mi do rąk w polskim tłumaczeniu. Pamiętam, że niemożebnie mnie znudziła. Pamiętam własne jęki i pomstowania, że nic się w niej nie dzieje. Pamiętam – o! pamiętam te frustracje, tę złość na opisy przyrody, tę bezbrzeżną nudę, która obezwładniała mnie na każdej stronie. Tę nienawiść do angielskich zwierzątek, które na zmianę jedzą i pływają łódką po rzece. Tę dziką chęć, by dopadł je imć Kraken i wszystkie pożarł, byleby wreszcie coś zaczęło się dziać.
  
Po powtórnej wycieczce w nadrzeczny świat mówiących zwierząt, tym razem w oryginale, mam odczucia zupełnie inne, i nie wydaje mi się, by była to kwestia polskiego tłumaczenia. Nie, zmiana dokonała się we mnie, być może odkąd przebywam w tej zapajęczonej niszy. Orzekam, co następuje: wbrew powszechnej opinii „Wind in the Willows” wcale nie jest książką dla dzieci. A przynajmniej nie dla takich dzieci jak ja w latach młodocianych. 

Teraz dopiero mój dojrzalszy niż wówczas rozumek był w stanie docenić subtelne rysunki postaci: poczciwego Kreta, który stopniowo przezwycięża własną nieporadność, lojalnego Szczura, rzeczowego Borsuka i zachwyconego sobą samym (i pędem samochodów) Ropucha; teraz dopiero potrafię smakować opisy sielskiej przyrody i żartobliwą pobłażliwość narratora dla postaci, szczególnie dla Ropucha, którego zarozumialstwa nie są w stanie poskromić niezliczone nieszczęścia, które na niego spadają (głównie z jego własnej winy). Rzeczywiście, w książce niewiele jest dynamicznej akcji. Jeden z rozdziałów to tylko opis, jak niektóre zwierzęta szykują się do wędrówki na południe przed zimą, i jak gnająca je tęsknota do Innych Miejsc udziela się również Szczurowi, do tej pory miłośnikowi swojego domu nad rzeką. Wyobrażam sobie, jak OZM w wieku lat dziesięciu męczy się nad tym rozdziałem, brnąc ospale przez mielizny niekończących się opisów. Teraz natomiast te same słowa mają dla mnie dziwny urok.

Dla mnie jest to książka o nostalgii – o tęsknocie do dawnych idyllicznych czasów,  bliżej nieokreślonego okresu, kiedy słońce tak pięknie przeświecało przez liście, kiedy rozkoszą było ogrzanie zziębniętych po zimowym spacerze palców, i kiedy dni płynęły jeden po drugim, pozbawione etykietek „poniedziałek” czy „czwartek”. To był czas pierwszych przeżyć, miłych dlatego, że były pierwsze, a teraz podle spowszedniałych. Wydaje mi się, że aby taką nostalgię docenić, trzeba jednak mieć trochę więcej niż dziesięć lat, bo tęsknić można do rzeczy, które są daleko.
Na przykład do takich chmur. (Widok Haarlem, Jacob van Ruisdael, źródło: https://gc.revues.org/2769)


Książka jest po prostu przyjemna i urokliwa; nie znajduję innych słów, by ją opisać. Dam za to głowę, że albo ona sama, albo stan ducha, z jakiego powstała, był również inspiracją dla tolkienowskich hobbitów oraz mówiących zwierząt w Narnii C.S. Lewisa.


A teraz z innej beczki, żeby nie utonąć w tej patoce spływającej mi z warg. Krytycznie i logicznie myślący człowiek (taki jak ja) zdumiewa się czasami, jaka właściwie jest konstrukcja świata w tej książce. Mamy bowiem zwierzęta, które chwilami zachowują się jak zwierzęta: węszą, kierują się niepojętymi dla człowieka instynktami, polują. Jednocześnie są wyraźnie zantropomorfizowane: noszą ubrania, jedzą ludzkie pokarmy, posługują się bronią palną, prowadzą samochód. Jak by tego było mało, istnieją też ludzie – zwykli ludzie, którzy nie widzą nic dziwnego w tym, że Ropuch ukradł samochód i musi za to trafić do więzienia na dwadzieścia lat; stamtąd zaś wyratuje go córka strażnika, która bardzo lubi wszelkiej maści zwierzątka. Dorzućmy do tego fakt, że Ropuch przebiera się w strój praczki (ludzkiej, żeby nie było wątpliwości) oraz najwyraźniej posiada włosy, które czesze, a otrzymamy skłębiony odmęt mętliku. 


Mętliku, który bardzo przypomina francuski „Roman de Renart”, czyli „Powieść o Lisie” – średniowieczny cykl opowiastek o (niespodzianka) lisie i innych zwierzętach, który był tak popularny, że doprowadził do zasadniczej zmiany w języku francuskim: „goupil”, słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające lisa, zostało zastąpione słowem „renard”, początkowo było imieniem własnym, które nosił główny bohater. To tak, jakbyśmy wróble zaczęli nazywać Elemelkami. Albo pingwiny Pik-Pokami. 

Specyficzną cechą „Powieści o Lisie” jest to, że nasz Renart w jednej chwili biega na czterech nogach i kradnie kury z kurnika, a w następnej jedzie konno i walczy na kopie z kotem. Raz mieszka w norze, raz w twierdzy, której musi bronić przed wrogą armią.


 Na szczycie wieży po prawej stronie widzimy szczególny, średniowieczny gatunek lisa - Vulpes medievalis manuscritus, obdarzony nadzwyczaj długimi uszami. (źródło: http://www.larousse.fr/encyclopedie/oeuvre/Roman_de_Renart/140658)
 
Cudowna niekonsekwencja. Skąd ta zaskakująca płynność w myśleniu o postaciach, które raz są zwierzętami, a raz ludźmi pod cienkim płaszczykiem zwierzęcego przebrania? Nie mam pojęcia. Ale nawet mi się podoba.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Jak pisać o artystach - "Pasja życia" Irvinga Stone'a (tłum. Wanda Kragen)



Jak sprawić, by książka o człowieku, który całe życie był niezrozumiany, przymierał głodem, oszalał, a wreszcie popełnił samobójstwo, nie była dla czytelnika mordęga i najbardziej przygnębiającym doświadczeniem roku? Stone’owi się udało: jego „Pasja życia” o Vincencie van Goghu jest zaskakująco optymistyczna jak na powieść, która kończy się złożeniem do grobu.
Jak na dłoni widać tu jedną z najważniejszych dla mnie cech powieści historycznej w ogóle: fakt, że czytelnik częstokroć zna zakończenie, zanim jeszcze weźmie książkę do ręki. Chociaż wiele szczegółów z życia van Gogha, takich jak praca kaznodziei w górniczej osadzie, kolejne nieszczęśliwe historie miłosne czy „leczenie” w domu dla obłąkanych, było dla mnie nowych, to wszyscy wiemy przecież, jak się to wszystko kończy. Co więcej, wiedza ta nadawała lekturze miejscami posmak tragicznej ironii. Za każdym razem, gdy ktoś mówił Vincentowi: „Jeszcze trochę, a twoje dzieła zaczną się sprzedawać”, na moich ustach wykwitał cierpki uśmiech, bo przecież od dawna wiem, że za życia van Gogha kupiono tylko jeden jego obraz. Kiedy Vincent żartował z kochanką, że odda jej swoje ucho, skóra mi cierpła w oczekiwaniu na urzeczywistnienie tego żartu. Ale mimo tego wszystkiego książka koniec końców podnosiła na duchu zamiast pogrążać w przygnębieniu. Z czego to wynika?
Myślę, że jakąś rolę odgrywa tu pewna cecha pisarstwa Stone’a, którą da się również dostrzec w „Udręce i ekstazie”, jego książce o Michale Aniele. Wydaje się, że on naprawdę lubi swoich bohaterów i traktuje ich z sympatią, a w związku z tym nie nurza ich w tanich skandalach rozbuchanej lubieżności czy opilstwa, nie spycha do rynsztoka podłości i marności (a przecież biografie artystów pozwoliłyby pewnie na takie zabiegi pod piórem innego autora), lecz wszystko, co robią i co przeżywają, opisuje z pełnym współczucia taktem.
To jest Vincent. W Amsterdamie można kupić deskę do krojenia z jego autoportretem. Wiem, że zawsze chcieliście pokroić ser na twarzy van Gogha.

Historia toczy się wartko, postaci poboczne zarysowane są wyraziście, ale i subtelnie, bez popadania w zjadliwą przesadę, czy to chodzi o oddanego Vincentowi brata Thea, czy o przerażoną jego miłością kuzynkę Kay, czy prostytutkę Krystynę, z którą Vincent próbuje założyć rodzinę. Co więcej, Stone nie zapomina, że bohaterem książki jest artysta: męki twórcze wybijają się zdecydowanie na pierwszy plan. Rozpaczliwe, uparte dążenie van Gogha do tego, by nauczyć się malować i by tworzyć rzeczy prawdziwe i zachwycające, stanowi główny temat książki, opisany znakomicie, od niezdarnych początków, budzących powątpiewanie jego bliskich, poprzez długie lata nauki, kiedy na każdym kroku spotyka się z krytyką, aż po kulminację twórczego geniuszu w rozżarzonym słońcem i owianym mistralem Arles – oraz późniejsze wypalenie, postępującą niemoc. Na tym koncentruje się Stone, nie na jękliwym utyskiwaniu na filisterski gust współczesnych, którzy nie docenili van Gogha, albo na niesprawiedliwy los, który jednym daje, a drugim odbiera. Te elementy oczywiście również w książce są. Na pierwszym planie jest jednak przypomnienie, że mimo wszystko mamy wspaniałe obrazy van Gogha, potrafimy się nimi zachwycać i pamiętamy o ich twórcy.