niedziela, 19 lutego 2017

Walentynkowa lista 5 najgorszych scen erotycznych w książkach



Z okazji niedawnego Święta Producentów i Dystrybutorów Przedmiotów z Serduszkami – znanego powszechnie jako Walentynki™ – naszła mnie chęć na tematyczne ćwiczenie intelektualne. Tak właśnie powstała poniższa krótka lista 5 najgorszych scen erotycznych w książkach, przy czym przez „najgorsze” należy oczywiście rozumieć „takie, które mnie się nie podobają i akurat przyszły mi do głowy”.

Zanim przejdę do sedna, jeszcze jedno ogłoszenie: nie ma na mojej liście „50 twarzy Greya” ani żadnego innego okazu świeżo wyłonionego gatunku „powieści erotycznej”, a to z dwóch powodów: po pierwsze fragmentami powieści pani E.L. James można by zapewne zapełnić całą listę, a po drugie wymagałoby to ode mnie przeczytania któregoś z tych tworów, czego do tej pory szczęśliwie udało mi się ustrzec.

Jeszcze parę słów o kryteriach

Zacytuję tu wywiad z pewnym znanym układaczem list (ZUL-em).
Dziennikarz: Co robisz, aby nadać swoim listom pozór obiektywności?
ZUL: Wymyślam kryteria”.

Podążając za tym zacnym przykładem, przedstawiam własne kryteria.

Kryterium nr 1: Kontekst. Czy scena erotyczna jest potrzebna dla fabuły, czy też stanowi dozwolony od lat 18 odpowiednik karuzeli do łóżeczka? Innymi słowy, czy jest tanim zagraniem mającym zwabić czytelnika poprzez zagranie na jego  instynktach?

Kryterium nr 2: Styl. Czy scena erotyczna jest napisana w sposób obrzydliwy/obraźliwy/głupi/przegadany/jakikolwiek inny, który nie odpowiada OZM?

Kryterium nr 3, które pokrywa się częściowo z dwoma poprzednimi, ale jednak musi zostać wydzielone, chociaż właściwie przeczy samej idei obiektywnych kryteriów: Moje osobiste odczucie. Czy pierwszą reakcją na scenę erotyczną jest śmiech/wytrzeszcz oczu/wykrzywienie warg/ciche przekleństwo/głośne „co to ma być”?

Wyjaśniwszy sobie te sprawy, możemy ruszać w wesoły, walentynkowy rajd.

Miejsce 5: Saga o Ludziach Lodu, Margit Sandemo (tom 46, Woda zła)

Ach, Saga o Ludziach Lodu. Ważna cegiełka zarówno w historii literatury, jak i mojego rozwoju intelektualnego. Zdaje mi się, że ten liczący 47 tomów behemot, opowiadający dzieje kolejnych pokoleń rodu zmagającego się ze swoim Złym Protoplastą, położył podwaliny pod popularność skandynawskich sag (mam na myśli oczywiście te urocze toaletowe książeczki, które można zakupić w kiosku, a nie jakieś tam Sagi o Egilu czy innym Njalu). Również dzięki Sadze o Ludziach Lodu wiem, że Oslo kiedyś nazywało się Christiania.

Ale przecież nie dla faktów historycznych czytało się Sagę, lecz dla „momentów”, których w 47 tomach znalazło się całkiem sporo. W końcu kolejne pokolenia Ludzi Lodu musiały w jakiś sposób powstawać.

Sceny erotyczne u Sandemo są różnej jakości, jak przystało na tak obszerny korpus. Na miejsce na mojej liście zasłużył pewien rozdzialik z przedostatniego tomu, kiedy walka bohaterów ze Złym Protoplastą (zwanym wdzięcznie Tengelem Złym) zmierza ku końcowi. Niestety, bohaterowie napotykają na swojej drodze bardzo wąskie przejście, zatarasowane przy pomocy dziewczęcia. Ściśle rzecz biorąc, nagiego, nieśmiertelnego dziewczęcia przykutego do skały przez ostatnie siedemset lat.

Źródło
-Skoro nie istnieją żadne zaklęcia ani formuły, którymi można by się tu posłużyć, to pozostaje tylko jedno pytanie. Takie mianowicie, że jeśli dziewicze ciało Tiili jest swoistym zamkiem, to czy Tengel Zły jest do niego jedynym kluczem?

Jak widać, scena spełnia kryterium nr 1: seks jest niezbędnym elementem fabuły, ponieważ tylko dzięki niemu bohaterowie będą mogli przejść dalej.

Tylko że jest to bardzo, no wiecie, głupie. A sama scena z każdym zdaniem staje się coraz bardziej żenująca.

Tiili miała teraz oczy otwarte. Patrzyła na niego pytająco, kiedy odpinał pas.
Marco dygotał na całym ciele. To zadanie przerastało jego siły. Naprawdę nie wiedział, jak sobie z nim poradzi. Dlaczego właśnie jego wybrali? To nie w porządku z ich strony.
Ale natychmiast, gdy mu to przyszło do głowy, uświadomił sobie ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że nigdy by nie pozwolił uczynić tego nikomu innemu. Czułość dla Małego Kwiatuszka wzrastała w nim z każdą chwilą.
-Jesteście tacy piękni, panie-powiedziała zdumiona.-Prawie tak samo jak mój brat. On też był taki ciemny i przystojny, ale niepodobny do was.

Myślę, że kiedy dziewczyna mówi do faceta w takich okolicznościach, że przypomina jej brata, to chyba nie jest dobry znak.

-Tiili... to cię będzie trochę bolało. Wierz mi, ja nie chciałbym robić ci krzywdy, ale muszę. Bo chyba lepiej, żebym ja spróbował, niż żeby on... ten zły człowiek.

Sandemo desperacko próbuje wyrugować z tej sceny wszelki pretekstowy, pornosowaty wydźwięk, wmawiając nam, że dwie osoby, które poznały się dziesięć minut temu – z czego jedna przez ostatnie siedem stuleci wisiała w wejściu do skalnego tunelu – dopełniają aktu czułego i pełnego miłości.

Żebym tak miał choć troszkę więcej czasu, żebym mógł ją przygotować, wzbudzić w niej pragnienie... A tak wszystko wydaje się takie brutalne, takie... odarte z uczuć!
Tiili była bardzo drobna i szczuplutka. Będzie odczuwać ból, żebym nie wiem jak był ostrożny, myślał Marco zmartwiony. Przytulił twarz do jej policzka, jedną ręką obejmował jej plecy, a drugą nieskończenie delikatnie pieścił skórę. Powoli, powoli odnajdywał drogę do niej. Nie miał żadnych problemów, choć nigdy przedtem nie zbliżył się tak bardzo do żadnej kobiety. Ale Tiili była niezwykle pociągająca...
Przylgnęła do niego tak naturalnie, że aż go to zdziwiło, nagle jej drobne ciało przeniknął dreszcz, z gardła wydobył się zdławiony jęk i... było po wszystkim.
Pieczęć została złamana.

Biedny miś. (Źródło)

Niestety, pierwsza próba z użyciem wytrycha Marca się nie powiodła i Tiili dalej jest przykuta do skały. Marco jednak się nie poddaje.

-Czy zniosłabyś jeszcze jedną próbę, Tiili?
-Jeśli ty nie masz nic przeciwko temu.
-Jeśli ja nie mam nic przeciwko? Dziecko najdroższe, gdybyś wiedziała, jak musiałem nad sobą panować, żeby nie posunąć się dalej!
Po raz pierwszy dostrzegł cień nieśmiałego uśmiechu, nie wyraźniejszy niż drgnienie skrzydełka motyla, na jej udręczonej buzi.
-A więc... lubisz mnie trochę?
-Tiili, mówiłem ci o mojej długiej samotności. Nikt nigdy nie był mi bliższy niż ty, choć znamy się tak krótko. Więc pozwolisz mi?
Przełknęła ślinę i skinęła głową.

Podkreślone są te zdania, które wywołały u mnie histeryczny śmiech. Najpierw „przypominasz mi mojego brata”, teraz „dziecko najdroższe” – nieprzyjemne skojarzenia mnożą się jak króliki. Zaraz potem zaś następuje dialog, który podnosi licznik zażenowania o 5.000.000 punktów.

Kiedy wziął ją po raz drugi, nie spuściła wzroku jak poprzednio. Patrzyła na niego przez cały czas i po krótkim grymasie bólu na jej twarzy pojawiło się jakieś wewnętrzne światło. Marco uśmiechał się do niej czule, a ona odpowiadała mu tak samo. I właśnie wtedy odczuwali ogromną wspólnotę. Zostali do tego zbliżenia zmuszeni przez okoliczności, ale teraz oboje mu ulegli, stali się jednością. I była to ich tajemnica. Nikt oprócz nich o tym nie wiedział.
Marco stwierdził, że będzie to bardzo krótki akt. Wciągnął głęboko powietrze, oczy mu pociemniały, oplótł ją ramionami i przytulił mocno do siebie, jakby wciąż jeszcze znajdowała się zbyt daleko. Jej ręce były przykute do skały, lecz oparła czoło o jego ramię, by okazać mu oddanie, i wtedy ciałem Marca wstrząsnął dreszcz najgłębszej rozkoszy.
Kiedy znowu mógł oddychać normalnie, poczuł ręce Tiili na szyi; jej stopy opierały się o skalisty grunt. Stała na czubkach palców, ale stała.
Tiili była wolna!

Sam opis jest bardzo ogólnikowy i bardzo delikatny, pełen konwencjonalnych, bezpiecznych sformułowań o wewnętrznym świetle, stawaniu się jednością, dreszczach rozkoszy etc. Gdyby nie idiotyczny kontekst „złamanej pieczęci”, nie byłoby się do czego przyczepić. Ten kontekst jednak istnieje, istnieją również wywołujące lekki kwaśny posmak na języku zwroty „brat” i „dziecko”. Choćby Sandemo owinęła całą scenę w tysiąc różowych welonów i obwarowała ją kolejnymi zapewnieniami o głębokiej duchowej wspólnocie uczestników, nic nie zmieni faktu, że jest ona pretekstowa, oparta na wydumanych podstawach i... no wiecie... pozwólcie, że się powtórzę: głupia.

