niedziela, 11 grudnia 2016

Kobieta na dworze króla Artura - krytykuję sobie "Mgły Avalonu" Marion Bradley (tłum. polskie Magda Pietrzak-Merta)



Mam z tą książką poważny problem. Jednocześnie jednak nie mogę powiedzieć, by była zła – i to właśnie wprawia mnie w stan wielkiego pomięszania i konfuzji.

W swoim czasie (czyli na początku lat 80.) „Mgły Avalonu” były zapewne ogromnie nowatorskie i rewolucyjne. Trudno mi sięgnąć pamięcią do tych odległych czasów, wydaje się jednak, że reinterpretacje legendy arturiańskiej były wówczas mniej powszechne niż dzisiaj i w większości składały się z poczciwych historyjek ku pokrzepieniu serc w duchu Howarda Pyle’a, który po dżentelmeńsku wierzył w czystość uczuć Lancelota do Ginewry. Były to historyjki, które zdradzały nostalgię za romantycznym obrazem średniowiecza, za złotym wiekiem rycerzy, za baśniowym – i osobliwie dziecięcym – światem przygód.

„Mgły Avalonu” próbują z tym zerwać. Oczywiście, historia pozostaje z grubsza ta sama, pojawiają się znane postaci i motywy, Uter Pendragon w przebraniu Gorloisa śpi z jego żoną, aby spłodzić Artura, rycerze poszukują Graala, a Artur ginie ostatecznie z rąk własnego syna; są osobliwe krainy czarodziejskiego ludu, gdzie czas płynie inaczej; pojawia się nawet jeden smok, wyraźnie inspirowany potworem z Loch Ness – ale pomimo tego wszystkiego widac wyraźnie, że Bradley próbuje legendę arturiańską urealnić, racjonalizując pewne wydarzenia. Artur nie wyciąga miecza z kamienia, tylko chwyta go z katafalku swojego ojca, żeby się bronić, kiedy Sasi napadają kościół, w którym trwało czuwanie przed pogrzebem. Merlin nie zostaje zaklęty w drzewo, tylko jest w nim pochowany.

Trzeba przy tym przyznać, że Bradley ani razu nie wpada w przemądrzały ton z gatunku „całe życie byłeś okłamywany, głupi czytelniku, tylko ja znam prawdę i mam rację”. Jej przeobrażenia wątków z legend arturiańskich są zwykle pełne wdzięku i stanowią jeden z głównych powodów, dla których rzeczywiście warto przeczytać tę książkę. Z drugiej strony, często ograniczają się do aluzji czy napomknień, których chyba nie doceni ktoś, kto nie znał legendy arturiańskiej już wcześniej.

Ale przecież „Mgły Avalonu” wybiły się spośród tylu dziesiątek, jeśli nie setek przeróbek opowieści o rycerzach Artura z zupełnie innego powodu. Robią bowiem coś, co nie przyszłoby do głowy Pyle’owi i jemu podobnym: starają się pogłębić portrety psychologiczne postaci, a zwłaszcza kobiet. ZWŁASZCZA KOBIET.

Jankes Kobieta na dworze króla Artura
Zakonnica i Galahad, Edmund H. Garrett (źródło)
Jedno trzeba sobie powiedzieć jasno: skłamałby ten, kto by rzekł, że w legendzie arturiańskiej przed Bradley kobiet nie było. W romansach rycerskich roi się od dam i dziewic; przemierzają one kraj, szukając rycerzy, którzy zdejmą ten czy inny czar, zabiją potwora albo staną w obronie ich pani na sądzie Bożym. Czasem muszą być ratowane przed zakusami niecnych gwałcicieli, czasem zaś same stają się wcieleniem Szatana, uwodząc czystych rycerzy (zwłaszcza ginofobicznego Borsa), czasem spędzają miłe chwile z mniej czystymi rycerzami (zwłaszcza wesołym Gawenem), czasem ofiarowują własną krew, by wyleczyć kobietę chorą na trąd, i same umierają w glorii świętości (jak się to dzieje z siostrą Percevala). Role, jakie pełnią, są o wiele bogatsze niż stereotypowy obraz księżniczki pilnowanej w wysokiej wieży przez ziejącego ogniem smoka. Trudno się jednak nie zgodzić, że nie sa głównymi bohaterkami, a często nie mają nawet imion.

„Mgły Avalonu” chcą tę sytuację odwrócić: oddać głos kobietom, prowadząc narrację wyłącznie z ich punktu widzenia.

Ale kim one są?
Główną bohaterką jest Morgana – nie dość że kobieta, to jeszcze antagonistka Artura. Bradley wiele robi, by jej wizerunek wybielić. Morgana oczywiście nie jest po prostu złą wiedźmą, tylko światłą poganką, która lepiej zna łacinę niż księża, i kapłanką Bogini z pogrążonej wśród mgieł wyspy Avalon. Jej relacja z Arturem to bez wątpienia jeden z najważniejszych wątków książki. Relacja, trzeba powiedzieć, dosyć problematyczna: Morgana jest jego siostrą (przyrodnią), matką (zastępczą, bo to ona się nim opiekowała, kiedy ich prawdziwa matka była zbyt zajęta mężem), kochanką (ponieważ zostali wrobieni w rytualny seks symbolizujący zaślubiny króla z podległą mu ziemią) i śmiertelnym wrogiem (kiedy Artur zdradza dobrą religię Bogini na rzecz wstrętnego chrześcijaństwa).

W swoich najlepszych momentach Morgana jest przejmującą postacią, która próbuje określić swoją tożsamość i znaleźć swoje miejsce w świecie zdominowanym przez mężczyzn, obcą religię i ludzi, którzy próbują jej narzucić rolę usłużnej żony albo złej czarownicy. W swoich najgorszym momentach jednak staje się wielką, wulgarną tubą, przez którą Bradley donośnie woła „Chrześcijaństwo złe! Bogini dobra! Jezus spoko, księża fuj! Nie wstydź się mówić o oddawaniu moczu, gdyż mocz, jako dzieło boże, też jest dobry!”.

I dlatego mam z tą książką problem. Ale idźmy dalej.

Ginewra w klasztorze, Edmund H. Garrett (źródło)
Na przeciwległym biegunie od Morgany znajduje się Ginewra (czy raczej Gwenhwyhar – ale nie zamierzam tego pisać więcej niż ten jeden raz). Momenty, w których Ginewra jest zadowolona z życia, można policzyć na palcach jednej ręki. Nieszczęsna żona Artura cierpi z powodu swojej bezpłodności, ale jeszcze bardziej cierpi przez grzeszną miłość do Lancelota, której jednak nie potrafi się wyrzec. Jest wiecznie przerażona światem, czego bardzo ciekawym wyrazem jest jej agorafobia; zarazem jednak usiłuje w tym świecie żyć, rozpaczliwie podkreślając swój status królowej.

Jej największą wadą jest przywiązanie do wstrętnego chrześcijaństwa, na które przeciąga Artura.

Na tych dwóch postaciach jednak się nie kończy. Jest i wspaniała królowa północnego Lothian, chytra i lubieżna Morgause; jest Igerna, która – inaczej niż na przykład u Malory’ego – zdradziła swojego pierwszego męża w pełni świadomie i z miłości; jest Elaine beznadziejnie zakochana w Lancelocie; jest Viviana, Pani Jeziora i mentorka Morgany, która dla większego dobra wrabia swoją podopieczną w rytualny seks z jej bratem; jest jej następczyni Niniana, która właściwie robi niewiele poza byciem kochanką złego Mordreda; jest Nimue, która prowadzi Merlina do zguby.

Mamy więc całkiem sporo różnorodnych, wyrazistych postaci kobiecych – ale mamy też problem.

