poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Kobieta w powieści historycznej - "Księga Małgorzaty", Judith Merkle Riley ("A Vision of Light", tłum. Ewa Pankiewicz)



Często się teraz mawia, że historia jest dziełem mężczyzn. Mężczyznami byli wojenni dowódcy, knujący politycy, awanturniczy odkrywcy i genialni wynalazcy, jak również – żeby zejść poziom niżej – wulgarni żołnierze i brzuchaci wyborcy. Uciskany ród kobiecy, wtłoczony w podrzędną rolę żony i matki, siedział zaś w domu, popłakując w ręczne robótki. Mogłoby się więc wydawać, że autorzy powieści historycznych, którzy chcą mieć u siebie ważne i ciekawe żeńskie postaci, stoją przed niemałym dylematem. Jak tu pisać o historii i kobietach naraz, skoro ta pierwsza hula po polach bitew i snuje się wraz z dymem cygar po wielkich kongresach, a te drugie wegetują między kuchnią, kościołem i dziećmi?

Cóż, sposobów jest wcale niemało, przede wszystkim dlatego, że dziejom świata daleko do czarno-białej prostoty powyższego akapitu. W końcu autorzy „Pamiętników księżniczek” jakoś sprostali zadaniu pisania książek, których narratorki cechowała nie tylko płeć żeńska, ale też smarkaty wiek. Po pierwsze, wystarczy znaleźć kobietę, która bywała na polach bitew i kongresach – bo takie też istniały. A jeśli mimo wszystko nie uda się znaleźć takiej, która by nam odpowiadała, można ją wymyślić i stworzyć na przykład „Papieżycę Joannę” (czego jednak raczej nie polecam). Można też wziąć postać historyczną, ale dorobić jej fikcyjną i nader zajmującą biografię, jak to zrobił jeden z bohaterów „Prywatnego życia entu Szubad” – wielkie namiętności, ucieczki, porwania, pojedynki na miecze oraz„nagie piersi Murzynek, piersi białe i czarne obok siebie, jak najwięcej piersi, klejnotów także jak najwięcej”. Wszyscy to znamy i lubimy.

Ale są i inne rozwiązania. Spójrzmy na takie książki jak „Biała królowa” Philippy Gregory albo „Córka wikingów” Very Henriksen. Bohaterki rzeczywiście rzadko opuszczają domowe pielesze i rzeczywiście nie mieszają się osobiście w wielkie historyczne wydarzenia, które jednak chcemy za wszelką cenę przedstawić w swojej książce. Co więc robimy? Wprowadzamy postać Naocznego Świadka. Naoczny Świadek jest z reguły mężczyzną, często mężem albo przyjacielem bohaterki. Jako mężczyzna może podróżować, walczyć i rozmawiać z ważnymi osobami – a potem o wszystkim, co przeżył i co widział, może opowiedzieć bohaterce nad kubkiem herbatki. W ten sposób nie zaprzeczamy faktom historycznym, według których kobieta nie brała w jakimś wydarzeniu udziału, a jednocześnie włączamy ją do akcji. Wilk jest syty i owca cała, wszyscy są zadowoleni.

Wszyscy, czyli nikt, a na pewno nie ja. Naoczny Świadek to moim zdaniem zabieg bardzo trudny w przekonującej realizacji, który u mniej zręcznych pisarzy zmienia się w tani i irytujący wykręt – bo oto czytelnik zamiast samemu uczestniczyć w tych wszystkich walkach i negocjacjach zostaje razem z bohaterką zamknięty w czterech ścianach i skazany na wysłuchiwanie sprawozdań jakiegoś nudziarza. Dobrym tego przykładem jest „Korona śniegu i krwi” Cherezińskiej, gdzie Naoczni Świadkowie ględzą bezustannie, i to niekoniecznie nawet do kobiet.

Skoro mowa o Cherezińskiej, jakimś pomysłem jest też ubarwienie żeńskiej postaci poprzez przydanie jej nadprzyrodzonych mocy, jak lewitacja albo zmiana fryzury pod wpływem emocji (św. Kinga), albo też obudowanie jej wątkiem przepowiedni o pogańskim mesjaszu (Lukardis, pierwsza żona Przemysła II).

Można też jednak pójść w inną stronę. Skoro kobiety nie brały udziału w wielkich politycznych wydarzeniach, lecz zajęte były szykowaniem chleba powszedniego, należy skupić się właśnie na tej powszedniości. Jeśli posiadamy duże wyczucie psychologiczne i mamy na nazwisko Duczmal, bierzemy na warsztat życie Katarzyny Jagiellonki, która najpierw schła na dworze, czekając, aż ktoś wyda ją za mąż, potem schła w więzieniu, wsadzona tam przez swojego szwagra, a wreszcie schła z samotności w związku z mężem, który kochał ją znacznie mniej niż żarliwie niż ona jego, i z całego tego schnięcia robimy przejmującą i poruszającą powieść („Czterej królowie Katarzyny”). Jeśli natomiast mamy dobre chęci i nazwisko Riley, dokonujemy nobilitacji codzienności, pisząc „Księgę Małgorzaty”.

Rzadki przypadek, gdy okładka pokazuje to, co faktycznie dzieje się w książce.
 Akcja osadzona jest w XIV wieku, ale wszelkie fakty historyczne – może z wyjątkiem zarazy – schodzą całkowicie na dalszy plan, ustępując miejsca opisowi umysłowości i życia codziennego zwykłych ludzi: akuszerek, piwowarek, handlarzy relikwi, wędrownych grajków i skrybów. Wśród kalejdoskopu barwnych postaci wyróżnia się dwójka głównych bohaterów: tytułowa Małgorzata, niegdyś obdarzona darem uzdrawiania akuszerka, a obecnie młoda żona starego kupca, oraz brat Grzegorz, który na jej polecenie z wielką seksistowską niechęcią spisuje dzieje jej życia.

Można odnaleźć w biografii Małgorzaty elementy feministycznej sztampy, a oprócz tego anachronizmu często spotykanego w wielu powieściach historycznych. Małgorzata zostaje wydana za psychopatę i sadystę, od którego uwalnia ją zaraza. Następnie trafia pod opiekę akuszerki, od której uczy się fachu, zaś po jakimś czasie otrzymuje od Boga dar uzdrawiających dłoni. Potem zostaje wegetarianką. Potem wynajduje kleszcze położnicze. Potem, oczywiście, zostaje oskarżona o czary i o włos unika srogiej kary. W końcu zaś wychodzi szczęśliwie za mąż i prowadzi dysputy z bratem Grzegorzem, próbując go przekonać, że kobiety wcale nie są istotami niższego sortu. Brat Grzegorz mężnie stawia opór jej argumentom, w kółko powtarzając, że baby są gópie, ale po jakimś czasie zaczyna się wahać w swoich przekonaniach.

Ale mimo tych sztampowych elementów książka jest całkiem sympatyczna. Małgorzata, chociaż jest niestety „kobietą o umyśle przerastającym jej epokę”, jak głosi blurb, to jednocześnie jest zarazem energiczną i skromną osobą, która przyznaje się do popełnionych błędów, kocha swoich bliskich i nie narzuca nachalnie swoich poglądów na żywienie i kąpiele. Brat Grzegorz natomiast pełni nie tylko rolę dyżurnego średniowiecznego mizogina, ale też zmaga się z ojcem, który nie chce go puścić do klasztoru, uwielbia filozoficzne dysputy, zgadza się nauczyć Małgorzatę czytania i próbuje poprzez medytacje osiągnąć boskie oświecenie. Słabo mu to wychodzi, ponieważ przy każdej okazji schodzi na upajanie się własną podziwu godną pokorą, co opisane jest z humorem i sympatią dla jego słabostek. Relacja między nim a Małgorzatą zmienia się powoli i wiarygodnie, a przy tym – dzięki temu, że ona ma kochającego męża, a on sposobi się do celibatu – jest niemal pozbawiona czynnika erotycznego, dzięki czemu może rozgrywać się w większym stopniu na płaszczyźnie intelektualnej.
 
A tego zawsze mi mało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz