wtorek, 16 sierpnia 2016

Wampiry, miłość i Freud - Theophile Gautier, Andrzej Sapkowski i ani słowa o "Zmierzchu"




Theophile Gautier był kumplem Balzaca, ale ich utwory pod względem tematyki bardzo się różnią – przede wszystkim dlatego, że Gautier pisał takie rzeczy jak „Romans mumii” czy „Awatar”, czyli – jak wskazują same tytuły – klimaty raczej odległe od balzakowskiego realizmu. Gautier był też kumplem Baudelaire'a, do którego było mu chyba bliżej, jeśli chodzi o atmosferę. Baudelaire nawet zadedykował mu swoje „Kwiaty zła”, nazywając go „poetą doskonałym” i „czarodziejem literatury francuskiej”.

Wielkie słowa, którym nie zaprzeczę, bo jedyne, co na razie udało mi się poznać z twórczości Gautiera, to dwa opowiadania: „Noc Kleopatry” i „Panna młoda z krainy snów”*. Pierwsze z nich to w istocie nastrojowa, choć dosyć przewidywalna opowiastka, właściwie egzotyczna fantazja o Kleopatrze jako zachwycająco pięknej femme fatale, która nurza się w przepychu i orgiach, z wdziękiem kotki dąsa się na zafiksowaną na śmierci mentalność Egiptu i łaknie Prawdziwej Miłości, którą następnie dla kaprysu niszczy, w międzyczasie zaś pokłada się na otomanach.

W „Pannie młodej z krainy snów” bohaterka jest właściwie podobna – a przynajmniej z podobną lubością narrator opisuje jej białe, pięknie toczone ramiona i zachwycająco drobne stópki. Ta piękność to Clarimonde – kurtyzana słynąca z urządzanych przez siebie orgii. Duszę ma – jak twierdzi stary kapłan Serapion – szatańską, ale z postaci bardziej przypomina anioła albo wręcz Madonnę. Nic więc dziwnego, że młodziutki ksiądz Romuald, do tej pory nieświadom, że w ogóle istnieje coś takiego jak niewieście wdzięki, wpada jak śliwka w kompot, ledwie ją zobaczy. Jedno jej spojrzenie sprawia, że wątpi w swoje powołanie, któremu do tej pory podporządkował całe swoje życie. Jedno drgnienie jej (szczegółowo opisanych) warg wystarczy, by pożałował swoich ślubów.

Podczas ich drugiego spotkania Clarimonde jest martwa, a Romuald czuwa przy marach. Oczarowany jej pięknością, której śmierć ani trochę nie zaszkodziła, nie może się powstrzymać, by jej nie pocałować – a wtedy Clarimonde jak upiorna Śpiąca Królewna ożywa na chwilę i wyznaje mu gorącą miłość. Nastrój opowiadania już wcześniej był cudownie oniryczny, a Clarimonde nawet w pełni życia sprawiała wrażenie sennego widziadła, ale w tym momencie Gautier zaprawdę dociska gaz do dechy.

Następuje całkowite rozdwojenie postaci Romualda. Niby wciąż jest księdzem, gorliwie opiekującym się swoją prowincjonalną parafią, ale ilekroć zaśnie, staje się możnym kawalerem obdarzonym przystojną postacią, szerokim gestem, ułańską fantazją i miłością zachwycającej Clarimonde. W tej drugiej postaci bierze udział w grzesznych uciechach, za które za dnia ze zgrozą pokutuje. Sytuacja komplikuje się jeszcze, gdy okazuje się, że Clarimonde jest wampirzycą, która pożywia się po kryjomu jego krwią.


Zakończenie jest typowe dla opowieści o wampirach i nie trzeba być van Helsingiem, żeby je przewidzieć. Co jednak jest u Gautiera najciekawsze, to fakt, że Clarimonde wydaje się naprawdę kochać Romualda. Jest mu wierna i oddana; nawet kiedy rozkosznie wysysa z niego posokę, nie śmie uszczknąć więcej niż kilka kropelek. Romuald nigdy nie zdobyłby się na unicestwienie jej; decyzję podejmuje za niego stary, surowy i srogi ksiądz Serapion o rysach Torquemady.

Interesującym kontrapunktem dla „Panny młodej z krainy snów” jest opowiadanie „Ziarno prawdy” Sapkowskiego (jestem aktualnie w trakcie czytania wszystkich książek o wiedźminie, żeby sobie wreszcie wyrobić zdanie o tym skarbie narodowym. Zaraz będą spoilery, więc stąpajcie ostrożnie). W „Ziarnie prawdy” mamy do czynienia z ciekawą i miejscami zabawną transformacją baśni o Pięknej i Bestii. Nivellen – czyli właśnie Bestia – jest ze swojego stanu raczej zadowolony, bo odmienność przyciąga dziewczyny. Trochę go co prawda martwią potworne sny, które ostatnio miewa, ale trudno, da się z tym żyć.

