sobota, 28 stycznia 2017

"Mam wrażenie, że zstąpiłem do królestwa wapnia" - "Generał martwej armii", Ismail Kadare (tłum. z francuskiego przekładu Maria i Cezary Gawrysiowie)



Albania jest to kraj, który ma prawie dziesięć razy więcej mieszkańców niż Islandia, a mimo to trendotwórcze centrum współczesnego świata widzi w nim głównie położoną na krańcach cywilizację kryjówkę dla pozbawionych ciał czarnoksiężników tudzież legendarnych artefaktów.

Albania jest również krajem, który wydał znakomitego pisarza Ismaila Kadarego. Nazywam go znakomitym, choć znam zaledwie dwie jego książki: „Krew za krew”, dzięki której mój ignorancki, zaściankowy móżdżek dowiedział się o albańskiej tradycji wendetty, oraz „Generała martwej armii”, dzięki której mój ignorancki, zaściankowy móżdżek dowiedział się, że podczas drugiej wojny światowej w Albanii byli Włosi.

Tytułowy generał to właśnie Włoch, który dwadzieścia lat po wojnie został wysłany, by zabrać szczątki swoich poległych rodaków, pochowanych przy drogach i pod oborami, gdzie popadło. Albańczycy są dla niego obcy; więcej nawet, podskórnie nadal są wrogami, mimo że wojna dawno się skończyła. Chciałby czuć do nich podszyte pogardą pobłażanie, jakie dla zagubionych wśród błot i gór dzikusów żywi przedstawiciel cywilizacji – a on przecież jest przedstawicielem cywilizacji, tej cywilizacji wspartej na „Iliadzie” i „Antygonie”, zdolnej dopasować bezimienne zwłoki do nazwiska na liście i zapakować je do porządnego worka firmy „Olimpia”. Chciałby widzieć w swoim zadaniu szlachetne dzieło, które pozwoli przywrócić bohaterów na łono ojczyzny.

Ale bohaterów nie ma, jest za to zamordowana prostytutka z armijnego domu publicznego, jest dezerter, po którym został dziennik, i okrutny najeźdźca, po którym zostały spalone wioski. A przede wszystkim jest śmierć. Jest wielka martwa armia, za którą generał musi wziąć odpowiedzialność, ponieważ jest generałem i nie wolno mu być nikim innym jak tylko generałem (nigdy nie poznajemy jego imienia).

Jest to przejmująca opowieść o osamotnieniu, ale też znacznie więcej – opowieść o wojnie, która nie kończy się wraz z podpisaniem rozejmu, ale trwa we wspomnieniach i w bardziej namacalnych skutkach. Jest to również osobliwe spojrzenie Kadarego z zewnątrz na własną kulturę, wyobcowanie swojskości (dzięki któremu paradoksalnie albańskość wypada znacznie lepiej niż cywilizowana włoskość).

A „Krew za krew” jest jeszcze lepsza.

niedziela, 15 stycznia 2017

Attyla był Węgrem - "Byłem niewolnikiem Hunów", Géza Gárdonyi (tłum. Andrzej Sieroszewski)



Człek mądry podąża za pająkami. W tych bowiem bibliotecznych niszach, gdzie gnieżdżą się najobficiej, niespodziewanie można natknąć się na prawdziwe skarby (czasami też na bezwartościowe śmiecie, oczywiście, ale po cóż wspominać rzeczy nieprzyjemne).



Takim zaskakującym skarbem okazała się węgierska powieść „Byłem niewolnikiem Hunów” Gézy Gárdonyiego, opowiadająca historię bizantyńskiego niewolnika Zety, który dobrowolnie idzie na służbę u Hunów w nadziei, że zdoła zdobyć serce niedostępnej Hunki Emöke.



Przez pierwszą połowę książki Zeta był głównie bohaterem mdłego romansu i jednym z mniej ciekawych elementów powieści, przypominając niesławnego leniwego pieroga z "Knights of the Cross". Przyćmiewał go chociażby obraz życia Hunów – na pozór brutalnych, kochających wojnę dzikusów, w rzeczywistości zaś ludzi twardych, niepozbawionych sprytu, ale też sprawiedliwych i honorowych (w końcu są dla Gárdonyiego takimi pra-Węgrami). Znamienna jest scena, w której Zeta opowiada Hunkom, że z powodu nędzy jego własny ojciec sprzedał go w niewolę; Hunki są oburzone i zapowiadają z satysfakcją, że Attyla zrobi porządek z tą hańbą, jaką stał się dla świata Rzym. Attyla to rzeczywiście Bicz Boży, budzący jednocześnie grozę i podziw, a przy tym władca wielkiego imperium i wytrawny polityk, którego Rzymianie lekceważą jako barbarzyńcę, lecz który jednocześnie budzi w nich paniczny strach.

I kiedy zdawało mi się, że książka odkryła już przede mną wszystkie karty, zaczęła się prawdziwa zabawa: bitwa na Polach Katalaunijskich, w której Zeta uczestniczy jako giermek.

Powiem krótko: „Byłem niewolnikiem Hunów” zawiera jeden z najlepszych opisów bitew, z jakimi zdarzyło mi się spotkać. Gorączka i ślepy szał, jakie ogarniają częstokroć ciamajdowatego dotąd Zetę, są opisane po mistrzowsku, jeszcze lepsze jest zaś to, co następuje potem, kiedy ranny Zeta budzi się na pobojowisku, przygnieciony koniem i potwornie spragniony, i długo czeka na pomoc tych, którzy przyjdą pozbierać zwłoki.

Przytłaczające poczucie opuszczenia i beznadziejnego zabłąkania, które będzie już dominować właściwie do samego końca książki, jest uchwycone tak znakomicie, że w pełni rekompensuje dosyć sztampowy wątek romansowy i ofermowate początki Zety. Nie dziwi mnie więc wcale, że książka jest ponoć nadal (po ponad stu latach od wydania) jedną z najpopularniejszych powieści historycznych na Węgrzech, a sam Gàrdonyi uważał ją za swoje najlepsze dzieło.

Tym razem pająki mnie nie zawiodły.

niedziela, 8 stycznia 2017

Gdzie okiem sięgnąć, tylko złudzenia - "Srebrne orły", Teodor Parnicki



Przez dobrą godzinę po zamknięciu tej książki prześladowała mnie myśl: o czym właściwie ona była?

Nie o początkach państwa polskiego, mimo że pojawia się tam i geniusz polityki Bolesław Chrobry, i zafascynowana nim ambitna Rycheza, i opat tyniecki Aron. Ten ostatni, nawiasem mówiąc, wiedziony piórem Parnickiego nieco się pospieszył, ponieważ opactwo tynieckie zostało założone najprawdopodobniej dopiero przez Kazimierza Odnowiciela, jeśli nie Bolesława Szczodrego.


Tu jednak Aron jest opatem w Tyńcu już za Bolesława Chrobrego. Zanim nim jednak został, przewędrował całą Europę – a czytelnik razem z nim, ponieważ to właśnie Aron jest, przynajmniej pozornie, głównym bohaterem „Srebrnych orłów”. Jako młodziutki mnich przybywa z Wysp Brytyjskich do Rzymu: teoretycznie duchowej stolicy świata chrześcijańskiego, w praktyce miasta rozdzieranego konfliktami, gdzie na każdym kroku wyczuwalna jest bluźniercza, pogańska przeszłość i tradycja republiki, ta ostatnia co prawda zdegenerowana do postaci bardziej przypominającej anarchię.

W Rzymie właśnie przebywa pewien niezrównoważony, okrutny, kapryśny młodzik, upojony snami o wielkości. Nazywa się Otto, niedawno mianował pierwszym patrycjuszem słowiańskiego księcia Bolesława i snuje wielkie plany stworzenia nowego, chrześcijańskiego cesarstwa, w które mało kto wierzy oprócz niego.

Więc może „Srebrne orły” są książką o Ottonie i o jego zuchwałej wizji? Może o papieżu Sylwestrze, Gerbercie z Aurillac, którego uczoność narażała na podejrzenia o czary? Może o plątaninie politycznych intryg, które knują italscy wielmoże i miasta, niemieccy panowie, agenci Bizancjum i wysłannicy Stefana węgierskiego, a które Aron – nasz bohater, nasze okno na świat przedstawiony – zrozumie długo po czasie?

A może o fałszywości kobiet, o zdradliwym powabie ich wdzięków? Przyjaciel Arona żyje wyłącznie miłością do Teodory Stefanii, łudząc się, że ona odwzajemnia jego uczucia, nawet gdy zostaje kochanką Ottona. Ta sama Teodora Stefania – uosobienie samolubnej, mściwej, wielbiącej samą siebie rzymskości – doprowadzi Ottona do zguby. Rycheza może zrobić to samo z Mieszkiem, swoim mężem.

„Srebrne orły” z pewnością mają w sobie to wszystko i więcej jeszcze – dla mnie jednak jest to przede wszystkim opowieść o złudzeniach, które kierują ludzkimi poczynaniami i które często okazują się zgubne.

Złudzeniem okazuje się miłość, władza i panowanie, niezależność; złudzeniem jest możliwość uszczęśliwienia uprowadzonych chrześcijan, którzy po wyzwoleniu przez Arona z muzułmańskiej niewoli wpadają w stokroć gorsze poddaństwo; wielkim złudzeniem jest ottońska wizja zjednoczonego chrześcijaństwa, w którym pierwszym patrycjuszem i następcą cesarza może być wielki Bolesław. Ale wielkość Bolesława – według Parnickiego – polega na tym właśnie, że on nie ulega temu złudzeniu. Jest pragmatykiem, nie wizjonerem. Srebrne orły stają się jego własnym znakiem, a nie pięknym, lecz bezużytecznym symbolem cesarskiego patrycjusza.

Ale Rycheza nie chce się z tym pogodzić. Ona oddana jest pięknej, bezużytecznej wizji całą duszą i sercem – i kto wie, jaki wpływ może wywrzeć na podatnego Mieszka?
Dużo można by pewnie zarzucić „Srebrnym orłom”, jeśli chodzi o wierność ustaleniom historyków. Jest to jednak książka piękna, co mile mnie zaskoczyło, bo moje dotychczasowe doświadczenia z Parnickim wspominam raczej niemiło. Jest to powiesć o niesamowitej atmosferze, pełna malowniczych i poruszających wyobraźnię opisów, a przy tym znakomicie skonstruowana, czego dowodzi choćby to, że pozostaje ciekawa, mimo że głównym bohaterem jest byle pionek, przez większość czasu kompletnie nieświadom prawdziwego znaczenia zdarzeń, których jest świadkiem. Mało który pisarz potrafiłby tego dokonać – za to chwała Parnickiemu. 

Jeśli będziecie mieć okazję, przeczytajcie "Srebrne orły", zwłaszcza że niedawno zostały na nowo wydane. Naprawdę warto.

środa, 4 stycznia 2017

Kocham baśnie, nienawidzę Bettelheima („Cudowne i pożyteczne”, tłum. Danuta Danek)



Ktokolwiek interesował się choć trochę baśniami, z pewnością słyszał to nazwisko. Bettelheim i jego klasyczna już książka „Cudowne i pożyteczne: o znaczeniach i wartościach baśni” (1976) pojawia się w niemal każdym artykule o literaturze dziecięcej. Ilekroć napomknę komuś w miarę oczytanemu, że lubię baśnie, natychmiast pada pytanie: „A Bettelheima znasz?”.

Skąd we mnie ta złość, zapytacie. Czy to nie dobrze, że znany i uznany psycholog dziecięcy napisał taką wspaniałą książkę, w której wykłada, że baśnie są niezbędne do prawidłowego rozwoju dziecka? Czy to nie dobrze, że przeanalizował baśnie i udowodnił, że są wyrazem kluczowych procesów psychologicznych? Czy to nie dobrze, że wreszcie można zamknąć usta ludziom krytykującym baśnie za bezwartościowy eskapizm?

Bettelheim pisze, że postaci z baśni zapewniają dzieciom oparcie i pomagają im kształtować własne zachowanie. Tworzą mityczne ramy, w które dziecko może wpisać swój świat i swoją tożsamość, porządkując poznawczy chaos. Dodają otuchy. Tak pisze Bettelheim. Czy to nie piękne, nie rozumne? Więc czemu tak zgrzytasz zębami, OZM? Czemu się tak złościsz?

Bo oto, co pisze Bettelheim o „Żabim królu”:

„Psychoanaliza ukazuje wprawdzie, że popęd seksuwalny wpływa na nasze życie począwszy od najwcześniejszego okresu, ale istnieje ogromna różnica między sposobami jego przejawiania się u dziecka i u osoby dorosłej. Żaba jest zwierzęciem, której najpierw, we wczesnej fazie życia, przybiera postać kijanki – zupełnie odmienną od postaci dorosłego okazu. Dlatego ten symbol dziedziny płci oddziaływa dwojako na nieświadomość dziecka. Po pierwsze, pomaga mu zaakceptować formy życia seksualnego, które właściwe są jego wiekowi. Po drugie przygotowuje dziecko do tego, że w miarę dorastania, dla własnej pomyślności, będzie musiało formy te przekształcić. [...] Dziecko odczuwa przedświadome podobieństwo między wrażeniami, jakie wywołuje dotknięcie żaby – wilgotnej i lepkiej, a doznaniami, jakie budzą w nim własne organy seksualne. Fakt, że żaba pod wpływem pobudzenia nadyma się, powiększa swą objętość, wywołuje skojarzenia (które również są nieświadome) ze zdolnością męskiego członka do erekcji”.

To ja - twoje genitalia!

 Analiza każdej z baśni prędzej czy później zboczy na fazę edypalną i płciowość. Powiem prosto z mostu: nie wierzę we freudowską psychoanalizę, jaką serwuje Bettelheim. Jest ona dla mnie konstruktem, którym można sobie tłumaczyć niektóre, ale nie wszystkie przypadki. Być może odkrywa pewną cząstkę prawdy o pewnych ludziach. Ale sprowadzanie każdego wewnętrznego konfliktu człowieka do sfery płciowości ma dla mnie tyle sensu, co utyskiwania pewnej pani w świątecznych „Wysokich Obcasach” na dominujący paradygmat erekcyjno-falliczny w przestrzeni miejskiej (czyt. „dużą ilość wysokich wieżowców”).

Psychoanaliza jest wygodnym rusztowaniem dla snucia myśli. Jest znakomitym punktem wyjścia dla dowcipów. Ale nie jest dla mnie prawdą, i dlatego nieustające pienia nad geniuszem Bettelheima, który tak zgrabnie ujął nieprzebrane bogactwo baśni w ramy tej pseudonauki, są dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Czasami nawet zastanawiam się, czy ludzie, którzy chwalą „Cudowne i pożyteczne”, przeczytali coś oprócz wstępu, w którym freudyzm aż tak nie rzuca się w oczy.

Baśnie są dla mnie ważne. Są cudowne i pożyteczne. Są pożyteczne dlatego właśnie, że są cudowne. Wszystkie baśnie są podobne; każda jest inna. Znane schematy uspokajają; zmienne i barwne szczegóły oczarowują. Pewność zwycięstwa podnosi na duchu. Prosty humor wywołuje uśmiech. Cukier krzepi.

Nie muszę doszukiwać się w baśniach wydumanych symboli, żeby je lubić i znajdować w nich wartość.

Znacznie lepiej niż ja ujmuje to Robert Darnton w książce „Wielka masakra kotów”:

„Czarnym charakterem w Bettelheimowskiej wersji bajki o Czerwonym Kapturku jest właśnie id, kierujące się zasadą przyjemności, która sprowadza dziewczynkę na manowce, w momencie gdy jest już zbyt duża na fiksację oralną [...] ale zbyt mała na dorosłą aktywność seksualną. Id jest także wilkiem, który jest również ojcem, który jest także gajowym, który jest także ego, a jednocześnie, w jakimś sensie, również superego. [...] To zręczne wymieszanie symboli sprawia, że Czerwony Kapturek może znaleźć się w łóżku ze swym ojcem, wilkiem, przez co dziewczynka daje upust swym edypalnym fantazjom. Ostatecznie ocaleje dzięki ponownym narodzinom na wyższym poziomie egzystencji, wraz z tym jak jej ojciec pojawia się ponownie jako ego-superego-gajowy i uwalnia ją z brzucha ojca jako wilka-id, po czym wszyscy żyją długo i szczęśliwie. [...] [Baśnie] są dla niego jak leżący płasko na kozetce pacjeci, tkwiący w ponadczasowej teraźniejszości. Nie zastanawia się nad ich pochodzeniem ani nie przejmuje się odmiennymi znaczeniami, jakie mogły mieć w innych kontekstach, ponieważ zakłada, że wie, jak funkcjonuje i jak od zawsze funkcjonowała ludzka dusza”.