„Białogłowom trudno jest coś przedsięwziąć bez pomocy mężczyzn...”
„...Jesteśmy niestałe, bojaźliwe, uparte i podejrzliwe” – jak mówi w „Dekameronie” Filomena, „nader roztropna niewiasta”. To przygnębiające, jak dobrze te słowa pasują do „Mgieł Avalonu”.

I nie chodzi wcale o to, że większość wyżej wymienionych kobiet definiuje się poprzez stosunek do mężczyzny, którego są żoną, siostrą czy kochanką. To naprawdę drobiazg, który w żaden sposób ich nie przekreśla. Moja frustrację budzi jednak bezczynność tych postaci, które mają być głównym motorem książki, żeby nie rzec – główną atrakcją.

Owszem, zdarza się, że niektóre z kobiecych postaci przejmują inicjatywę i robią to całkiem udatnie, chociaż przeważnie polega to na popychaniu do działania mężczyzn. Między tymi miłymi momentami rozciągają się jednak rozległe połacie książki, podczas których ma się nieodparte wrażenie, że oto dostaliśmy książkę z punktu widzenia postaci drugo-, albo i trzecioplanowej. Takiej, co to siedzi w domu i przędzie, a do prawdziwej fabuły ma dostęp tylko dzięki plotkom albo mistycznym wizjom. 

Scena, której nie ma w "Mgłach Avalonu": Morgana pokazuje Arturowi freski, na których Lancelot przedstawił cały swój romans z Ginewrą. (Źródło)


Nie mając nic do roboty, Ginewra, jako kobieta zagubiona i zniewolona przez chrześcijaństwo, przez całe lata przeżuwa wciąż te same zawody i konflikty wewnętrzne, a Morgana, jako kobieta światła i wyzwolona, przez całe lata przeżuwa wciąż te same zawody i konflikty wewnętrzne. Obydwie przy tym popisują się swoistą formą mizoginii: Ginewra nie lubi kobiet, ponieważ wszystkie (łącznie z nią) są grzesznymi potomkiniami Ewy, a Morgana nie lubi kobiet, ponieważ nie dążą do osobistego spełnienia i umysłowego rozwoju, tylko zajmują się rodzeniem dzieci, plotkowaniem o ślubach i cerowaniem skarpet. Mimo że sama właściwie przez pół książki nie robi nic innego. Nie może rzucić tych skarpet, bo, rozumiecie, żyje w opresyjnym świecie mężczyzn, którzy są głupi, i chrześcijańskich księży, którzy są źli.

„Gdy same swoimi przewodnikami będziemy, to społeczność nasza długo trwać nie będzie...”
Ten obraz kobiet nienawidzących innych kobiet, jest tym bardziej przygnębiający, że znajduje się właśnie z opowieści arturiańskiej, w której tradycyjnie bardzo istotny jest duch wspólnoty i braterstwa. Rycerze tworzą społeczność skupioną wokół ukochanego króla i wokół wspólnych ideałów honoru i waleczności.

Dlaczego więc w opowieści arturiańskiej z kobiecego punktu widzenia nie opisać społeczności kobiecych? A tymczasem dostajemy Ginewrę, która zazdrości Arturowi wiernego kręgu przyjaciół.

Nie twierdzę, że społeczności kobiecych nie ma całkowicie, ale te, które się pojawiają – kapłanki Avalonu, rozchichotane dwórki Ginewry czy młode zakonnice z Epilogu – stanowią w gruncie rzeczy tło. Żadna z głównych bohaterek tak naprawdę nie należy do tych społeczności; czasem nawet definiuje się w opozycji do niej, tak jak Ginewra, którą irytują młodzieńcze zachwyty jej podopiecznych nad tężyzną rycerzy.

