Zdawałoby się,
że rehabilitacja czarnych charakterów stanowi wynalazek ostatnich czasów – wymysł
przekornego postmodernizmu, który zrodził książkę i musical „Wicked”, film
„Czarownica” i inne utwory adaptujące, przerabiające i nawiązujące. Czarownice
– z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, ze „Śpiącej królewny” i z innych fabuł –
jawią się w nich nie jako źródło wszelkiego zła, lecz jako ofiary okoliczności
i złego świata, który ich nie rozumiał.
Pewnie nie
jest to zabieg tak nowy, jak mi się może wydawać – wystarczy wspomnieć, jak już
w czasach prekomputerowych w niektórych serduszkach spustoszenie siały różne
Bohuny i Heathcliffy – stwierdzam jednak, że ostatnimi czasy w tekstach kultury
nikt już nie może być po prostu zły. Pod każdą czarną zbroją jest serce
zagubione i skrzywdzone, skryte pod pancerzem tylko z powodu wcześniej
odniesionych ran.
Założeniem
jest, jak mi się zdaje, przydanie czarnym charakterom motywacji bardziej
złożonych niż baśniowa nikczemność, obdarzenie ich uczuciami, osobowością,
jednym słowem – ludzkimi rysami. To zaś zaciera jaskrawe granice między dobrem
a złem i skłania odbiorcę do refleksji...
Chyba że autor
pozostawi granice równie jaskrawymi, jak były, a zmieni jedynie perspektywę,
przedstawiając wiedźmy i potwory jako niewinne sierotki, a dotychczasowych
bohaterów pozytywnych – jako pozbawione serca i nietolerancyjne monstra. Ileż krąży po wszechświecie esejów i opowiadań o Snapie jako bohaterze bez skazy i Dumbledorze vel Szatanie, o Draconie w skórzanych porciętach i Ronie Śmierciożercy.
Podobną operację nadzwyczaj łatwo przeprowadzić na świecie „Gwiezdnych Wojen”, które w gruncie
rzeczy są baśnią. Mamy Jasną i Ciemną Stronę Mocy; prawych Jedi, którzy
wyrzekają się namiętności i gniewu, oraz podłych Sithów, którzy postępują wręcz
odwrotnie, podsycając w sobie pasję. Jakże łatwo – zwłaszcza gdy ogląda się
prequele – poczuć wstręt do świątobliwych Jedi, którzy zakazują miłości, a
każdego, kto się zirytuje, straszą, że Ciemna Strona wyciąga po niego macki.
Czy nie lepiej zwrócić się ku Sithom, którzy malują sobie na twarzach wesołe
wzory i podążają za głosem serca? Mają fajne czarne szaty i czerwone miecze, a
jeśli są kobietami to jeszcze skórzane gorsety i mocny makijaż, i wszyscy się
ich boją, bo prawdziwa siła jest po Ciemnej Stronie, a nie wśród opresyjnych i
zakłamanych Jedi.
Sithowie są wolni! (Przykład z komiksu "Dziedzictwo. Smocze szpony"). |
Moją wielką
radością jest fakt, że trylogia o Banie nie ogranicza się do takiego taniego
schematu.
Bohater
zaczyna jako górnik, w dzieciństwie bity przez ojca, w młodości wyzyskiwany
przez bezwzględną korporację. Na pierwszych pięćdziesięciu stronach odgryza
kciuk koledze z pracy, posiłkując się nieświadomie Mocą oszukuje w kartach i
zabija człowieka. I dobrze wie, że nie postępuje zbyt sympatycznie – ale
przecież zmusiły go do tego parszywe okoliczności. Kiedy jeden z Lordów Sithów
odkrywa jego zdolności do używania Mocy, Bane staje się adeptem Bractwa
Ciemności i poznaje tajniki Ciemnej Strony, zachwycony siłą, którą mu ona daje.
Tak jest do czasu, gdy w ćwiczebnym pojedynku z premedytacją zabija innego
ucznia.
I wtedy
ogarniają go wyrzuty sumienia, które nie pozwalają mu dalej korzystać z Mocy.
Moc jednak wabi obietnicami potęgi, tak że po jakimś czasie Bane zaczyna rozumieć,
że jedyne, co się liczy, to właśnie potęga. Ten, kto daje się pokonać, jest
słaby i nie zasługuje na to, by go żałować; ten, kto zwycięża, jest silny i nie
obowiązują go żadne zasady.
Jedna z okładek nie pasuje do pozostałych (podpowiedź: jest brzydka). |
Autor trylogii
bierze naczelną zasadę Sithów – dążenie do potęgi za wszelką cenę – i
doprowadza ją do logicznej konkluzji. Ambicja Sithów sprawia, że walczą
przeciwko sobie zamiast przeciwko Jedi, należy zatem doprowadzić do sytuacji, w
której pozostanie tylko jeden Sith, najsilniejszy ze wszystkich. Weźmie on tylko
jednego ucznia, który będzie musiał okazać się silniejszy od mistrza, by zająć
jego miejsce; nie istnieje niebezpieczeństwo, że kilku słabszych uczniów zawrze
krótkotrwałe przymierze, by go obalić, co ostatecznie osłabiłoby Ciemną Stronę.
Dlatego Bane zabija całe Bractwo Ciemności, a jako uczennicę bierze
dziesięcioletnią dziewczynkę, która w porywie złości zabiła dwóch Jedi.
Wszystko, co
robi Bane, jest jego świadomą i wyrachowaną decyzją. To nie okoliczności
nietolerancyjnego świata spychają go na drogę zła. Jedi, z którymi walczy, nie
są nadętymi hipokrytami, ale szlachetnymi bohaterami, ceniącymi honor i
współczucie. Narrator opisuje ich z sympatią – wszyscy jednak przegrywają z inteligentnym
i bezwzględnym Bane’em.
Bane nie trzyma
w piwnicy kolekcji średniowiecznych narzędzi tortur. Nie wyrywa jeńcom
paznokci, żeby posłuchać ich krzyków i błagań o litość. Jego uczennica nie nosi
skórzanego gorsetu. Oboje są całkowicie oddani boleśnie logicznej filozofii
Ciemnej Strony, kompetentni i bezlitośnie pragmatyczni.
Ideologiczne, inteligentne i pragmatyczne zło jest właśnie tym, co czyni tę trylogię tak straszną – i tak dobrą. Ze wszystkich znanych mi gwiezdnowojennych książek, które wtargnęły w baśń „mrocznym realizmem”, te są najbardziej udane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz