Strzeżcie się swoich kuzynów, bo
są to istoty fałszywe i podstępne.
Jak uczą starożytni autorzy,
kuzyni zwykli podkradać nam ciastka, zrzucać na nas winę za psoty, które sami
popełnili, a także spiskować, zrzucać nas z tronów i zamykać w ciemnych,
wilgotnych lochach.
Mogą również powiedzieć – tak jak
mnie to powiedział mój kuzyn – „Jak chcesz przeczytać «Wiedźmina», to zacznij
od «Krwi elfów» i nie przejmuj się, że jest podpisana jako trzeci tom. Dwa
pierwsze to takie opowiadania, które nie są ważne i nie mają żadnego związku z
tym, co dzieje się później”.
Dobrze wam radzę, jeśli jeszcze
nie czytaliście tych książek: NIE ZACZYNAJCIE „WIEDŹMINA” OD „KRWI ELFÓW”.
Zacznijcie od którejkolwiek innej części, byle nie od „Krwi elfów”.
Ze wszystkich książek „Krew
elfów” to najgorsza książka, żeby od niej zaczynać. Sam wiedźmin prawie w niej
nie występuje, mnóstwo jest za to jakiejś Ciri, jakiejś Triss, jakichś innych
postaci wplątanych w wielkie polityczne spiski między wielkimi politycznymi
graczami. Narrator cały czas robi aluzje do jakichś wcześniejszych wydarzeń, o
których nic nie wiem, a co gorsza poza tymi aluzjami właściwie niewiele się w
książce dzieje.
Mam wrażenie, że wepchnięto mnie
w sam środek jakiegoś przyjęcia klubu ponuraków, na którym wszyscy świetnie się
znają i albo ponuro i solidarnie milczą, albo ponuro i solidarnie wspominają
wspólne przeżycia z młodości. Ja zaś kręcę się nieśmiało na obrzeżach tej
grupki wtajemniczonych, podsłuchuję nieprzeznaczone dla moich uszu rozmowy,
usiłuję zrozumieć relacje łączące nieznajomych i nawet chyłkiem robię sobie
notatki, ale z coraz mniejszym zapałem, bo w głowie rodzi mi się potworna myśl:
co mnie właściwie ci ludzie obchodzą? Przecież ja nic o nich nie wiem. Co mnie
obchodzą ich rozterki, których korzeni i podłoża nie znam, co mnie obchodzi
przyszłość, którą im przepowiedziano, co mnie obchodzi, że ktoś na nich dybie?
Może gdyby dano mi wcześniej
przeczytać dwie książki opowiadań, które pozwoliłyby mi się z nimi zaznajomić i
oswoić...
A zatem pokornie cofam się do
„Ostatniego życzenia” i czytam cały cykl zgodnie z numeracją, jak matematyka
przykazuje, aż do „Pani Jeziora”. I oto, po blisko ośmiu miesiącach od
wyruszenia, staję u kresu tej drogi, czując brzemię doświadczenia, które muszę
ubrać w słowa, by przestało tak bardzo mi ciążyć. Muszę sobie przepracować
„Wiedźmina” z uwagą równą tej poświęconej „Mgłom Avalonu”.
Co mi się podoba w „Wiedźminie”
Tytuł posta prawdopodobnie już
mnie zdradził. „Wiedźmin” nie wzbudził mojego zachwytu, i gdyby nie sława tych
książek, moja przygoda z nimi zakończyłaby się prawdopodobnie na tomach
opowiadań.
Może jest to wina mojej
przekornej, przewrotnej natury. Bardzo często książki chwalone i żywo polecane przez
innych okazują się dla mnie gorzkim rozczarowaniem. Tak było z „Metrem 2033”, które wydało mi się
niespójnym zlepkiem potencjalnie ciekawych pomysłów (ściągniętych zresztą przez
autora od innych osób) z równie niespójnym zlepkiem stereotypów zamiast
głównego bohatera. Tak też było z „Grą o tron” – mam tu na myśli pierwszy tom
książkowej „Pieśni lodu i ognia”, który mając za protagonistę osobnika tak
nieciekawego i ociężałego umysłowo, że do dziś bardzo dojrzale przezywam go Nud
Smark, wydał mi się niczym więcej jak rozwleczonym na kilkaset stron prologiem
i zniechęcił mnie do dalszej lektury.
I tak też było z „Wiedźminem”.
Muszę jednak poczynić zastrzeżenie: nie uważam, by były to złe książki. Są one
tylko – jakkolwiek by to brzmiało – niekompatybilne ze mną. Mimo to jestem w
stanie zrozumieć ich powab, a to znacznie więcej, niż mogę powiedzieć o takich
rozreklamowanych gniotach jak „Korona śniegu i krwi” czy wyżej wspomniane
„Metro 2033”.
Dlatego na samym wstępie tych bolesnych rozważań zaznaczę, co mi się w
„Wiedźminie” podoba.
Język. Trzeba Sapkowskiemu przyznać, że nad tym panuje po
mistrzowsku. Potrafi znaleźć odpowiednio barwne słowa, zbudować kunsztowny
opis, nasycić dialog sarkastycznymi ripostami, naśladować i parodiować
najróżniejsze style.
Humor. Kiedy Sapkowski zamierza być zabawny, to zazwyczaj
rzeczywiście jest. Dwa pierwsze życzenia, które musi spełnić dżin w „Ostatnim
życzeniu”, są wyśmienite. Ironiczne sformułowania, którymi przesycona jest
narracja, to majstersztyk. Wypowiedzi Milvy, którymi narrator wydaje się z
przymrużeniem oka krytykować własną opowieść („Gadacie tak mądrze, że aż łeb
kręgiem wiruje. A przecie i tak wszystkie te mądrości koło tego się kręcą, co u
baby pod kiecką. Filozofy zasrane”) to jeden z jaśniejszych punktów końcowych
części cyklu.
Aluzje i nawiązania. Sapkowski bardzo zręcznie miesza w swoim
intertekstualnym kociołku. Jego prześmiewcze reinterpretacje baśni i podań –
zarówno tych najbardziej znanych, jak „Królewna Śnieżka”, jak i mniej, jak
„Hans, mój jeż” i „Królewna-strzyga” – muszą zainteresować kogoś takiego jak
ja, kto uwielbia śledzić wędrówki i przekształcenia różnych wątków i motywów.
Sceny walk. Bardzo zgrabne, bardzo krwiste, chociaż nie rozumiem
tych wszystkich nazw pozycji.
Niziołki. W wielu przykładach fantastyki wzorowanej na Tolkienie
można znaleźć odpowiedniki elfów i krasnoludów, ale z hobbitami jest już
gorzej. Niziołki w cyklu o wiedźminie stanowitą znakomitą trawestację
tolkienowskich, łącząc czupurność i zaradność z typową sapkowską szczyptą
cynizmu.
Kombos, czyli niziołki + scena walki. Prawdopodobnie najlepszy
kawałek „Pani jeziora” to ten, w którym wredni rabusie sromotnie przegrywają z
wioską niziołków i zostają rozniesieni na widłach i sekatorach ogrodowych.
Opowiadanie „Coś więcej” na zakończenie tomu „Miecz przeznaczenia”.
Moim zdaniem szczytowe osiągnięcie cyklu. Moment, w którym wydaje się, że
Geralt dojrzewa, wyrasta ponad dotychczasowe ramy swojej postaci, osiąga coś w
rodzaju konkluzji swojego duchowego rozwoju, stabilizuje swoje relacje z innymi
ludźmi (przede wszystkim płci żeńskiej)
i zamyka wielce irytujący wątek miłosny. Niestety, wszystkie te dobre rzeczy
zostaną zaprzepaszczone w dalszych książkach.
Jak tak się na to patrzy, to
całkiem sporo jest elementów, które mi się podobały. A mimo to ogół cyklu nie
budzi mojego zachwytu, tak jakby był nieprzegryzioną sałatką owocową – dużo
pysznych składników, które jednak nie tworzą harmonijnej całości. Zawsze jest
coś, co zgrzyta. I kiedy zaczynam się zastanawiać, co to takiego, nachodzi mnie
myśl wręcz obrazoburcza:
Najsłabszym ogniwem „Wiedźmina”
jest sam wiedźmin.
„Wiedźmin nie jest rębajłą pokroju Conana”
Tako rzecze pierwsze zdanie
blurba z tyłu „Ostatniego życzenia”.
Teoretykom literatury znany jest
tak zwany „paradoks OZM”, który głosi, że im bardziej protagonista pragnie
odróżnić się od Conana, tym bardziej jest do niego podobny:
Tutaj można przeczytać sobie moje
refleksje sprzed kilku miesięcy o zaskakujących podobieństwach między Conanem
Barbarzyńcą a Białym Wilkiem. Białowłosy wojownik wymyka się prostym podziałom
tradycyjnej moralności, nie znosi być od kogokolwiek zależny i generalnie gardzi
całym światem za jego fałszywość, obłudę i nikczemność, tak różne od jego bezpośredniości.