Miejsce 4: „Samozwaniec tom 1”, Jacek Komuda

Komudę nazwano nowym Sienkiewiczem, tak jak każdego autora powieści historycznych, który odniósł sukces. Cykl „Samozwaniec” opowiada o wyprawie na Moskwę celem posadzenia na tronie Dymitra, jak tytuł wskazuje, Samozwańca.

Jest więcej tomów „Samozwańca”, ale udało mi się zmęczyć tylko pierwszy. Powody były dwa. Po pierwsze, cała książka jest jednym wielkim popisem elokwencji i wiedzy historycznej Komudy. I trzeba autorowi przyznać, że stylistyczne wygibasy wykonuje nader zręcznie, a i wiedzy o epoce, którą opisuje, też można mu pozazdrościć. Rzecz jednak w tym, że iście barokowo-sarmacki słowotok hamuje narrację do tego stopnia, że do końca pierwszego tomu polskie wojsko doprawdy długą ma jeszcze drogę do Moskwy. Przykładem tej ozdobnej rozwlekłości jest poniższa scena, która i tak została przeze mnie okrutnie poprzycinana. Przeczytajcie ją, a powiem wam, jaki był drugi powód, który zniechęcił mnie do Komudy.

Poczuł jej wargi wędrujące od jego ust aż na dół i
Źródło
sam porwał za obfite krągłości jabłek Wenery, a potem – za nadobny gaiczek skrywany pod suknią i spódnicą, otaczający źródełko gotowe napoić spragnionego konika.

Szybko pomogła mu pozbyć się własnego stroju, który krępował jej ruchy i niejeden raz bywał przyczyną męskiej złości i irytacji. W owych czasach bowiem nie wystarczyło pozyskać przychylności niewiasty, lecz trzeba ją było jeszcze zdobyć jak twierdzę, obłuskując z sukni, spódnicy, stanika i fortugałów, jak ziemny zamek z beluard i kawalierów; pozostawiając na miłośnicy jedynie kanaki i obręcze, to jest naszyjniki i pasy zdobione srebrem i perłami, niczym na nagim ciele perskiej nałożnicy.

Dlatego niecierpliwy pan Nieborski na ten przykład nie bawił się nigdy w żadne oblężenia, ale zdobywał niewiasty szturmem, podchodząc do forteczki Amora tajnym podkopem. Czyli po prostu obracając nadobne amoraty tyłem do przodu i zadzierając suknię na obręczach do góry, a potem szturmując niewieście wdzięki z pochyloną kopią. Wszelako poniechał tego, gdy kiedyś trafił mu się złamany fortugał, które przebiwszy płótno spódnicy, pozostawił na jego rzyci ślady jak od pchnięcia pohańskiego koncerza.


Ale to wszystko było już nieważne. Teraz liczyło się tylko ciało, dłonie i usta metresy, która rozpalała w panu stolnikowicu żar namiętności. Wkrótce pieściła ustami jego rumaka do chwili, gdy dumnie stanął dęba, a pan Dydyński przesuwał dłońmi po jej plecach i karku, a nade wszystko po pieszczonej i uciesznej łączce, z której ciekł słodki niczym miód, pocieszny nektar miłości. [...] Koszula, której nie zdjęła, zsunęła się w dół, więc Dydyński zadarł ją siłą w górę, pieścił i ściskał parę uroczych piersi, galopujących nad nim jak arabskie klacze. Ciągle nie widział oblicza bachantki, nie znał jej imienia. Cóż jednak byłoby jej po najpiękniejszej twarzy (zwłaszcza że i tak było ciemno choć oko wykol), co po pięknym oku – przesłoniętym powiekami i rzęsami długimi niczym najcieńsza muślinowa zapona – gdyby stolnikowiec nie czuł wyraźnie uścisków owej rzeczy w kroku. [...] Jednak nawet zapamiętawszy się w miłosnym obłędzie, nie mógł pominąć milczeniem innych powabów dziewczęcia. [...] Ramiona jak rozfiglowane koźlęta, a cycki niczym... bębny –
Dostrzegam uderzające podobieństwo do ramion (Źródło)
które to określenie wydawało się panu Jackowi dziwnie prostackie, wręcz hajduckie. Jednak w takiej chwili i w takim położeniu nie bardzo miał czas ani ochotę, aby wymyślać jakieś inne, o wiele gładsze porównania. Albowiem myśli zajęte miał tylko tym, aby posyłać do celu coraz celniejsze strzały Kupidyna. To było bowiem niczym gonitwa konno do pierścienia, a jak podawały stare przepisy: komu by w galopie kopia z rąk wypadła, albo się o ziemię ułamała, ten tracił razy wszystkie i nic zgoła do gonitwy nie miał. [...]

