czwartek, 4 sierpnia 2016

Czym, do cholery, jest kobieca wrażliwość? - "Korona śniegu i krwi" Elżbiety Cherezińskiej


Dawno żadna książka nie zmęczyła mnie jak ta. Po czterech miesiącach bitew (prawda, że dość krótkich, bo więcej niż pięć stron naraz trudno było zdzierżyć) leży oto u moich stóp – zbyt długa, przegadana, lecz wreszcie pokonana.

Po samym tytule i po niegdysiejszej akcji promocyjnej, a także po informacji na skrzydełku widać, że "Korona śniegu i krwi" była stylizowana na coś w rodzaju polskiej "Gry o tron" – stąd epatowanie brutalnością czasów rozbicia dzielnicowego, kiedy to Piastowie raz po raz porywali jeden drugiego albo wyłupywali sobie oczka. Rzecz jednak w tym, że powieść jest zdumiewająco statyczna: o większości szokujących i gwałtownych wydarzeń, takich jak bitwy, utarczki czy uprowadzenia, dowiadujemy się w obszernych, lecz przegadanych retrospekcjach albo wręcz w dialogach dwóch popijających piwko gawędziarzy. Każda doprawiona rechotem kwestia typu "A pamiętacie, jak Bolesław Rogatka musiał wyciągać własną siostrę z klasztoru, żeby wydać ją za mąż" wywoływała u mnie zgrzytanie zębów - bo o ileż ciekawsze byłoby opisanie tego wydarzenia "na żywo", z Rogatką w roli głównej.

SPOILER: "Śmierć Przemysława II" Wojciecha Gersona. Nie macie pojęcia, jak mi ulżyło, kiedy książka wreszcie dobiła do tego momentu.

 Główny wątek fabularny opiera się na dosyć taniej spiskowej teorii dziejów i rozważaniach na temat wydumanych klątw, ale i on grzęźnie w mieliznach wątków pobocznych – jeśli można w ogóle nazwać wątkami te porwane nieraz nici, które donikąd nie prowadzą. Bardzo często jakaś postać pojawia się, wydaje się przez chwilę ważna, po czym po prostu znika na kilkaset stron albo i na zawsze.

Te, które nie znikają, też nie są zbyt porywające. Główny bohater, Przemysł, książę Wielkopolski, na początku ma jeszcze jakieś cechy charakteru i dążenia, chociaż polegają głównie na wybujałej młodzieńczej ambicji. W późniejszej części książki Przemysł wyzbywa się nastoletniej porywczości, ale nie zyskuje niczego w zamian. Staje się po prostu ogólnikowo „dobrym władcą”, a wśród jego działań, które dane nam jest zobaczyć, dominuje seks z kolejnymi żonami albo z kochanką. Cóż tu się dziwić, wszak erotyka jest kolejną po przemocy znakomitą przynętą na czytelnika; szkoda jednak, że jest opisywana wybujałymi metaforami i porównaniami – te wszystkie łodzie wpływające między trzciny, żółtka wylewające się z rozbitych jajek, łapczywie pożerane dojrzałe gruszki i oczywiście miecze w ciasnych pochwach budzą najczęściej śmiech, i nie przyczyniają się bynajmniej do ożywienia historycznych postaci. Aby stworzyć ciekawych bohaterów, nie wystarczy obdarzyć ich popędem seksualnym i umiejętnością posługiwania się wulgaryzmami. Głębi bohaterom nie dodają też takie unikatowe umiejętności jak telekineza albo zwijanie się włosów w sprężynki pod wpływem złości (obydwie te zdolności posiada święta Kinga, co ma chyba dodawać jej mistycyzmu, a w rzeczywistości zmienia ją w coś pośredniego między tanią superbohaterką, kapryśnym kotkiem i Angelą z "Eragona"). 

Drażni również to, że postaci właściwie nie przechodzą jakichś ciekawszych przemian w trakcie powieści. Zdarza się utrata osobowości, jak w przypadku Przemysła albo jego pierwszej żony, ale wszyscy pozostali wydają się zamrożeni w czasie. Do tego stopnia, że osiemnastoletni Władysław Łokietek zachowuje się niemal identycznie jak w wieku lat trzynastu (kiedy to zachowywał się tak, jakby miał osiem).

To się naprawdę wydarzyło w tej książce.
 
W kilku fragmentach szwankuje logika – jak wtedy, gdy do uwięzionego w lochu Przemysła przychodzi ukradkiem jego siostra cioteczna Elżbieta, obiecując mu rychłe uwolnienie. Ostrzega przy tym, by przed swymi współwięźniami – innymi Piastami – nie zdradził jej tożsamości i udawał, że jest dziwką (oczywiście), bo nikt nie może się dowiedzieć o jej odwiedzinach. Zważywszy na to, że wie o nich z całą pewnością strażnik, który ją do tego lochu wpuścił i, co więcej, przedstawił więźniom jako „damę”, jedynym celem tej maskarady wydaje się macanie Elżbiety po tyłku przez Przemysła. Takich bzdur jest więcej, tak samo jak przyciężkiego symbolizmu, ale szkoda czasu, by się nad tym rozwodzić, bo w kolejce czeka jeszcze jedna sprawa, która kosztowała mnie wiele łez frustracji i wyrwanych włosów: animizacja herbów.