Nienawidzi brutalnej przemocy – a mimo to, gdy przychodzi co do czego, stosuje
metody jak najbardziej conanowskie, czyli ordynarną rzeź. Zaiste, przedziwną
postać stworzył Michael Moorcock.
Zaraz, zaraz, Moorcock? Przecież
miała być mowa o Sapkowskim.
A jednak powyższy opis – łącznie
z posępną ksywką i kolorem włosów bohatera – równie dobrze pasuje do Elryka z
Melnibone stworzonego przez Moorcocka, jak i do Geralta z Rivii. Obu też
cechuje moralne pęknięcie, swego rodzaju hipokryzja, która niekoniecznie wynika
ze świadomego zamysłu twórcy, co z bardziej prozaicznych przyczyn pisania
kolejnych przygód danego bohatera bez uprzednio określonego planu.
O Elryku nie będę się w tym
miejscu rozpisywać. Spróbuję za to jakoś ubrać w słowa moralność wyznawaną
przez Geralta.
1) Ludzie są źli i ja też jestem
zły. Ale ja przynajmniej wiem, że jestem zły, co czyni ze mnie Sokratesa. To
daje mi prawo, żeby spoglądać na innych ludzi odrobinę z góry – z malutkiego,
obrzydliwego podium świadomości własnej nikczemności.
2) Nie będę się mieszał do
polityki ani w ogóle do cudzych sporów. Dlatego kiedy karawana krasnoludów
będzie chciała mnie wynająć jako ochroniarza do walki z całkiem realnym i
niebędącym zgoła wymysłem ludzkiej propagandy zagrożeniem elfiej partyzantki,
uniosę się honorem i będę sprzedawał Ciri głodne kawałki o tym, że trzeba być
niezależnym i kierować się sumieniem. Głodne kawałki zostaną wprawdzie
unieważnione przez atak rzeczonej elfiej partyzantki, w trakcie którego będę
musiał zrobić właśnie to, przed czym się wzdragałem – tj. uciec się do przemocy
w obronie krasnoludzkiej karawany – ale kto by się przy tym przejmował.
3) Jestem inny od wszystkich.
Ludzie widzą we mnie potwora i ogólnie są nietolerancyjni. Według nich
inny=gorszy, ale ja wiem, że inny=lepszy, co pozwala mi spoglądać na innych
ludzi odrobinę z góry etc., zob. pkt 1). Oprócz tego daje mi to moralne prawo
do warczenia na ludzi, którzy mnie akceptują, jak np. Jaskier.
4) „Jeżeli mam wybierać pomiędzy
jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale” – złota myśl z opowiadania
„Mniejsze zło”. Mam wszystko w odwłoku, głoszę absolutny nihilizm i relatywizm,
a działać zaczynam dopiero przymuszony okolicznościami. Oszczędzę sobie w ten
sposób męki podjęcia świadomej decyzji. Zob. też pkt 2).
5) Nie będę niczyim sędzią. Nie
ja decyduję, kto ma zginąć, a kto żyć.
I na tym punkcie 5) muszę się
zatrzymać, bo właśnie na jego przykładzie wykazać można mimowolną hipokryzję
Geralta. W tym celu musimy cofnąć się do zamierzchłych czasów, w których
Sapkowski napisał pierwsze opowiadanie o wiedźminie, zwane po prostu
„Wiedźmin”. Tam naszego bohatera nie dręczą żadne rozterki. Zabić
zaczepiających go w karczmie brzydali to dla niego jak splunąć. Dokonać
mentalnego gwałtu na strażniku, który przyszedł wezwać go do pałacu, to pestka.
Na deser bez mrugnięcia okiem rzuca na pożarcie strzydze możnego tłuściocha.
Grzechem tłuściocha są typowe dworskie intrygi (a zatem coś, co Geralta w ogóle
nie powinno obchodzić) i wypowiedziana w gniewie klątwa, w której sprawczą moc
można powątpiewać.
Geralt w „Wiedźminie” to
pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości zabójca, gotowy dążyć po trupach do celu.
Nie wzdraga się przed samosądem. Kieruje się bardziej interesownością i
insynktem przetrwania niż moralnością. I jako bohater jednorazowego opowiadania
doskonale spełnia swoje zadanie, ale jego mroczny wizerunek byłby jednak najpewniej
całkowicie niestrawny w perspektywie dłuższej serii.
