Pamiętam, jak jeden z moich
pająków grał w pierwszego „Wiedźmina”.
– Zbliża się koniec samouczka,
wiedźmin rozmawia z Triss – opowiadał, nie kryjąc zbulwersowania. – I w pewnym
momencie pojawia się wybór opcji dialogowych, który sprowadza się do
alternatywy „Bądź miły” / „Bądź kutasem”. No to wybrałem to pierwsze, bo
dlaczego nie, a tu nagle bam! Wiedźmin ląduje z Triss w łóżku!
Co więcej, po niespodziewanej
scenie erotycznej zostaje miła pamiątka: karta z wizerunkiem roznegliżowanej
Triss.
Takich obiektów kolekcjonerskich, rozbrajająco nazwanych na pewnej
stronie fanowskiej „kartami sexu”, jest w grze dwadzieścia kilka, ponieważ –
jak wyjaśnia ta sama strona z nieustająco rozbrajającą szczerością – „Wiele z
kobiet czuje niedowartościowanie ze strony męża, kochanka, przyjaciela, jak i
podniecenie widząc żywą legendę – białowłosego wiedźmina. Dzięki temu Geralt
może zaspokoić swoją męskość z bliżej poznaną mu kobietą, jak po prostu ze
zwykłą prostytutką”.
Pająk zresztą stwierdził po
pewnym czasie, że zaspokajanie męskości Geralta to jedyny powód, żeby w tę grę
grać, ponieważ walka jest w niej okrutnie nudna. Opinię tę potwierdził mój
wiarołomny kuzyn (ten, który radził mi zacząć czytanie cyklu o wiedźminie od
„Krwi elfów”).
Będąc symulatorem randkowania,
pierwszy „Wiedźmin” nie do końca zatem oddaje to, co w książkach mi się
podobało – czyli właśnie walki – natomiast dość wiernie adaptuje ich aspekt
romansowy. Nota bene, pierwsza strona pierwszego tomu opowiada o tym, jak jakaś
dziewczyna – jeszcze nie wiemy, czy rusałka, czy też śmiertelniczka – smyra
Geralta piersiami.
Romanse w książkach o wiedźminie
są bowiem równie subtelne jak karty sexu – choć jednocześnie nie tak prostolinijne
jak ciąg przyczynowo-skutkowy „wybierz właściwą opcję dialogową” à
„daj kobiecie pierścionek” à „ciesz się nowym trofeum”.
Nie tak prostolinijne, ale i nie
tak zrozumiałe. Bo stosunki damsko-męskie (a w jednym przypadku damsko-damskie)
są u Sapkowskiego... dziwne.
Miłość jest zaborcza i mordercza
Temat miłości po raz pierwszy
zostaje podjęty w „Ziarnie prawdy”, u samego początku pierwszego tomu opowiadań
(„Ostatnie życzenie”). Z lenistwa, jak również dlatego, że i tak już za dużo
czasu spędzam na przeżuwaniu twórczości Sapkowskiego, pozwolę sobie zacytować
swoje wrażenia na temat tego opowiadania wzięte stąd:
„W „Ziarnie prawdy” mamy do
czynienia z ciekawą i miejscami zabawną transformacją baśni o Pięknej i Bestii.
Nivellen – czyli właśnie Bestia – jest ze swojego stanu raczej zadowolony, bo
odmienność przyciąga dziewczyny. Trochę go co prawda martwią potworne sny,
które ostatnio miewa, ale trudno, da się z tym żyć.
Przynajmniej dopóki nie wyjdzie
na jaw, że sny te wywołuje jego najnowsza i najulubieńsza ukochana, która jest
– tak, tak – wampirzycą. Śliczna Vereena chce z Nivellena zrobić prawdziwego
potwora, którym będzie mogła dowolnie powodować.
I w tym momencie misterna
maszyneria opowiadania zaczyna mi ostro zgrzytać. Po pierwsze, poznawszy
prawdziwą naturę ukochanej, Nivellen przebija ją na wylot wielkim drągiem. Ją,
którą dopiero co tak tkliwie kochał - teraz bez chwili wahania nabija na wielki
kołek. Prawda, że wampirzyca zamierza właśnie zabić wiedźmina, ale takie
przedziurawienie ukochanej mimo wszystko wydaje mi się krokiem z gatunku tych
bardziej radykalnych i niveluje moją sympatię do Nivellena (wybaczcie tę
krotochwilę).