I to jeszcze nie koniec. Fabularnie jest to ledwie epizodzik, ale nadmuchany bardziej niż kiełbasa za 4 złote. Scena ciągnie się, ciągnie się i ciągnie, i nie może się skończyć. Narrator puszy się niczym paw, rozpościerając ogon kolejnych rozbuchanych porównań i kolejnych klimatycznych anegdotek, byle tylko udowodnić jurność Dydyńskiego i własną zręczność gawędziarską.

Scena jest zatem mocno przeszarżowana, ale kto wie, może w innej książce nie byłaby taka zła. W „Samozwańcu” gwoździem do trumny jest kontekst. Kiedy już Dydyński dowiedzie swojej męskości – i to nie dwa razy i nie trzy – wyrzuca „bachantkę” nago z komnaty, ponieważ więcej nie chce nią sobie zawracać głowy, a poza tym przysłała ją do niego Maryna Mniszchówna, aby go obserwować.

Maryna Mniszchówna, którą niektórzy pamiętają z lekcji historii jako tę, która w kolejnych Dymitrach rozpoznawała swojego męża, jest jedyną kobiecą postacią w „Samozwańcu”, która jako sprytna intrygantka z początku wydaje się czymś więcej niż tylko obiektem seksualnym. Wśród tłumów metres, markietanek i prostytutek, tudzież rzeczy i sytuacji porównywanych do obcowania z tymiż, wydaje się chwalebnym wyjątkiem. Nawet ona musi mieć chropawy głos – „Jak ladacznica, pomyślał w głębi ducha Dydyński. Ale taki kontrast u jaśnie oświeconej panny tylko dodawał jej uroku. I czynił ją nie tylko bogatą, ale bardziej ponętną partią”.

Od wszystkich lubieżnych panien jest jeszcze jeden wyjątek, a mianowicie ukochana Dydyńskiego, która w książce pojawia się tylko w jego wspomnieniach, a przedstawiana jest tam jako eteryczny anioł i nieledwie Madonna.

Po osadzeniu w tym kontekście powyższa scena – fabularnie wątpliwa, stylistycznie przegadana – staje się kolejną cegiełką do przesycającej „Samozwańca” mizoginii* i dlatego właśnie znalazła się na tej liście.

*Nie należę do osób, które łatwo szafują zarzutem mizoginii. Nie twierdzę nawet, że Komuda jest mizoginem. Twierdzę natomiast, że jego książka jest mizoginistyczna.

Miejsce 3: „Czas pogardy”, Andrzej Sapkowski

W sumie większość scen erotycznych z udziałem Ciri w tzw. sadze o wiedźminie budzi we mnie uczucia mocno mieszane, przeważnie wyrażające się wywracaniem oczami. Pierwsza z nich jednak, do której dochodzi pod koniec tomu „Czas pogardy”, wywołała reakcję nieco żywszą.

Z uwagi na kryterium nr 1, trzeba mi pokrótce przedstawić kontekst. Ciri jest w stanie ciężkim po parodniowej przeprawie przez pustynię i brutalnym potraktowaniu przez łowców ludzi. Czuje się zagubiona, osamotniona i bez mała zrozpaczona, wobec czego z chęcią przystaje do grupy młodych rozbójników zwanych Szczurami. Ponieważ dopiero co pomogła jednemu ze Szczurów w ucieczce od wyżej wymienionych łowców, Szczur ów, imieniem Kayleigh, pragnie jej podziękować, świadcząc usługę seksualną. Ciri jest przerażona, czytelnik w związku z tym trochę też, ale na szczęście Kayleigh zostaje odpędzony przez inną członkinię szajki, zwaną Mistle. A potem dzieje się to:

Mistle była ciepła, pachniała żywicą i dymem. Jej dłoń była mniejsza od dłoni Kayleigha, delikatniejsza, miększa. Przyjemniejsza. Ale dotyk wyprężył Ciri ponownie, ponownie skrępował całe ciało lękiem i wstrętem, zwarł szczęki i zdusił gardło. Mistle przywarła do niej, przytulając opiekuńczo i szepcząc uspokajająco, ale w tym samym czasie jej drobna dłoń nieustająco pełzła jak
Źródło, w którym jest więcej o scenach erotycznych wśród ślimaków
ciepły ślimaczek, spokojny, pewny, zdecydowany, świadom drogi i celu. Ciri poczuła, jak żelazne cęgi wstrętu i strachu rozwierają się, zwalniają chwyt, poczuła, jak wymyka się z ich uścisku i opada w dół, głęboko, coraz głębiej, w cieplutkie i mokre bajoro rezygnacji i bezsilnej uległości. Obrzydliwie i upokarzająco przyjemnej uległości.

Zgwałcenie – zmuszenie drugiej osoby do obcowania płciowego, poddania się innej czynności seksualnej lub wykonania takiej czynności przez jedną lub wiele osób, posługujących się siłą fizyczną, przymusem, nadużyciem władzy, podstępem lub wykorzystujących niemożność wyrażenia świadomej zgody przez daną osobę (źródło definicji: Wikipedia, rzecz jasna).

Ciri jest młodsza od Mistle i ma w sposób oczywisty słabszą pozycję w grupie, ponieważ dopiero co dołączyła do Szczurów. Jej zdolność do wyrażenia świadomej zgody lub niezgody doznała poważnego uszczernku pod wpływem niedawnych traumatycznych przeżyć. Można nawet powiedzieć, że Mistle najpierw zdobyła sobie zaufanie Ciri, spławiając Kayleigha, a chwilę potem wykorzystała to zaufanie.

Ciri najpierw reaguje strachem i wstrętem, potem rezygnacją, a na koniec czuje obrzydzenie i upokorzenie. To, że Sapkowski pisze o cieplutkim bajorze i przyjemnej uległości, jest dokładnie tym, samym, co głodne kawałki Marca z „Sagi o Ludziach Lodu” o tym, że nikt nie był mu tak bliski jak Tiili: listkiem figowym mającym przykryć, że z całą tą sytuacją jest coś bardzo nie w porządku. O ile jednak w „Sadze o Ludziach Lodu” cały kontekst był tak kretyński, że scena mogła budzić tylko histeryczny śmiech, o tyle tutaj czuję raczej gniew.

Ta scena miałaby sens, gdyby Szczury były naprawdę dzikimi dziećmi, których relacje, obrzędy wtajemniczenia i rozładowywanie napięć w grupie opierają się na podobnych zasadach co u szympansów bonobo. I choć w pierwszej chwili, po propozycji Kayleigha i akcji Mistle, takie można odnieść wrażenie, to w późniejszych tomach nic podobnego nie ma miejsca. Co więcej, powyższa scena jest początkiem wspaniałego związku Ciri i Mistle, pełnego wzajemnej czułości i przywiązania.

Czy ta scena jest fabularnie potrzebna? Relacja między Ciri a Mistle (która zresztą pozostaje w kolejnych tomach na trzecim planie) naprawdę mogła była zostać zapoczątkowana w lepszy sposób. Być może Sapkowski po prostu bardzo chciał dokonać inicjacji seksualnej Ciri, ponieważ rozdział wcześniej dokonał już jej metaforycznego rozdziewiczenia: Ciri używa tam zakazanej magii ognia, a towarzyszące temu doznania, koncentrujące się na strefach erogennych, nie pozostawiają wątpliwości co do symbolizmu całej sceny. Sapkowski chciał zatem – wedle mojej wydumanej i pozbawionej jakichkolwiek namacalnych podstaw hipotezy – po metaforycznym rozdziewiczeniu dokonać rozdziewiczenia faktycznego, ale dokonanie tego przy pomocy męskiego członka – na przykład Kayleigha – za bardzo by jednak pachniało gwałtem. W związku z tym na scenę weszła Mistle, której dłoń była „delikatniejsza, miększa”.

A może Sapkowski miał zupełnie inne intencje. Wszystko jedno. Wyszło obrzydliwie. Jedyną zaletą tej sceny jest to, że jest miłosiernie krótka.

Miejsce 2: „Pomnik cesarzowej Achai, tom I”, Andrzej Ziemiański

Długo trwało moje wahanie co do umieszczenia na tej liście dzieła Ziemiańskiego, bo to trochę ta sama kategoria zjawisk co „50 twarzy Greya” – wiadomo, że jest złe i nie ma co o tym dyskutować. Ale scena, którą zamierzam Wam przedstawić, ładnie komponuje się z resztą listy, która przecież ma pokazać, na ile sposobów można skrewić przy pisaniu scen erotycznych. Ziemiański wprowadza tu zupełnie nową jakość.

Kontekstem jest tu całkowicie zbędny epizod, w którym Shen, młoda żołnierka, zostaje wbrew swojej woli zaprowadzona do burdelu przez koleżankę, która obiecuje jej, że nie stanie się tam nic, czego by nie chciała. I zaczyna się:

-Nie rozbierajcie mnie do golasa! Miało być przecież tak, że nic się nie stanie wbrew mojej woli!

-Ależ oczywiście, kochanie. Z tym tylko, że ty sama nie uświadamiasz sobie po prostu głębokiego pragnienia bycia nagą teraz.-Nuk sapała z wysiłku.-Pomagamy twoim życzeniom jeszcze niewyrażonym.
[...]
Odsunął się, żeby mogła się położyć. A ona zerknęła w dół. Nie! Jego penis sterczał jak włócznia. Zamknęła desperacko oczy. Zrobiła gest, jakby chciała odepchnąć to... coś. Jemu najwyraźnij spodobała się reakcja dziewczyny. Nie sądziła, że tak łatwo się podda. Dała się położyć na plecach, jakby bezwolna, przepełniona strachem, że jego włócznia zaraz znajdzie się gdzieś w środku niej.

Źródło

I nagle zrozumiała, że musi przestać przejmować się faktem, iż jest dziewicą. Że czas zrezygnować z romantycznych wyobrażeń o miłości skonsumowanej po przepięknym ślubie. I gdzie to miałoby się wydarzyć? W wojsku? W ogniu dział i karabinów? Pojęła, że Nuk była jej prawdziwą przyjaciółką, a sposób, który wymyśliła, jest najlepszy z możliwych.