Dlatego należało go zmiękczyć,
wygładzić ostro kanty, wszczepić mu filozoficzne refleksje, opór przed
zabijaniem i chroniczny ból istnienia. Problem jednak w tym, że wszystkie jego
rozważania i wątpliwości, wszystkie pouczenia, których nie szczędzi innym
postaciom [wywyższony przez świadomość własnej słabości moralnej, zob. pkt 1)
powyżej], wszystkie wahania i niepokoje brzmią fałszywie w moich uszach, które
wciąż pamiętają zimny ton tamtego pierwszego opowiadania.
Nawet i bez tego jednak Geralt
wiecznie stoi w rozkroku między oportunistycznym podejściem pod tytułem „nie
dbam o nic większego niż własna osoba, względnie najwęższy możliwy krąg
bliskich znajomych” a obroną uciśnionych, do której popycha go nazbyt już
natarczywe dziamgolenie sumienia w sytuacjach ekstremalnych. I ta jego
chwiejność nie byłaby jeszcze taka zła, gdyby nie to, że Geralt nie wychodzi
poza ten etap przez siedem książek. Poza krótką sekwencją w „Coś więcej” nie
przebywa żadnej wewnętrznej przemiany. Pod koniec „Pani jeziora” jest tak samo
mądry, jak był w „Mniejszym złu” u progu pierwszego tomu opowiadań.
Próbuję wyznaczyć jego duchową
ścieżkę, jakieś przejście od A do B, ale nie potrafię. Może Sapkowski był
zdania, że „A” jest już wystarczająco dobre – może właśnie dlatego Geralt
porusza się wiecznie po maleńkim kółku między cynicznym marazmem a bezinteresownym
działaniem. Z tego maleńkiego kółka wyrywa go dopiero śmierć.
Nieruchomy poruszyciel
Jeden ze słynniejszych cytatów z
cyklu o wiedźminie to „Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty”.
Generalnie nie cenię za bardzo
słynnych cytatów z cyklu o wiedźminie. Wyżej przytoczony fragment z „Mniejszego
zła” sprawia wręcz, że żółć rzuca mi się na mózg, i ogólnie odnoszę wrażenie,
że ilekroć Sapkowski wpada w ton głęboki i filozoficzny, to jest jak Rzędzian,
który próbuje grać Katona. Ale cytat o mieczu przeznaczenia jest dobry – ba,
jest jednym z powodów, dla których końcówka tomu opowiadań zatytułowanego
właśnie „Miecz przeznaczenia” jest według mnie zenitem cyklu.
Tyle że Geralt nigdy tak naprawdę
nie staje się ostrzem. Nigdy nie przyjmuje naprawdę aktywnej postawy. Wiecznie
tylko reaguje – a to na otrzymane zlecenie, a to na atak opryszków, a to na
niecne plany wrogów. Wzdraga się przed czynnym działaniem nawet w sprawie tak
błahej jak dopchnięcie się do stołu z jedzeniem.
Chwilami degeneruje się wręcz do
postaci skrajnie biernego bęcwała, który mruga niemrawo, kiedy wszystkie
czarownice na wielkim balu próbują go poderwać, albo pod wpływem czułej kobiety
i beztroskich pierwszopoziomowych questów w Toussaint całkiem zapomina o
poszukiwaniu niby ukochanej Ciri, której grozi niebezpieczeństwo. Ten ostatni
przypadek jest tym bardziej irytujący, że cała towarzysząca mu szajka postaci
pobocznych mówi mu wprost, że gnuśnieje i lekceważy ważną misję, ale Geralt
całkowicie ignoruje te napomnienia. Do wznowienia poszukiwań przekonują go nie
logiczne i rzeczowe argumenty przyjaciół, tylko widok zupełnie obcych kupców,
którzy nie przerywają interesów mimo zimowych warunków pogodowych.
Poruszony jakże emocjonalnym
przykładem kupców, Geralt powraca wreszcie do fabuły, odnajduje Ciri, odnajduje
Yennefer, zabija masę ludzi – żeby w ostatniej chwili poddać się cesarzowi
Nilfgaardu. Więcej nawet, oddaje cesarzowi Ciri. Rezygnuje. Nie ma siły ani
odwagi, żeby walczyć do końca. Za możliwość ostatniego seksu z Yennefer i mętną
obietnicę dobrego traktowania dla Ciri zgadza się popełnić samobójstwo.
Może dla niektórych czytelników
to złożenie broni jest oznaką stoickiej siły ducha, może czyni z Geralta
uosobienie rzymskich cnót, jakąś mieszankę Petroniusza i Seneki. Może i na mnie
zrobiłoby takie właśnie wrażenie – gdyby nie to, że wiedźmin rozporządza tu nie
tylko własnym życiem, i nawet nie tylko życiem Yennefer, która zgadza się
umrzeć razem z nim, lecz również życiem Ciri, której cesarz potrzebuje jako
samicy rozpłodowej (a sytuacja staje się tym obrzydliwsza, że związek między
cesarzem a Ciri byłby w najwyższym stopniu kazirodczym).
Przed iście szczurzym losem ocala
go umiejętność specjalna „Głupi ma zawsze szczęście”, która powoduje, że cesarz
po prostu odjeżdża, rezygnując z Ciri, chociaż próbował dopaść ją przez pięć
książek.
Tak jak rozliczne kobiety ciągną
do Geralta jak muchy do miodu, choć on palcem nawet nie kiwnie, by je do siebie
przekonać, tak i cesarz zostaje porażony sokratejską (zob. pkt 1 powyżej)
duchowością wiedźmina. Wyłącznie szczęśliwy obrót fabuły składa to ostatnie
zwycięstwo prosto do rączek Geralta – rączek, które nie są nawet błagalnie
wyciągnięte, tylko złożone z rezygnacją na kolanach.
Już w niesławnej „Krwi elfów”
uderzyło, mnie że chociaż Geralt bynajmniej nie zabiega o niczyją uwagę, to wszystko
kręci się wokół niego. W „Krwi elfów” jest zasadniczo wielkim nieobecnym, ale
inne postaci definiują się przez swój stosunek do niego. Triss marzy o
wznowieniu romansu z nim, informując czytelnika, że dla każdej czarodziejki
dotyk wiedźmina jest wielce podniecający, bo naładowany magią. Yennefer i Ciri
najpierw się nie cierpią, rozdzielone zazdrością o Geralta, ale potem nawiązuje
się między nimi głęboka więź, zrodzona z miłości obu do wiedźmina. Geralt jest
praprzyczyną wszystkiego, nieruchomym poruszycielem.
Narzekam, ale może właśnie w tej
bierności tkwi siła Geralta. Może dlatego ludzie lubią te książki – bo Geralt
może być jednocześnie krwawym zabijaką i subtelnym filozofem. Może popełniać
akty przemocy, a zarazem nie ponosić za nie odpowiedzialności, bo zmuszony do
nich został przez okoliczności. Może być zgorzkniałym i doświadczonym przez
życie cynikiem, cedzącym sarkastyczne riposty, a jednocześnie kierować się od
czasu do czasu idealistycznymi porywami serca. Może być mimowolnym Casanovą
budzącym pożądanie żeńskich legionów, ale też czułym kochankiem wielbiącym
jedyną-jedyną Yennefer.
Może o to właśnie chodziło
Sapkowskiego: stworzyć Everymana, który będzie tym, co w danej chwili czytelnik
zapragnie w nim widzieć. Kiedy trzeba, będzie Conanem – niepowstrzymanym w
walce i niezrównanym w łożu, a przy tym tak cudownie odmiennym od całego tego
zepsutego, zdegenerowanego świata. Ale jednocześnie wcale nie będzie rębajłą
pokroju Conana, bo ma sumienie i snuje głębokie refleksje. Niby nie jest
idealny, więc można się z nim utożsamić – ale jest przecież wyraźnie lepszy niż
nietolerancyjni kapłani, krwiożerczy żołdacy i prymitywni plebejusze, których
spotyka na swojej drodze. A skoro on jest lepszy, to my, którzy się z nim
utożsamiamy, też czujemy się lepsi, i razem z nim gramolimy się na sokratejskie
podium.
Ja jednak czuję, że muszę zejść
głębiej. Po wiwisekcji Geralta pora na kolejny wielki temat cyklu o wiedźminie:
miłość i kobiety, ze specjalnym aneksem poświęconym Ciri. A potem... potem
chyba przyjdzie czas na strukturę cyklu i metafikcję.
W końcu mam obsesję na punkcie
metafikcji.
Super post, szczerze mówiąc, Wiedźmina nie czytałam, ale zawsze chciałam poznać opinie sceptyczne względem tego cyklu😃.
OdpowiedzUsuń