Więcej nawet – kobiety w „Mgłach Avalonu” tak naprawdę nie mają przyjaciółek. Nawet poprawne stosunki podszyte są zawiścią. Morgana zazdrości Ginewrze piękności. Ginewra zazdrości Morganie młodego wyglądu. Morgana zazdrości Ginewrze wpływu na Artura. Ginewra zazdrości Morganie wpływu na Artura. Morgana, Ginewra i Elaine zazdroszczą sobie nawzajem względów Lancelota. Morgana zazdrości swojej ciotce Morgause, ponieważ Mordred ją uważa za swoją matkę. Morgana zazdrości Ninianie pozycji w Avalonie. Niniana zazdrości Morganie czarodziejskich umiejętności.

Kiedy nie ma zawiści, jest dla odmiany żal. Igerna ma żal do Viviany za wydanie jej w młodym wieku za Gorloisa. Morgana ma żal do Viviany za rytualny seks z Arturem. Morgause ma żal do Viviany za zeswatanie Utera z Igerną, a nie z nią. Viviana ma żal do wszystkich, że nie rozumieją, iż działała zgodnie z wolą Bogini.

Właściwie jedyna w pełni pozytywna relacja (silnie zresztą podszyta erotyzmem) to ta między Morganą a Raven, kapłanką, która złożyła śluby milczenia i przez niemal całe życie nie opuściła Avalonu. Chciałoby się rzec złośliwie, że z taką kobietą można budować dobre relacje, ponieważ nie stanowi konkurencji.

Ten niemal całkowity brak przyjaznych stosunków między kobietami i pogarda dla kobiet „głupich” sprawiają, że książka brzmi fałszywie wszędzie tam, gdzie kobiety są opiewane jako naczynia Bogini, zasługujące ze strony mężczyzn na szacunek, żeby nie powiedzieć cześć. „Mgły Avalonu” trącą na dobrą sprawę naiwnymi formami feminizmu, które z jednej strony ograniczają się do lamentowania nad tym, jak to kobietom jest źle, a z drugiej krytykują zajęcia i zachowania uważane za kobiece. Gdy przychodzi do poradzenia kobietom, jak mają w takim okropnym świecie żyć, są albo boleśnie łopatologiczne (zacznij nosić spodnie! – jak to napisała sama Bradley w jednej ze swoich wcześniejszych książek fantasy), albo zaskakująco mgliste.

„Mgły Avalonu” są i łopatologiczne, i (nomen omen) mgliste jednocześnie. To już jednak zahacza o bardziej kontrowersyjne wątki i mój drugi wielki problem z tą książką. W następnym odcinku dowiemy się zatem, co z „Mgieł Avalonu” przeniknęło do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.

Śmierć Artura w Avalonie, James Archer (źródło)

3 komentarze:

  1. Zgadzam się w ogromnej mierze. Bradley jest równie nieobiektywna, co Margaret Mitchell w "GWTW" czy "Ojciec chrzestny". Tyle że tam byli dobrzy Południowcy czy dobrzy mafiozi.
    Uważam, że każdy ma prawo do wolności religijnej. Autorka odmawia trochę chrześcijanom tego prawa.
    A co do tego, że w powieści kobiety są o siebie zazdrosne, nie umieją zawiązać prawdziwej przyjaźni... Bradley niepotrzebnie kreśli stereotypowy obraz. Faceci też mają między sobą różne niesnaski:-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A przypadkiem nie jest odwrotnie - autorka opisuje początek czasów, w których to chrześcijanie odmawiali innym prawa do wolności religijnej?

      seczytam.blogspot.com

      Usuń
  2. Użyłam zupełnie złego sformułowania. Chodziło mi raczej o to, że Bradley odmawia chrześcijanom prawa do bycia tak samo wartościowymi, błyskotliwymi czy pozytywnymi bohaterami jak poganie. Jak już pisałam, są oni w tej powieści kimś w rodzaju Jankesów w "Przeminęło z wiatrem". A że chrześcijaństwo było wtedy i przez długie wieki (i do dzisiaj bywa) ogromnie nietolerancyjne wobec innych religii, to prawda.

    OdpowiedzUsuń