Wstyd gdzieś umknął, a strach ustąpił miejsca ciekawości i fascynacji. Spokojnie, w łóżku krzywda się nie dzieje, wszystkie kobiety na świecie przez to przechodzą i jakoś żyją. Chłopak naprawdę potrafił być delikatny. I miał wyczucie. Westchnęła gwałtownie, kiedy w nią wszedł. A potem poddała się z całym zaufaniem wszystkiemu, co robił. Przyjemność. To nie miłość. To przyjemność, za to skondensowana.

Mam pomidorowe wyzwanie dla wszystkich czytających te słowa: powiedzcie „Nie! Jego penis sterczał jak włócznia”, nie śmiejąc się przy tym.

Prawdę mówiąc, przy pierwszej lekturze ogarnął mnie lęk przed idiotycznie kwiecistym językiem, jakąś powtórką z Komudy albo czymś równie mętnym i rozpasanym co kolejna pozycja na mojej liście. Ale Komuda ma jednak większy zasób słownictwa niż Ziemiański i potrafi konstruować dłuższe zdania; może zresztą lepiej, że Ziemiański się bardziej nie wysilał, bo efekt mógł być doprawdy straszny.

Ciekawe jest jednak to, jak sucho Ziemiański opisuje cały stosunek. Po autorze, który stroi żołnierki w kuse mundury i robi swoim postaciom tatuaże na pośladkach, spodziewać by się można większego rozpasania.

Opowiem Wam pewną anegdotę. Dawno, dawno temu otchłanie Internetu wypluły w moją stroną pewien komiks dostępny w dwóch wersjach – jednej od lat 18 i drugiej ocenzurowanej. Jedna z występujących tam postaci miała do klatki piersiowej przyczepione dwa sterczące i dosyć nieatrakcyjne balony, przewyższające rozmiarami głowę przeciętnego człowieka. Ponieważ postać ta była wilkołakiem, to często biegała nago z tymi balonami, na których mogłaby sobie oprzeć podbródek.

Jedyną różnicą między „pełną” i „ocenzurowaną” wersją komiksu było to, że w tej pierwszej balony miały sutki, a w drugiej nie.

I „Achaja” jest trochę takim obłudnym balonem bez sutka.

Drugą ciekawą rzeczą jest rezygnacja Shen (to samo uczucie, które dopiero co widzieliśmy u Ciri) – „wszystkie kobiety na świecie przez to przechodzą i jakoś żyją”. Raz kozie śmierć, niech się dzieja wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Myślę, że Ziemiański znakomicie oddaje tu uczucia, jakie powinny towarzyszyć kobiecie podczas seksu. Wypełnia mnie podziw dla jego znajomości kobiecej psychiki i bardzo chcę wiedzieć, gdzie można dojść do takiego mistrzostwa.

I wreszcie...

Długo oczekiwane...
 
Miejsce 1: „Korona śniegu i krwi”, Elżbieta Cherezińska

Czyli znowu coś, co na tym blogu już się pojawiło i wobec czego moja niechęć jest znana. Przypomnę, że „Korona śniegu i krwi” to powieść historyczna z czasów rozbicia dzielnicowego. Cherezińska, tak jak Komuda, również była nazywana nowym Sienkiewiczem, a właściwie Sienkiewiczem w spódnicy. Chwalono ją również za świetną męską prozę połączoną z kobiecą wrażliwością. Nigdzie w książkach Cherezińskiej nie ma tej kobiecej wrażliwości tyle, co w scenach erotycznych, których w „Koronie śniegu i krwi” może być nawet więcej niż w całej „Sadze o Ludziach Lodu”.

Wybór najgorszej z tych scen był bardzo trudny. Przez jakiś czas moim faworytem było „pożarł ją jak ociekającą sokiem dojrzałą gruszkę” – prześliczne zdanko przywodzące na myśl rozdzialik z „Na ustach grzechu” Magdaleny Samozwaniec, w którym hrabina Wampyr zostaje pożarta przez czarnoskórego lokaja na moście w Wenecji. Ostatecznie jednak zwyciężyć musiała poniższa scena między głównym bohaterem, Przemysłem II, i jego żoną Lukardis, która akurat tego dnia założyła suknię ze swoim rodowym turem.

