Mam z tą
książką poważny problem. Jednocześnie jednak nie mogę powiedzieć, by była zła –
i to właśnie wprawia mnie w stan wielkiego pomięszania i konfuzji.
W swoim czasie
(czyli na początku lat 80.) „Mgły Avalonu” były zapewne ogromnie nowatorskie i
rewolucyjne. Trudno mi sięgnąć pamięcią do tych odległych czasów, wydaje się
jednak, że reinterpretacje legendy arturiańskiej były wówczas mniej powszechne
niż dzisiaj i w większości składały się z poczciwych historyjek ku pokrzepieniu
serc w duchu Howarda Pyle’a, który po dżentelmeńsku wierzył w czystość uczuć Lancelota do Ginewry. Były to historyjki, które zdradzały nostalgię za
romantycznym obrazem średniowiecza, za złotym wiekiem rycerzy, za baśniowym – i
osobliwie dziecięcym – światem przygód.
„Mgły Avalonu”
próbują z tym zerwać. Oczywiście, historia pozostaje z grubsza ta sama,
pojawiają się znane postaci i motywy, Uter Pendragon w przebraniu Gorloisa śpi
z jego żoną, aby spłodzić Artura, rycerze poszukują Graala, a Artur ginie
ostatecznie z rąk własnego syna; są osobliwe krainy czarodziejskiego ludu,
gdzie czas płynie inaczej; pojawia się nawet jeden smok, wyraźnie inspirowany
potworem z Loch Ness – ale pomimo tego wszystkiego widac wyraźnie, że Bradley próbuje
legendę arturiańską urealnić, racjonalizując pewne wydarzenia. Artur nie
wyciąga miecza z kamienia, tylko chwyta go z katafalku swojego ojca, żeby się
bronić, kiedy Sasi napadają kościół, w którym trwało czuwanie przed pogrzebem.
Merlin nie zostaje zaklęty w drzewo, tylko jest w nim pochowany.
Trzeba przy
tym przyznać, że Bradley ani razu nie wpada w przemądrzały ton z gatunku „całe
życie byłeś okłamywany, głupi czytelniku, tylko ja znam prawdę i mam rację”.
Jej przeobrażenia wątków z legend arturiańskich są zwykle pełne wdzięku i
stanowią jeden z głównych powodów, dla których rzeczywiście warto przeczytać tę
książkę. Z drugiej strony, często ograniczają się do aluzji czy napomknień,
których chyba nie doceni ktoś, kto nie znał legendy arturiańskiej już
wcześniej.
Ale przecież „Mgły
Avalonu” wybiły się spośród tylu dziesiątek, jeśli nie setek przeróbek
opowieści o rycerzach Artura z zupełnie innego powodu. Robią bowiem coś, co nie
przyszłoby do głowy Pyle’owi i jemu podobnym: starają się pogłębić portrety
psychologiczne postaci, a zwłaszcza kobiet. ZWŁASZCZA KOBIET.
Zakonnica i Galahad, Edmund H. Garrett (źródło) |
Jedno trzeba
sobie powiedzieć jasno: skłamałby ten, kto by rzekł, że w legendzie
arturiańskiej przed Bradley kobiet nie było. W romansach rycerskich roi się od dam
i dziewic; przemierzają one kraj, szukając rycerzy, którzy zdejmą ten czy inny
czar, zabiją potwora albo staną w obronie ich pani na sądzie Bożym. Czasem
muszą być ratowane przed zakusami niecnych gwałcicieli, czasem zaś same stają
się wcieleniem Szatana, uwodząc czystych rycerzy (zwłaszcza ginofobicznego
Borsa), czasem spędzają miłe chwile z mniej czystymi rycerzami (zwłaszcza
wesołym Gawenem), czasem ofiarowują własną krew, by wyleczyć kobietę chorą na
trąd, i same umierają w glorii świętości (jak się to dzieje z siostrą
Percevala). Role, jakie pełnią, są o wiele bogatsze niż stereotypowy obraz
księżniczki pilnowanej w wysokiej wieży przez ziejącego ogniem smoka. Trudno
się jednak nie zgodzić, że nie sa głównymi bohaterkami, a często nie mają nawet
imion.
„Mgły Avalonu”
chcą tę sytuację odwrócić: oddać głos kobietom, prowadząc narrację wyłącznie z
ich punktu widzenia.
Ale kim one są?
Główną
bohaterką jest Morgana – nie dość że kobieta, to jeszcze antagonistka Artura. Bradley
wiele robi, by jej wizerunek wybielić. Morgana oczywiście nie jest po prostu
złą wiedźmą, tylko światłą poganką, która lepiej zna łacinę niż księża, i kapłanką
Bogini z pogrążonej wśród mgieł wyspy Avalon. Jej relacja z Arturem to bez
wątpienia jeden z najważniejszych wątków książki. Relacja, trzeba powiedzieć, dosyć
problematyczna: Morgana jest jego siostrą (przyrodnią), matką (zastępczą, bo to
ona się nim opiekowała, kiedy ich prawdziwa matka była zbyt zajęta mężem),
kochanką (ponieważ zostali wrobieni w rytualny seks symbolizujący zaślubiny
króla z podległą mu ziemią) i śmiertelnym wrogiem (kiedy Artur zdradza dobrą
religię Bogini na rzecz wstrętnego chrześcijaństwa).
W swoich
najlepszych momentach Morgana jest przejmującą postacią, która próbuje określić
swoją tożsamość i znaleźć swoje miejsce w świecie zdominowanym przez mężczyzn,
obcą religię i ludzi, którzy próbują jej narzucić rolę usłużnej żony albo złej
czarownicy. W swoich najgorszym momentach jednak staje się wielką, wulgarną
tubą, przez którą Bradley donośnie woła „Chrześcijaństwo złe! Bogini dobra!
Jezus spoko, księża fuj! Nie wstydź się mówić o oddawaniu moczu, gdyż mocz,
jako dzieło boże, też jest dobry!”.
I dlatego mam
z tą książką problem. Ale idźmy dalej.
Ginewra w klasztorze, Edmund H. Garrett (źródło) |
Na
przeciwległym biegunie od Morgany znajduje się Ginewra (czy raczej Gwenhwyhar –
ale nie zamierzam tego pisać więcej niż ten jeden raz). Momenty, w których
Ginewra jest zadowolona z życia, można policzyć na palcach jednej ręki.
Nieszczęsna żona Artura cierpi z powodu swojej bezpłodności, ale jeszcze
bardziej cierpi przez grzeszną miłość do Lancelota, której jednak nie potrafi
się wyrzec. Jest wiecznie przerażona światem, czego bardzo ciekawym wyrazem
jest jej agorafobia; zarazem jednak usiłuje w tym świecie żyć, rozpaczliwie
podkreślając swój status królowej.
Jej największą
wadą jest przywiązanie do wstrętnego chrześcijaństwa, na które przeciąga
Artura.
Na tych dwóch
postaciach jednak się nie kończy. Jest i wspaniała królowa północnego Lothian,
chytra i lubieżna Morgause; jest Igerna, która – inaczej niż na przykład u Malory’ego
– zdradziła swojego pierwszego męża w pełni świadomie i z miłości; jest Elaine
beznadziejnie zakochana w Lancelocie; jest Viviana, Pani Jeziora i mentorka
Morgany, która dla większego dobra wrabia swoją podopieczną w rytualny seks z
jej bratem; jest jej następczyni Niniana, która właściwie robi niewiele poza
byciem kochanką złego Mordreda; jest Nimue, która prowadzi Merlina do zguby.
Mamy więc
całkiem sporo różnorodnych, wyrazistych postaci kobiecych – ale mamy też
problem.
„Białogłowom trudno jest coś przedsięwziąć
bez pomocy mężczyzn...”
„...Jesteśmy
niestałe, bojaźliwe, uparte i podejrzliwe” – jak mówi w „Dekameronie” Filomena,
„nader roztropna niewiasta”. To przygnębiające, jak dobrze te słowa pasują do
„Mgieł Avalonu”.
I nie chodzi
wcale o to, że większość wyżej wymienionych kobiet definiuje się poprzez
stosunek do mężczyzny, którego są żoną, siostrą czy kochanką. To naprawdę
drobiazg, który w żaden sposób ich nie przekreśla. Moja frustrację budzi jednak
bezczynność tych postaci, które mają być głównym motorem książki, żeby nie rzec
– główną atrakcją.
Owszem, zdarza
się, że niektóre z kobiecych postaci przejmują inicjatywę i robią to całkiem
udatnie, chociaż przeważnie polega to na popychaniu do działania mężczyzn. Między
tymi miłymi momentami rozciągają się jednak rozległe połacie książki, podczas
których ma się nieodparte wrażenie, że oto dostaliśmy książkę z punktu widzenia
postaci drugo-, albo i trzecioplanowej. Takiej, co to siedzi w domu i przędzie,
a do prawdziwej fabuły ma dostęp tylko dzięki plotkom albo mistycznym wizjom.
Scena, której nie ma w "Mgłach Avalonu": Morgana pokazuje Arturowi freski, na których Lancelot przedstawił cały swój romans z Ginewrą. (Źródło) |
Nie mając nic
do roboty, Ginewra, jako kobieta zagubiona i zniewolona przez chrześcijaństwo,
przez całe lata przeżuwa wciąż te same zawody i konflikty wewnętrzne, a
Morgana, jako kobieta światła i wyzwolona, przez całe lata przeżuwa wciąż te
same zawody i konflikty wewnętrzne. Obydwie przy tym popisują się swoistą formą
mizoginii: Ginewra nie lubi kobiet, ponieważ wszystkie (łącznie z nią) są
grzesznymi potomkiniami Ewy, a Morgana nie lubi kobiet, ponieważ nie dążą do osobistego
spełnienia i umysłowego rozwoju, tylko zajmują się rodzeniem dzieci,
plotkowaniem o ślubach i cerowaniem skarpet. Mimo że sama właściwie przez pół
książki nie robi nic innego. Nie może rzucić tych skarpet, bo, rozumiecie, żyje
w opresyjnym świecie mężczyzn, którzy są głupi, i chrześcijańskich księży,
którzy są źli.
„Gdy same swoimi przewodnikami będziemy, to
społeczność nasza długo trwać nie będzie...”
Ten obraz
kobiet nienawidzących innych kobiet, jest tym bardziej przygnębiający, że
znajduje się właśnie z opowieści arturiańskiej, w której tradycyjnie bardzo
istotny jest duch wspólnoty i braterstwa. Rycerze tworzą społeczność skupioną
wokół ukochanego króla i wokół wspólnych ideałów honoru i waleczności.
Dlaczego więc
w opowieści arturiańskiej z kobiecego punktu widzenia nie opisać społeczności
kobiecych? A tymczasem dostajemy Ginewrę, która zazdrości Arturowi wiernego
kręgu przyjaciół.
Nie twierdzę,
że społeczności kobiecych nie ma całkowicie, ale te, które się pojawiają –
kapłanki Avalonu, rozchichotane dwórki Ginewry czy młode zakonnice z Epilogu –
stanowią w gruncie rzeczy tło. Żadna z głównych bohaterek tak naprawdę nie
należy do tych społeczności; czasem nawet definiuje się w opozycji do niej, tak
jak Ginewra, którą irytują młodzieńcze zachwyty jej podopiecznych nad tężyzną
rycerzy.