Sto osiemnaście razy (dokładnie!) w ciągu całej powieści zwierzęta herbowe postaci stają się żywymi istotami, które nie tylko się poruszają czy syczą, ale też atakują ludzi lub siebie nawzajem, ssą mleko z piersi swojej pani albo przymykają oczy z rozkoszy, kiedy ludzie bawią się w łódki i trzciny albo miecze i pochwy. Sto osiemnaście razy czytelnik zastanawia się, jak ma to rozumieć – czy metaforycznie, czy dosłownie – i czemu to ma służyć. Sto osiemnaście razy rodzi się wątpliwość, co z ludźmi, którzy w herbie mają ukośną kreskę albo drzewo. Sto osiemnaście razy moja ręka drżała, walcząc z chęcią odłożenia tej zbyt długiej i przegadanej książki.

Nie twierdzę, że wszystko jest złe. Są w „Koronie śniegu i krwi” poruszające momenty, ciekawe przemyślenia postaci, interesujące pomysły, ale jest ich jednak zbyt mało jak na siedemset stron chaotycznego i na ogół płytkiego pisania. Przepraszam, „świetnej męskiej prozy przesyconej kobiecą wrażliwością” – jak głosi komentarz redaktora „Czasu fantastyki” na skrzydełku. Co to znaczy - on sam wie.

Są lepsze powieści historyczne. Takie, które nie serwują pod przykrywką „współczesności” (krew, flaki i seksy!) niedoskonale skonstruowanej i wydumanej fabuły z papierowymi postaciami.

4 komentarze:

  1. Przyznam szczerze, że na taką recenzję tej książki czekałam od dawna. Wydaje mi się, że "Koroną" powinna się wręcz zająć jakąś analizatornia. Mi też przeszkadzał tani patos i symbolizm, tandetne opisy seksu i zupełny brak zrozumienia średniowiecznej mentalności. I gadanie o wydarzeniach, sytuacji politycznej, zamiast pokazywanie. A Przemysł i jego druga żona- dwa przypadki Mary Sue. Z Jakubem Świnką, utajonym potomkiem Bezpryma, mamy trzy. Subtelność postaci na poziomie harlequinów- Henryk Probus rozmawia ze Szatanem, taki jest zły. I jeszcze te zrzynki z "Gry o tron“ oraz" Mgieł Avalonu"- tam też był kult Bogini Matki, której wyznawczynie uważały chrześcijaństwo za religię umarłego Boga, oderwaną od natury. A najgorsze, że wyszła tego druga część, a ostatnio autorka dorwała się do tematu Świętosławy Sygrydy. W jej najnowszej książce biskup Jordan jest potomkiem irlandzkich królów, Świętosława ma dwa oswojone rysie, których wszyscy się boją (w pewnym teście na Mary Sue występuje pytanie o posiadanie przez bohatera niezwykłego zwierzęcia, tak tylko mówię), roi się od scen niepotrzebnego/żenująco opisanego seksu, pojawiają się żarty o wielbłądziej kupie, a sens dokumentu "Dagome iudex" zostaje przeinaczony. Na plus można dodać, że tylko jedną postać autorka odmalowała w jednoznacznie złych barwach- Odę (jakże by inaczej, ha ha). Otóż ta była mniszka, było nie było, zaprasza pasierby do tego, aby z ukrycia podglądały, jak ona seksi się z Mieszkiem. Jakby co, książka nazywa się "Harda".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ho ho, co ja słyszę o "Hardej"! Z tego wszystkiego znane mi były tylko żarty o wielblądziej kupie, bo to właśnie uznano za dobry materiał promocyjny we fragmencie opublikowanym w dodatku do Rzeczpospolitej. I poważni recenzenci (tzn. co najmniej jeden, temat pozostaje przeze mnie słabo zgłębiony) tak chwalą Cherezińską...

      Usuń
  2. Mam bardzo podobne odczucia co do Korony śniegu (i ogólniej całej twórczości) tej autorki. To współczesny Kraszewski - taśmowa produkcja co najwyżej przeciętnych czytadeł:
    http://seczytam.blogspot.com/2015/10/elzbieta-cherezinska-korona-sniegu-i.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak wolę Kraszewskiego, bo potrafił w jednej książce skupić się na jednej rzeczy i faktycznie stworzyć czytadło, a nie napakować bzdetów, które do niczego nie prowadzą i stworzyć coś, co przypomina mięso oddzielone mechanicznie.

      Usuń