Odsuwał jej suknie, jakby chciał ją wygarnąć z nich. Niecierpliwy, nieustępliwie nieznośny. Twardy, ostry, żądający posłuchu. Zakłuło ją,
jakby delikatne podwoje łona przebił tępym mieczem. Syknęła, nie usłyszał jej. Miażdżył jej drobny brzuch swymi naprężonymi biodrami, udami kleszczył, więził i zamykał. Osaczył ją, nie miała żadnej ucieczki. Wszędzie był tylko on i on. A przecież mogła uciec, mogła się nie dać, wymknąć. Wystarczyło zamknąć oczy i już była drzewem,
Źródło
liściem w korytarzu wiatru, gałązką lekką, rosą na pąku. Ale on niczym wielki kot wbiegł po nią na czubek drzewa, chwycił w zęby, i zniósł do swego legowiska. Nie chciała tego, ale poddała się mu. Upolował ją. Wypłynęła niczym żółtko z rozbitego pazurem jajka, a on łapczywie ją zlizał. Nakarmiony, a wciąż nie syty.
Źródło
Szukał, znajdował i brał. Drapieżnik, który zapolował na wszystko. Aż zapamiętał się i przekroczył granice. Z pazurami rzucił się na strzegącego jej piersi tura. I tur ryknął, a Lukardis krzyknęła:
-Pomocy!
Kotary łoża rozsunęły się, a na pomoc rzuciła się wilczyca. W głębi komnaty zakrzyczał rajski ptak.

A na zewnątrz wybuchły fajerwerki i pokazał się Mroczny Znak.

Nieznośnie grafomański styl, absurdalne porównania (żółtko z jajka zasługuje na pierwsze miejsce na podium), niezręczności typu „zapolował na wszystko” albo „miażdżył jej brzuch swymi biodrami” (dobrze, że nie cudzymi) – to wszystko załatwia kryterium nr 2 na amen.

Czy scena jest potrzebna fabularnie? Cóż, najpierw trzeba by przeniknąć, co jest fabułą „Korony śniegu i krwi”. Jeśli uznać, że dążenie Przemysła do królewskiej korony, to nie, ta scena jest absolutnie zbędna. Nigdy później nie zostaje wspomniana. A to chyba znaczy, że spokojnie mogła była zostać wycięta.

Ale najlepsze – czy raczej najgorsze – jest to, że ja po prostu nie mam pojęcia, co się w tej scenie właściwie dzieje. Mimo że mam do dyspozycji całą książkę, wiem, skąd się wziął rajski ptak w komnacie, wiem, że herby u Cherezińskiej z niewiadomych przyczyn są ożywione, wiem, że „wilczyca” to prawdopodobnie służka Lukardis – niby wilkołaczyca, w dodatku opętana przez jakiegoś innego upiora – to nie wiem, co się właśnie wydarzyło. A ponieważ rozdział kończy się dokładnie w tym miejscu, to nie wiem, czy „wilczyca” ściągnęła Przemysła z żony. Nie wiem, czemu rajski ptak zakrzyczał. Czy ta scena miała mieć gwałcicielski podtekst? Czy miała pokazać, że Lukardis pod wpływem wilkołaczej służki jest niedobra i nie kocha już męża? Gdzie był Gondor, gdy upadła Zachodnia Bruzda? Dlaczego ogórek nie śpiewa? Być albo nie być?

Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi.

sobota, 11 lutego 2017

Rycerskie brudnopisy - The Acts of King Arthur and His Noble Knights, John Steinbeck



Długie, długie było moje wahanie przed lekturą tej książki – a to dlatego, że Steinbeck (ten noblista od „Myszy i ludzi” oraz „Gron gniewu”, czyli rzeczy, z których znam tylko tytuły) jej nie ukończył. Gwoli ścisłości, męczył się z nią przez parę lat, potem ją zarzucił, a potem umarł, wpisując się tym w wielką tradycję zapoczątkowaną przez Chrétiena de Troyes, który również nie ukończył ani „Rycerza z wózka”, ani „Opowieści o Graalu”.

Przeważnie się wzdragam przed wydawaniem książek, których autorzy wydawać nie chcieli – jakichś wygrzebanych z dna szuflad brudnopisów, pierwszych młodzieńczych prób albo, nie daj Boże, prywatnych dzienników – bo wydaje mi się to w pewnych sensie naruszaniem prywatności pisarza i nieszanowaniem jego woli. Skoro on sam był zdania, że coś nie nadaje się do publikacji, to widocznie się nie nadawało. W końcu jednak przeważyło moje upodobanie do wszystkiego, co wiąże się z królem Arturem (może z wyjątkiem serialu BBC „Merlin”).

Chociaż była jeszcze jedna rzecz, która kazała mi się zawahać.



Z jakiegoś powodu wydawca uznał, że niedokończony brudnopis Steinbecka wymaga przedmowy napisanej przez Paoliniego, autora o smoczym jeźdźcu Luke’u Skywalkerze Eragonie, który walczy ze złym Imperium. Książki te są w najlepszym razie przeciętne, co nie przeszkadza Wydawnictwu Mag w kółko robić ich nowe wydania, również w twardych oprawach i w podziale jednego grubego tomu serii, w którym nic się nie dzieje, na dwa trochę mniej grube tomy, w których nic się nie dzieje. Być może wydawca Steinbecka myślał, że nazwisko Paoliniego przyciągnie młodych czytelników; prawda jest jednak taka, że książka ta może być interesująca chyba tylko dla miłośników Steinbecka i/lub legend arturiańskich, pragnących zobaczyć, jak pisarz próbował sobie poradzić z tą tematyką.

Efekt jest interesujący, choć trudno byłoby nazwać go satysfakcjonującym. Steinbeck rozpoczął prace nad książką, pragnąc właściwie przepisać swoją ukochaną „Le Morte d’Arthur” we współczesnej angielszczyźnie. Pierwsze rozdziały – o Uterze Pendragonie, o zdobyciu tronu przez Artura i moim ulubionym Balinie – są właściwie niewiele więcej niż transkrypcją, względnie parafrazą, Malory’ego. Potem, gdy Steinbeck przechodzi do śmierci Merlina i spisku
Ale obrazki są ładne.
Morgany na życie Artura, w dotychczasową dosyć sztywną narrację zaczynają wkradać się myśli i komentarze, które są już jego własne. Na sam koniec zaś następują dwie długie opowieści – pierwsza o Gawenie, Marhołcie i Iwenie, druga o Lancelocie – w których Steinbeck całkowicie wyzbywa się gorsetu marki Malory i zaczyna na własną rękę rozpracowywać ideał rycerza i związane z nim sensy. Turnieje i walki przetyka przy tym opisami codziennego życia i długimi rozmowami, którym daleko wprawdzie do potoczności – zbyt są na to staranne, zbyt wyrafinowane – lecz nie są to już również ściśle powiązane z akcją dialogi średniowiecznych romansów. Nieraz ocierają się wręcz o filozoficzne dysputy, a często bohaterowie rozważają wprost, co to znaczy być rycerzem lub damą.

To właśnie Lancelot, choć tarczę ma nieortodoksyjną.
Szczególnie wyraźne jest to w opowieści o Lancelocie, która rozpoczyna się obrazem smutnej dekadencji na dworze Artura: oto młodzież w czasie pokoju gnuśnieje, zapomina o męstwie i chwale, i wyśmiewa się z takich bohaterów jak Lancelot (Chrétien de Troyes powiedziałby o nich zapewne: chevaliers recréants). Rycerski ideał odchodzi do przeszłości jeszcze w czasach Artura, już wtedy stając się przedmiotem nostalgii. Lancelot jest reliktem, ostoją szlachetnej, wręcz naiwnej prostoty; ale rycerskość, choć przecież jest całym jego życiem, w pewnej chwili nawet jego zaczyna nużyć, gdy kolejne napotykane po drodze dziewice żądają jego pomocy, wymuszają na nim obietnice, a wreszcie podstępem wabią go w pułapkę. Kiedy zaś wraca z długiej wędrówki na dwór Artura, wpada w jeszcze straszliwszy potrzask miłości do Ginewry.

Osobliwa jest ta ambiwalencja rycerskości – ideału z jednej strony wspaniałego i szlachetnego, z drugiej boleśnie nieprzystającego do nazbyt skomplikowanej rzeczywistości, z trzeciej wreszcie prowadzącego do postępków wcale nie tak szlachetnych, jak wtedy, gdy Marhołt z wielkim żalem zabija olbrzyma, opisanego jak wielkie, niepełnosprawne umysłowo dziecko, które nie zdaje sobie sprawy ze szkód, których jest przyczyną.

Znużenie rycerstwem, wyrzuty sumienia z powodu zabicia potwora – jakaż to różnica w porównaniu z początkowym zamiarem Steinbecka, by po Bożemu przepisywać Malory’ego, niczego nie wygładzając i nie upiększając, nie próbując prostować pokrętnej i moralnie dwuznacznej historii małżeństwa Utera i Igreny.

Paolini oczywiście w przedmowie zobowiązany był piać z zachwytu nad książką. Najpoważniejsze zarzuty, jakie śmiał wobec niej wysunąć, to początkowe zbyt niewolnicze trzymanie się Malory’ego oraz anachronizmy i nieścisłości historyczne, co w przypadku wszelkich utworów związanych z królem Arturem wydaje mi się przewinieniem niewielkiej wagi (chyba że utwór kreuje się na powieść historyczną, ale to temat na inną porę). Poza tym jednak Paolini puentuje swoją przedmowę stwierdzeniem, że książka stanowi wyborny wstęp do legendy arturiańskiej i że on sam żałuje, iż nie miał okazji przeczytać jej w wieku pacholęcym.

A ja się z nim nie zgadzam. Jak mówię – książka jest interesująca jako ślad twórczej pracy Steinbecka i jego zmagań z legendami arturiańskimi (zwłaszcza że na końcu wydawca zamieścił fragmenty jego listów, ale nie satysfakcjonująca jako utwór artystyczny. Paradoksalnie większą wartość ma sam rozdział o Lancelocie traktowany odrębnie niż w połączeniu z resztą opowieści, w której staje się tylko jednym z luźno powiązanych ze sobą szkiców. Widać, że jest to brudnopis. Można w nim znaleźć intrygujące pomysły, piękny język, zapadające w pamięć obrazy, ale całości brakuje nadrzędnego zamysłu.

Mógł to być jeden z powodów, dla których Steinbeck porzucił tę książkę. Nie powiem, że nie żałuję.

Balin 4ever.