Tak, popisuję się.


Ale żeby było jeszcze śmieszniej, sam Bettelheim jest postacią co najmniej kontrowersyjną. Po pierwsze, zarzucano mu plagiat – miał on jakoby zerżnąć niektóre fragmenty swojej książki od innych autorów. Po drugie, mimo że był uznanym psychologiem dziecięcym i specjalistą od autyzmu, pojawiały się doniesienia, że swoich pacjentów bił. Po trzecie wreszcie, chociaż był dyrektorem szkoły dla dzieci z zaburzeniami – miał doktorat z historii sztuki, nie z psychologii. Co udało mu się zataić dzięki bałaganowi związanemu z wojną.

Niezły autorytet.

Jakiś już czas temu powstała w mojej głowie myśl, by coś napisać o tej obmierzłej dla mnie personie, lecz dziś dopiero nastąpił przełom. Można to nazwać kroplą, która przepełniła czarę goryczy.

Od pół roku czytam sobie powolutku „Wiedźmina”. Jak być może nie wiedzą trzy inne osoby poza mną, które nie czytały „Wiedźmina”, każdy rozdział w serii rozpoczyna się jakimś zgrabnym ustępem, przeważnie z fikcyjnego źródła, należącego do świata przedstawionego: a to jakaś pieśń dziadowska, a to Encyclopaedia Maxima Mundi Effenberga i Talbota, ot, takie pseudocytaty dla ubarwienia narracji.

Dzisiaj rano czytam sobie tom VI, „Wieżę Jaskółki”. Docieram szczęśliwie do rozdziału drugiego i oto, co widzą moje oczy:

„Wkraczając w wiek dojrzewania, młoda dziewczyna zaczyna podejmować próby penetracji dziedzin życia uprzednio jej niedostępnych, co w baśniach symbolizuje wejście do tajemniczej wieży i poszukiwanie ukrytej tam komnaty. Dziewczyna wspina się na szczyt wieży, stąpając po kręconych schodach – schody w snach są symbolem przeżycia erotycznego. Zakazana komnata, ów mały zamknięty na klucz pokój, symbolizuje vaginę; przekręcenie klucza w zamku to symbol aktu seksualnego.
Bruno Bettelheim, The Use of Enchantment, the Meaning and Importance of Fairy Tales



Wiecie, czemu schody są symbolem przeżycia erotycznego? Bo w obu przypadkach można się zasapać.

Cytat jest, nawiasem mówiąc, niedokładny, ale ogólna myśl Bettelheima została zachowana. Tym jednym akapicikiem Sapkowski zniweczył jakąkolwiek sympatię, jaką budziła we mnie jego powieść. Zburzył też przy okazji narracyjną iluzję, przemądrzałym głosem Bettelheima eksplicytując to, co i bez komentarza byłoby wystarczająco jasne.

W rozdziale, który następuje po tym cytacie, pojawia się postać o imieniu Hotsporn. Nie chcę wiedzieć, czy to było zamierzone. Boję się nawet zapytać wujka Google’a.

Nawiasem mówiąc, nie rozumiem, czemu Sapkowski podał angielski tytuł książki Bettelheima, skoro istniało już wtedy polskie tłumaczenie. Nie rozumiem też, czemu „vagina” jest napisana przez V.

I nie rozumiem, dlaczego Sapkowski już drugi raz pojawia się na tym blogu w kontekście freudowskim. To pewnie jakiś mój nieprzepracowany kompleks edypalny.