A żeby było jeszcze śmieszniej,
nadziana na drąg Vereena przed śmiercią jeszcze wyznaje Nivellenowi miłość. Wyznanie
brzmi „Będziesz mój albo niczyj”, a towarzyszy mu sięgnięcie wampirzymi ząbkami
ku tętnicy szyjnej.
Oto gorzki komentarz na temat
miłości - myślę sobie. Żadnej miłości nie ma, jest tylko zaborcza zachłanność,
oszustwo, walka płci i autodestrukcja. Znakomicie wyartykułowany cynizm - myślę
i szczerze gratuluję Sapkowskiemu jego zręczności.
A potem mój wzrok pada na kolejne
akapity, w których okazuje się, że Nivellen właśnie odzyskał ludzką (i nader
nadobną postać), zaś wiedźmin orzeka, że stało się to dzięki sile prawdziwej
miłości.
Sile prawdziwej miłości, w której
kobieta manipulowała mężczyzną, skłaniając go do potwornych czynów, żeby
zapewnić sobie potężnego obrońcę. Prawdziwej miłości, w której mężczyzna przy
pierwszej okazji nabił kobietę na wielki rożen”.
I tak okazuje się, że „zaborcza
zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja” to według Sapkowskiego
właśnie JEST miłość.
Miłość jest toksyczna i kłamliwa
Och, Yennefer. Naczelny wątek
romansowy cyklu wiedźmińskiego, o którym zapewne słyszał każdy, nawet jeśli nie
czytał książek, chociażby dzięki mnogim coverom „Pieśni Priscilli” buszującym
po Youtubie. Miłość tak wielka i święta, że Yennefer nie pojawia się nawet w
kartach sexu.
O moich odczuciach na temat
relacji Geralt-Yennefer dużo można powiedzieć, słowa są jednak kulawe i nie tak
wymowne jak obiektywny i naukowy wykres.
Wątek ten jest zgniły od samego
korzenia – tzn. od opowiadania „Ostatnie życzenie”. Oprócz naprawdę zabawnej
fabuły osnutej wokół życzeń spełnianych przez przypadkowo wypuszczonego z
butelki dżina, mamy tam kunsztownie zarysowane narodziny prawdziwej głębokiej
miłości. Zafascynowany piękną, niezależną i obcesową Yennefer, Geralt gapi się
na nią w kąpieli. Następnie Yennefer gwałci go mentalnie i przejmuje nad nim
kontrolę, żeby stłukł paru ludzi, którzy jej podpadli. Efekt: Geralt ląduje w
więzieniu. Na koniec Geralt wypowiada przed dżinem życzenie (tytułowe
ostatnie), po którym następuje namiętny seks między nim a Yennefer. Jak
dokładnie brzmi życzenie, tego nie wiemy, można jednak domniemywać, że Geralt
zażądał, by Yennefer go pokochała, co potwierdza wyżej wspomniana „Pieśń
Priscilli” w słowach „Kiedy wyrzekłem moje życzenie,
Czyś mnie wbrew sobie wtedy pokochała?” (już nie mogę tego słuchać, odkąd wiem, o czym właściwie mowa).
Czyś mnie wbrew sobie wtedy pokochała?” (już nie mogę tego słuchać, odkąd wiem, o czym właściwie mowa).
W istocie, epicki to romans,
który zaczyna się od ubezwłasnowolnienia jednej osoby (Geralt zahipnotyzowany
przez Yennefer), a kończy ubezwłasnowolnieniem drugiej (Yennefer zostaje
natychmiast ogarnięta miłością do Geralta dzięki życzeniu spełnionemu przez
dżina).
W swoim eseju na temat legendy
arturiańskiej „Świat króla Artura” (do którego jeszcze wrócę) Sapkowski chwali
się, że w postaci Yennefer wskrzesił nieustępliwą, niezdobytą Nimue – „silną
kobietę, która nie ulegnie, dopóki sama nie zechce”. Powinien dodać: „albo
dopóki nie przymusi jej działanie siły nadprzyrodzonej”. Szkoda, że Merlin nie
miał pod ręką żadnego dżina.
W kolejnym tomie, „Miecz
przeznaczenia”, dowiadujemy się, że związek oparty na tak kruchych podstawach nie
mógł się ostać, zwłaszcza że Yennefer rzuca w gniewie talerzami, zmusza Geralta
do pieszczot na rozchwierutanym wypchanym jednorożcu i ma tendencje
poliamoryczne, których Geralt nie potrafi zaakceptować. Męczą się ze sobą
straszliwie, a mimo to Sapkowski usilnie próbuje mnie przekonać, że łączy ich
jakieś potężne uczucie, ocierające się o metafizykę. Dwa pierwsze opowiadania w
tym tomie przypominają zatem wyjątkowo bolesne zatwardzenie, a absolutnym
nadirem jest „Okruch lodu”, zawierający najbardziej chyba grafomański fragment,
jaki kiedykolwiek wyszedł spod pióra Sapkowskiego:
-Jadę za tobą, Yen, bo zaplątałem, zawęźliłem uprząż moich sań w płozy
twoich. A dookoła mnie zamieć. I mróz. Zimno.
-Ciepło stopiłoby w tobie okruch lodu, którym cię ugodziłam-szepnęła.-Wówczas
prysłby czar, zobaczyłbyś mnie taką, jaka naprawdę jestem.
-Smagaj tedy białe konie, Yen, niechaj mkną na północ, tam gdzie nigdy
nie nastaje odwilż. Oby nigdy nie nastała. Chcę jak najprędzej znaleźć się w
twoim lodowym zamku.
-Ten zamek nie istnieje.-Usta Yennefer drgnęły, skrzywiły się.-Jest
symbolem.
Znów Rzędzian próbuje być
Katonem. Ten sentymentalny dialog jeszcze bardziej rzuca się w oczy na tle
zwykłego, cynicznego i dosadnego stylu Sapkowskiego. Pomijając jednak jego
arcypretensjonalną formę, treść jest dosyć jasna: Yennefer nie chce żadnego
bliższego, poważniejszego i bardziej szczerego związku, Geralt tradycyjnie jest
bęcwałem, zaś relacja, w której oboje tkwią, jest toksyczna. Doprawdy ogromną
ulgą jest rozstanie pary kochanków pod koniec „Okruchu lodu”, bo oprócz
przywoływanego raz po raz zapachu bzu i agrestu nie istnieje absolutnie żaden
powód, żeby byli razem. Kolejne opowiadanie – szyderczy, przenikliwy i pełen
wartkiej akcji „Wieczny ogień” – był niczym powiew świeżego powietrza po
wyjściu z wilgotnego lochu.
Niestety, nie jest to koniec
perypetii miłosnych Yennefer i Geralta. Zanim jednak wątek ten powróci niczym
morderczy bumerang, Geralt musi pomęczyć się trochę sam.
Miłość jest nagła i irracjonalna
No, może nie do końca sam, bo już
w kolejnym opowiadaniu, „Trochę poświęcenia”, Geralt spotyka młodą pieśniarkę
zwaną Oczko. Sama Oczko jest sympatyczną postacią, uroczy jest wątek przyjaźni,
uczuć opiekuńczych i rywalizacji między nią a Jaskrem, przewijającą się w tle
historię romansu władcy z syreną da się znieść. Wszystko to przypomina
babeczkę, która smakuje całkiem nieźle, póki człowiek nie natknie się na ukryty
w niej gwóźdź.
A gwoździem jest nagła i
wyniszczająca miłość, jaką Oczko ni z tego, ni z owego zaczyna pałać do
Geralta. Prezentowane jest to jak wielka tragedia na miarę Tristana i Izoldy,
Oczko niemalże kona z nieodwzajemnionego uczucia, a Geralt – po pierwotnym
zakłopotaniu – wreszcie obdarza ją rozkoszą. W samą porę, bo jak informuje nas
narrator, kilka lat później Oczko umarła z powodu zarazy. Na szczęście przed
śmiercią zdołała doznać spełnienia w ramionach wiedźmina, dając nam powód do
słodko-gorzkiego wzruszenia.
A przynajmniej taki – jak sądzę –
był zamysł Sapkowskiego. Bo w moim przypadku, ilekroć Oczko spoglądała na
Geralta z miłosną rozpaczą, po głowie zaczynało mi jak mantra chodzić zdanie:
„Dziewczyno, opanuj się, znasz go od kilkudziesięciu godzin”. Przedstawianie
czegoś, co bardziej przypomina głupie zauroczenie, jako głębokiego uczucia, po
prostu nie gra z wszechobecną kpiną i szyderstwem, jakie uprawia Sapkowski.
Ilekroć próbuje zmienić tonację, w moich uszach brzmi fałszywie i niespójnie.
Jest jednak w tym wątku jedna
dobra rzecz: początkowe zażenowanie Geralta, który zastanawia się, czy Yennefer
czuła wobec niego to samo, co on czuje wobec schnącej z miłości Oczko, tj. żal
i litość. Moje złe serce uradowało się bardzo tym fragmentem, który wzięło za
postępującą dekonstrukcję wątku miłości Geralta i Yennefer.
Przyszłość miała pokazać, jak
bardzo się omyliło. Wcześniej jednak doznało jeszcze jednej radości: tylekroć
już przywoływanego „Coś więcej”.
Miłość ma wiele twarzy
Pierwsze moje zetknięcie z tym
opowiadaniem – ostatnim w tomie „Miecz przeznaczenia” – miało miejsce wiele lat
temu. Z tego pierwszego zetknięcia pozostało mi tylko mgliste i mało przyjemne
wspomnienie Geralta jadącego na wozie i majaczącego z powodu ran.
W istocie, Geralt jest ranny i
opuszczony przez wszystkich. Tym razem jego smętek brzmi bardziej wiarygodnie
niż wtedy, gdy jest w pełni sił żywotnych, a przy boku ma Jaskra gotowego
znosić jego humory i białogłowy, które zerkają na niego tęsknie bądź łakomie. W
takim stanie absolutnego osamotnienia najpierw spotyka swoją matkę –
czarodziejkę, która wiele lat temu go opuściła, skazując go na bolesny
wiedźmiński los. Dowiaduje się też, że Yennefer zginęła. Nie może zatem liczyć
ani na miłość matczyną, ani na miłość kochanki. Obydwie go w jakimś sensie
zawiodły.
I wtedy pojawia się Ciri –
dziewczynka, którą miał wziąć na wychowanie i która z powodu magicznych
przysiąg i układów stała się ponoć jego przeznaczeniem; dziewczynka, którą
opuścił w poprzednim opowiadaniu, dla jej dobra rezygnując z robienia z niej
wiedźminki; dziewczynka, która cudem przeżyła rzeź jej rodzinnego miasta. Geralt
jest przekonany, że Ciri nie żyje, i że on jest do pewnego stopnia winien jej
śmierci. Kiedy wreszcie ona i wiedźmin się spotykają, następuje radosne i
naprawdę wzruszające powitanie oraz zapadająca w pamięć puenta.
Geralt zawiódł się i na swojej matce,
i na Yennefer. Teraz następuje odwrócenie sytuacji: sam mało co nie zawiódł
Ciri. Kiedy na jej słowa „jestem twoim przeznaczeniem” odpowiada „Nie, Ciri,
jesteś czymś więcej”, wydaje się, że wreszcie nastąpił w nim jakiś przełom, że
wyzwolił się od żalu wobec całego świata, toksycznego uczucia i roszczeniowej
postawy bęcwała łaknącego czułości. Teraz to on musi stać się kimś, kto zapewni
czułość i opiekę Ciri, i będzie wystarczająco dojrzały, żeby ją wychować.
Szczęśliwe moje serce mogłoby
pomyśleć w tym momencie, że wie już, o czym będzie dalsza część cyklu: o
budowaniu wzajemnej relacji między Ciri i Geraltem i wspólnych przygodach w
niebezpiecznym, czasem wrogim, zawsze barwnym świecie. Coś jak „The Last of
Us”, tyle że z elfami zamiast zombi opanowanych przez grzyby.
Tak by mogło pomyśleć moje serce,
gdyby nie to, że nieopatrznie poznało już wcześniej treść „Krwi elfów”.
Ten wspaniały przełom postaci
Geralta, to cudowne wygaszenie wątku Yennefer, a nawet zapowiedź relacji z Ciri
zostają w tej książce całkowicie unieważnione. Geralt znowu jest bęcwałem
boczącym się na wszystko i wszystkich, Yennefer żyje i ma się dobrze, a
wiedźmin dalej ma niezrozumiałą obsesję na jej punkcie, a relacja między
Geraltem a Ciri zostaje ledwie zarysowana, zanim obydwie postaci rozstają się
praktycznie na pięć tomów.
Wielki powrót Yennefer
Jeśli „Krew elfów” opisuje
budowanie jakiejkolwiek relacji, to jest to relacja między Yennefer i Ciri,
początkowo zresztą osnuta wokół Geralta, czyli Wielkiego Nieobecnego tej książki.
Kiedy już zaakceptuje się nijakość i nieistnienie samego wiedźmina, relacja ta
staje się nawet ciekawa: zrodzona z zazdrości i żalu, ewoluuje z wolna w stronę
wzajemnego szacunku i czułości między matką a córką. Trzeba co prawda przełknąć
ewidentną fascynację Sapkowskiego kobiecym ciałem, również młodocianym, jest
jednak jasne i oczywiste, że Yennefer bez Geralta wiele zyskuje. Tak samo
zresztą jak Geralt bez Yennefer.