Więcej nawet –
kobiety w „Mgłach Avalonu” tak naprawdę nie mają przyjaciółek. Nawet poprawne
stosunki podszyte są zawiścią. Morgana zazdrości Ginewrze piękności. Ginewra
zazdrości Morganie młodego wyglądu. Morgana zazdrości Ginewrze wpływu na
Artura. Ginewra zazdrości Morganie wpływu na Artura. Morgana, Ginewra i Elaine
zazdroszczą sobie nawzajem względów Lancelota. Morgana zazdrości swojej ciotce
Morgause, ponieważ Mordred ją uważa za swoją matkę. Morgana zazdrości Ninianie
pozycji w Avalonie. Niniana zazdrości Morganie czarodziejskich umiejętności.
Kiedy nie ma
zawiści, jest dla odmiany żal. Igerna ma żal do Viviany za wydanie jej w młodym
wieku za Gorloisa. Morgana ma żal do Viviany za rytualny seks z Arturem. Morgause
ma żal do Viviany za zeswatanie Utera z Igerną, a nie z nią. Viviana ma żal do
wszystkich, że nie rozumieją, iż działała zgodnie z wolą Bogini.
Właściwie jedyna
w pełni pozytywna relacja (silnie zresztą podszyta erotyzmem) to ta między
Morganą a Raven, kapłanką, która złożyła śluby milczenia i przez niemal całe
życie nie opuściła Avalonu. Chciałoby się rzec złośliwie, że z taką kobietą
można budować dobre relacje, ponieważ nie stanowi konkurencji.
Ten niemal
całkowity brak przyjaznych stosunków między kobietami i pogarda dla kobiet
„głupich” sprawiają, że książka brzmi fałszywie wszędzie tam, gdzie kobiety są
opiewane jako naczynia Bogini, zasługujące ze strony mężczyzn na szacunek, żeby
nie powiedzieć cześć. „Mgły Avalonu” trącą na dobrą sprawę naiwnymi formami
feminizmu, które z jednej strony ograniczają się do lamentowania nad tym, jak
to kobietom jest źle, a z drugiej krytykują zajęcia i zachowania uważane za
kobiece. Gdy przychodzi do poradzenia kobietom, jak mają w takim okropnym
świecie żyć, są albo boleśnie łopatologiczne (zacznij nosić spodnie! – jak to
napisała sama Bradley w jednej ze swoich wcześniejszych książek fantasy), albo
zaskakująco mgliste.
„Mgły Avalonu” są i łopatologiczne, i (nomen omen) mgliste jednocześnie. To już jednak zahacza o bardziej kontrowersyjne wątki i mój drugi wielki problem z tą książką. W następnym odcinku dowiemy się zatem, co z „Mgieł Avalonu” przeniknęło do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.
Śmierć Artura w Avalonie, James Archer (źródło) |
Zgadzam się w ogromnej mierze. Bradley jest równie nieobiektywna, co Margaret Mitchell w "GWTW" czy "Ojciec chrzestny". Tyle że tam byli dobrzy Południowcy czy dobrzy mafiozi.
OdpowiedzUsuńUważam, że każdy ma prawo do wolności religijnej. Autorka odmawia trochę chrześcijanom tego prawa.
A co do tego, że w powieści kobiety są o siebie zazdrosne, nie umieją zawiązać prawdziwej przyjaźni... Bradley niepotrzebnie kreśli stereotypowy obraz. Faceci też mają między sobą różne niesnaski:-).
A przypadkiem nie jest odwrotnie - autorka opisuje początek czasów, w których to chrześcijanie odmawiali innym prawa do wolności religijnej?
Usuńseczytam.blogspot.com
Użyłam zupełnie złego sformułowania. Chodziło mi raczej o to, że Bradley odmawia chrześcijanom prawa do bycia tak samo wartościowymi, błyskotliwymi czy pozytywnymi bohaterami jak poganie. Jak już pisałam, są oni w tej powieści kimś w rodzaju Jankesów w "Przeminęło z wiatrem". A że chrześcijaństwo było wtedy i przez długie wieki (i do dzisiaj bywa) ogromnie nietolerancyjne wobec innych religii, to prawda.
OdpowiedzUsuń