Przynajmniej dopóki nie wyjdzie na jaw, że sny te wywołuje jego najnowsza i najulubieńsza ukochana, która jest – tak, tak – wampirzycą. Śliczna Vereena chce z Nivellena zrobić prawdziwego potwora, którym będzie mogła dowolnie powodować. 

I w tym momencie misterna maszyneria opowiadania zaczyna mi ostro zgrzytać. Po pierwsze, poznawszy prawdziwą naturę ukochanej, Nivellen przebija ją na wylot wielkim drągiem. Ją, którą dopiero co tak tkliwie kochał - teraz bez chwili wahania nabija na wielki kołek. Prawda, że wampirzyca zamierza właśnie zabić wiedźmina, ale takie przedziurawienie ukochanej mimo wszystko wydaje mi się krokiem z gatunku tych bardziej radykalnych i niveluje moją sympatię do Nivellena (wybaczcie tę krotochwilę).


A żeby było jeszcze śmieszniej, nadziana na drąg Vereena przed śmiercią jeszcze wyznaje Nivellenowi miłość. Wyznanie brzmi „Będziesz mój albo niczyj”, a towarzyszy mu sięgnięcie wampirzymi ząbkami ku tętnicy szyjnej.

Oto gorzki komentarz na temat miłości - myślę sobie. Żadnej miłości nie ma, jest tylko zaborcza zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja. Znakomicie wyartykułowany cynizm - myślę i szczerze gratuluję Sapkowskiemu jego zręczności.

A potem mój wzrok pada na kolejne akapity, w których okazuje się, że Nivellen właśnie odzyskał ludzką (i nader nadobną postać), zaś wiedźmin orzeka, że stało się to dzięki sile prawdziwej miłości. 

Sile prawdziwej miłości, w której kobieta manipulowała mężczyzną, skłaniając go do potwornych czynów, żeby zapewnić sobie potężnego obrońcę. Prawdziwej miłości, w której mężczyzna przy pierwszej okazji nabił kobietę na wielki rożen.

Porównajmy to sobie z relacją Clarimonde i Romualda. Tutaj też kobieta do pewnego stopnia manipuluje mężczyzną, urabiając go według własnego uznania. Tutaj też mężczyzna jest przerażony rzeczami, których się dopuszcza pod jej wpływem. Tutaj też jest okłamywany co do prawdziwej natury ukochanej.

Tylko że najgorsze, do czego nakłania Romualda Clarimonde, to wyuzdanie, pijaństwo i hazard, a nie mordowanie niewinnych podróżnych. Co więcej, Clarimonde zmienia Romualda w butnego kawalera, bo jest przekonana, że to da mu szczęście - nie dlatego, że chce mieć posłuszną maszynę do zabijania. Poza tym Clarimonde płacze, pijąc krew ukochanego, żeby ze względu na niego pozostać przy życiu. Zaś sam Romuald nigdy by jej nie zabił, gdyby nie torquemadowski Serapion. 

„Ziarno prawdy” Sapkowskiego jest zabawne i trzyma w napięciu - ale ostatnie dwie strony budzą mój głęboki sprzeciw. Może za długo przebywam w odosobnieniu, ale uważam, że uczucie, które przedstawił Gautier - grzeszne i na zawsze burzące spokój duszy biednego Romualda - dalece bardziej zasługuje na miano miłości niż połączenie manipulacji, wyzysku, zaborczości i morderczego instynktu, które na ostatnich dwóch stronach "Ziarna prawdy" sprzedaje Sapkowski.


*Nie podaję nazwisk polskich tłumaczy, bo nie udało mi się ich znaleźć. Gautier jest mi znany na razie tylko po francusku. Swoją drogą, polskie tłumaczenie tytułu jest interesujące, bo akcentuje zupełnie co innego niż oryginał – to już nie „zakochana” (amoureuse), tylko „panna młoda”, i nie „umarła” (morte) tylko „z krainy snów”.

1 komentarz:

  1. W posłowiu do "Awatara" Gautiera Jan Prokop tłumaczy tytuł nieco inaczej- "Zakochany trup". A w dosłownym przekładzie musiałaby to być- chyba- "Zakochana nieboszczka".

    OdpowiedzUsuń