Geralta, jako mężczyznę, porównać
można do ogórka. Yennefer, jako kobieta (w dodatku odgrywająca wobec Ciri rolę
matki) jest niczym mleko. A jak wszyscy wiemy, ogórków i mleka łączyć nie
należy.
Dlatego z pewną ulgą należy
przyjąć fakt, że przez większość sagi Yennefer i Geralt nie mają ze sobą
styczności, a ich spotkania, ograniczające się do namiętnego seksu, są na tyle
krótkie, by nie zdążyły się pojawić pretensjonalne, toksyczne podteksty z
„Okrucha lodu”. Z drugiej strony, brak tych kontaktów (jak również brak
kontaktów ich obojga z Ciri po „Krwi elfów” i „Czasie pogardy”) skutecznie
zapobiega jakiemukolwiek rozwojowi ich relacji. Geralt nie ma szans dojrzeć ani
jako partner, ani jako ojciec.
Oddam Sapkowskiemu
sprawiedliwość: Yennefer przeżywa swoją ścieżkę rozwoju, w pełni wpasowując się
w rolę matki wobec Ciri. Chociaż wątek przetykany jest mistycyzmem ku czci
Wielkiej Bogini Matki, który mocno woniał mi „Mgłami Avalonu” (skojarzenie jak
najbardziej uprawnione, bo Sapkowski bardzo ceni tę książkę), to zrealizowany
jest zgrabnie, tyle że został ściśnięty na króciutkim odcinku przedostatniego
tomu, „Wieży jaskółki”, w którym Sapkowski chciał pomieścić jak na mój gust
trochę za dużo rzeczy (łącznie z całą historią jakiegoś królestwa, którego
nazwy już nie pamiętam).
Yennefer staje się zatem dla Ciri
matką i jest gotowa do ostatecznego poświęcenia dla swojej przybranej córki,
natomiast Geralt pozostaje Geraltem. Ich miłość z jakiegoś zupełnie niejasnego
dla mnie powodu trwa dalej, mimo że przez ostatnie trzy książki nie mieli ze
sobą żadnego kontaktu i każde przeżywało własne przygody i własne olśnienia.
Ale książka mówi nam, że bardzo się kochają, a ich miłość nie zna granic. Czym
jest czytelnik, by wątpić i pytać „dlaczego” oraz „jak to możliwe”?
Miłość Geralta i Yennefer jest
wieczna. Wieczna dlatego, że sam Sapkowski wydaje się już nie pamiętać o jej
naznaczonych konfliktem i gwałtem początkach; dlatego, że od „Krwi elfów” trwa
niezmiennie, choć pozbawiona pożywki; i dlatego wreszcie, że nie kończy się
nawet po śmierci.
Geralt i Yennefer odchodzą bowiem
z tego świata i trafiają do pachnącego jabłkami Avalonu, by być razem przez
całą wieczność. Ich związek uzyskuje tym samym pełne autorskie poparcie.
Ckliwość spod znaku Oczko uderza ponownie, i ponownie chyba mam czuć
słodko-gorzkie wzruszenie. Problematyczna miłość Geralta i Yennefer została
wybielona z wszelkich podtekstów toksycznych i sadomasochistycznych, i zarazem
wyprana z wszelkich cech indywidualnych. Relacja dwóch osób, które będąc razem,
potrafiły się tylko unieszczęśliwiać, nagle staje się romantycznym wzorcem,
które Sapkowski przecież tak lubi wyśmiewać.
Tę bladą i naiwną wizję ratuje
tylko moja złośliwa hipoteza, zgodnie z którą Yennefer i Geralt tak naprawdę
trafili do piekła. W końcu za życia mimo swojej deklaratywnej miłości nie byli
w stanie wytrzymać ze sobą głupich kilku miesięcy... a teraz będą musieli
spędzić razem całą wieczność.
Oscar za najlepszą postać żeńską
Yennefer, szczególnie pod sam
koniec sagi (dopóki nie połączy się z Geraltem, oczywista), staje się postacią
znacznie ciekawszą niż Geralt. Większość jednak postaci kobiecych, które
przewijają się przez karty kolejnych książek, nie może pomarzyć o tak
interesującej konstrukcji. Kobiety jako ogół wpisują się w fantastyczny ideał
istoty pięknej (i dbającej o linię – dlatego właśnie dwie powabne zarrakiańskie
wojowniczki powstrzymują się od jedzenia, choć jednocześnie nie stronią od
żłopania hektolitrów piwska) i zawsze chętnej (tu na pierwszy plan wybija się
absurdalne przyjęcie, na którym wszystkie [wszystkie!!!] czarodziejki próbują
uwieść Geralta). Mimo że Sapkowski tworzy całą tajną organizację czarodziejek,
które zamierzają po kryjomu rządzić światem, to skupia się przede wszystkim na
opisywaniu ubrań i biżuterii każdej z nich, z pietyzmem dorównującym tylko
pieczołowitości opisu wykwintnych posiłków. Głupio się przyznać, ale połowa z
tych niby sprytnych, niby silnych czarodziejskich osobowości zlała mi się w
głowie w bezkształtną, pozbawioną twarzy masę wydekoltowanych sukni i
diamentowych kolii – archetyp kobiety silnej swoją seksualnością.
Bo najczęściej właśnie dzięki
swojej seksualności kobieta może być silna: tajemnicza i uwodzicielska,
podstępna i niezrozumiała, pociągająco inna. Obca.
Dlatego tak bardzo lubię Milvę –
postać zupełnie drugoplanową, która odgrywa jakąś rolę właściwie tylko w
„Chrzcie ognia”, trzecim tomie sagi, a piątym całego cyklu. Milva jest
łuczniczką, mówi jakąś przestarzałą gwarą i twardo stąpa po ziemi, przywołując
do porządku kompanię facetów, z których większość stanowczo za bardzo lubi
ględzić. Narracja nie powraca w kółko do jej wyglądu albo zapachu, skupiając
się zamiast tego na tym, co Milva ma do powiedzenia albo co przeżyła. To między
innymi dzięki niej „Chrzest ognia” jest jedną z przyjemniejszych części cyklu.
I mając w rękach taki skarb,
Sapkowski go moim zdaniem zmarnował. Ostatnia ważna rzecz, jaka spotyka Milvę,
ma miejsce pod koniec „Chrztu ognia”. Dokonuje ona wtedy doniosłego moralnego
wyboru – który zaraz zostaje niestety unieważniony przez przejazd bezlitosnego
walca imperatywu fabularnego – i przez następne dwa tomy orbituje wokół
Geralta, zachowując wprawdzie cudownie cięty język, ale tracąc nieco ze swojej
głębi. Wygląda to tak, jakby autor nie za bardzo wiedział, co z nią dalej
zrobić.
Do ostatnich chwil nie opuszczała
mnie nadzieja, że Milva będzie jeszcze miała swój moment, jakieś chwalebne
zwieńczenie swojego własnego pobocznego wąteczku. Niestety, zamiast tego Milva
zostaje podle uśmiercona wraz z kilkoma innymi postaciami znacznie ciekawszymi
niż Geralt.
Ale mimo wszystko cieszę się, że
Sapkowski ją stworzył.
Specjalne wyróżnienie wędruje do
czarodziejki Tissai de Vries: ze swoją surowością i pedantyzmem graniczącym z
zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym wyróżnia się ona na tle innych czarodziejek,
które wyglądają, jakby wyszły spod jednej sztancy.
Tissaię też Sapkowski bezlitośnie
zarzyna.
Ciri: od obiecującej postaci do Mary Sue i Graala
Na tym podtytule można by
właściwie zakończyć, bo streszcza całą drogę, jaką przebywa Ciri w cyklu
wiedźmińskim.
Na początku jest wrzaskliwym
dzieciakiem i zmusza Geralta, żeby się nią zaopiekował. Gorliwie uczy się
walki, z dziecięcym idealizmem (który Geralt smętnie próbuje zgasić) zapowiada
walkę w obronie dobra przeciwko złu, jest przedsiębiorcza i bezczelna, ufna i
ciekawska, i generalnie stanowi postać znacznie ciekawszą niż wymięty Geralt.
Jednocześnie jednak od samego
początku w jej postaci pojawiają się niepokojące rysy. Z początku się ich nie
dostrzega; potem się je lekceważy; wreszcie jednak, kiedy rysy staną się
wyrwami i dojdzie do ostatecznej katastrofy, człowiek zwraca się myślą wstecz i
sam siebie pyta: „Czemu wcześniej nie zauważyłem, do czego to wszystko
zmierza?”.
Ciri jest królewną w przebraniu.
Wielu jest takich, którzy chcieliby dostać ją w swoje łapy i wykorzystać w
politycznych zagrywkach. Ciri miewa wizje przyszłości. Ciri ma sny o czarnym
rycerzu, który wywiózł ją z masakrowanego miasta, a potem zrobił jej coś
strasznego, czego ona nie pamięta. Ciri przykłada się do wiedźmińskich ćwiczeń
i opanowuje znakomicie sztukę władania bronią białą. Ciri jest uzdolniona
magicznie i dzięki szkoleniu Yennefer osiąga jaką taką biegłość również w
czarach. Ciri niby nie jest ładna, ale świątynny skryba z miejsca się w niej
zakochuje. Ciri jest potomkinią elfów. Ciri jest potomkinią całego rodu o
wyjątkowo potężnych zdolnościach magicznych. Ciri jest ostatnim ogniwem
eugenicznego eksperymentu, mającego na celu stworzenie mesjasza, który ocali
świat przed epoką lodowcową. Ciri jest posiadaczką magicznej macicy, z której
wyjdzie ww. mesjasz, i to dlatego wielu jest takich, którzy chcieliby dostać ją
w swoje łapy i wykorzystać w eugenicznych zagrywkach. Ciri wzbudziła
uwielbienie niezliczonych hord miłośników, którzy teraz gotowi są oddać życie
za jej sprawę. CIRI JEST PANIĄ ŚWIATÓW I POTRAFI PODRÓŻOWAĆ W CZASIE I
PRZESTRZENI.
Sapkowski obdarza ją kolejnymi
fantastycznymi umiejętnościami i kolejnymi zakochanymi w niej NPC-ami. Można
powiedzieć, że Ciri na to zasługuje, bo swoje musi przecierpieć. Tylko że jej
osiągnięcia rzadko sprawiają wrażenie czegoś, co Ciri zdobyła swoją krwawicą; o
wiele częściej są jej zsyłane hojną ręką autora. Nie zawsze, przyznaję; są
momenty, w których Ciri działa, i to skutecznie i efektownie zarazem. O wiele
częściej jednak zostaje zredukowana do roli magicznej macicy, a cała jej wartość
sprowadza się do jej wyjątkowego, potężnego genomu.
Swoistym nadirem cyklu jest tu
początek „Pani jeziora”, ostatniego tomu. Ciri trafia do krainy elfów i
wreszcie poznaje prawdę o swoim skomplikowanym rodowodzie i magicznej macicy, a
dodatkowo dostaje ofertę nie do odrzucenia: pozostanie w krainie elfów, dopóki
nie urodzi jej królowi dziecka – wszechpotężnego mesjasza.
I przyjmuje tę ofertę.
Nie po to nawet, by zyskać na
czasie, uśpić czujność elfów i odkryć alternatywną drogę ucieczki. Nie, Ciri
godzi się na ofertę elfów całkowicie szczerze, przyjmuje stuprocentowo bierną
postawę, a przed zapłodnieniem chroni ją tylko wstręt króla elfów przed
kopulacją z osobą o tak wysokiej zawartości genów ludzkich.
Z krainy elfów Ciri wymyka się
tylko dzięki nagłej interwencji jednorożców, skonfliktowanych z elfami. To
jednorożce nawiązują z nią kontakt i to jednorożce zdradzają jej sposób na
ucieczkę. Szczęśliwie Ciri ma przynajmniej okazję stoczyć podczas tej ucieczki
efektowną walkę na miecze, ale zanim to nastąpi, wykazuje się
przedsiębiorczością zwiędłej pietruszki albo, nie przymierzając, Geralta.
Ciri zresztą wyraźnie zajmuje
miejsce Geralta w sadze, stając się nowym centrum, nowym pępkiem świata, nową
miarą wszechrzeczy, w odniesieniu do której określają się wszystkie inne
postaci. W pewnym momencie staje się to wręcz groteskowe: okazuje się na
przykład, że czarny rycerz, który wywiózł ją z masakrowanego miasta, a o którym
Ciri śniła koszmary, to zakochany w niej do szaleństwa młodzieniaszek imieniem Cahir.
Zakochał się w niej właśnie wtedy, kiedy wywiózł ją, półprzytomną, z miasta, po
czym stwierdził, że koniecznie musi ją umyć i zdjął z niej ubranie. Miał około
dwudziestu lat, ona około dwunastu, i jej dopiero sposobiące się do dojrzewania
ciałko wywarło na niego przemożny wpływ, który przez kolejne lata kierował
wszystkimi jego krokami.
Na marginesie tylko zaznaczę, że
jedyna sytuacja, w której Cahir byłby zmuszony rozebrać Ciri do mycia, to
awaria zwieraczy pod wpływem strachu, a to nie nastraja zbyt romantycznie.
Trzeba jednak przyznać, że w
przeciwieństwie do Geralta, Ciri przebywa coś w rodzaju drogi od A do B,
polegającej głównie na zgnojeniu młodzieńczego idealizmu. Nie do końca wierzę
we wszystkie zakręty tej drogi, momentami odnoszę wrażenie, że Sapkowski wiedzę
o psychologii dorastających dziewcząt czerpie przede wszystkim od Bettelheima,
ale ogólnie rzecz biorąc można dostrzec w postaci Ciri pewien zamysł: bolesna
utrata dzieciństwa, cynizm jako metoda obrony przed okrucieństwem świata, krwawa
rozprawa z wrogami, stanięcie na własnych nogach i zjednoczenie z rodziną.
Nad tym wszystkim majaczy jednak
mroczny cień przepowiedni o nadchodzącej epoce lodowcowej. Ciri – albo jej
dziecko – jest jedyną osobą zdolną uratować świat przed tą groźbą. Do ostatnich
stron można się zastanawiać, jak ten wątek się zakończy. Czy Ciri zaakceptuje
rolę wyznaczoną jej przez proroctwo i ocali świat? Czy poświęci się dla
ludzkości, od której doznała tylu cierpień, ale która ma przecież w sobie
również dobro? Czy może plunie w twarz przeznaczeniu i wybierze własną ścieżkę,
świadoma, że być może skazuje cały świat na długie zimy, karczmy na Bałtyku i
lodowiec pchający głazy narzutowe? Jaką decyzję podejmie Ciri?
Nie wiem. Do tej pory nie wiem.
Bo wątek epoki lodowcowej w pewnym momencie się po prostu rozmywa. Ciri z
pomocą jednorożca wysyła Yennefer i Geralta do piekła w Avalonie, a sama teleportuje
się do świata króla Artura i opowiada swoje przygody Galahadowi (jak można
przypuszczać, nie do końca zgodnie z prawdą). Galahad uważa ją za wróżkę i cały
czas naprasza się o seks, Ciri najpierw go gasi, ale potem stwierdza, że w
sumie jest całkiem niebrzydki i ręka w rękę odjeżdżają w stronę zachodzącego
słońca.
Tak jest. Ciri właśnie wypięła
się na cały świat, któremu grozi wieczna zmarzlina, na rzecz figli z dopiero co
poznanym rycerzykiem, o którym nie wiemy dosłownie nic oprócz tego, że jest
naiwny i wrażliwy na niewieście wdzięki. Nie rozumie do końca opowieści Ciri;
ba, nie rozumie nawet do końca, kim ona jest, idealizując ją do samego końca
jako istotę nadprzyrodzoną. Trudno to uznać za kwalifikacje do odegrania wobec
Ciri roli bezpiecznej przystani po rozlicznych traumach i wstrząsach, a co
dopiero równorzędnego partnera. Jedyne, co przemawia na korzyść Galahada, to jego
wcale przyjemna facjata. Taki jest ostatni dar zesłany heroinie przez zawsze
szczodrego autora.
Ostatni akord historii Ciri jest
więc wysoce niesatysfakcjonujący. A jeszcze fałszywiej brzmi, jeśli człowiek
zda sobie sprawę, co Sapkowski chciał przez ten ostatni akord powiedzieć:
Ciri to Graal.
Lecząca vulva
Nie przypadkiem przecież
rycerzem, którego spotyka Ciri, jest właśnie Galahad, najczystszy z rycerzy, od
urodzenia przeznaczony do odnalezienia Graala. W tej interpretacji upewnił mnie
wspominany już esej Sapkowskiego „Świat króla Artura”, który zresztą uważam za
mocno zideologizowany i miejscami wręcz bałamutny.
Jednym z tematów poruszanych w
tym eseju jest oczywiście Graal, który Sapkowski interpretuje – za książką
Jessie Weston z 1920 r. – jako oczywistego spadkobiercę magicznych kociołków z mitologii celtyckiej. Co prawda napomyka też, że w jednej z wersji
opowieści o Percevalu rolę Graala pełni z odciętą głową Brana Błogosławionego,
ale już w następnym akapicie z niezachwianą pewnością stwierdza, że Graal jest
tak naprawdę symbolem kobiety. „Aby ją odnaleźć i zdobyć, aby ją zrozumieć,
warto poświęcić sporo czasu i wysiłku” – pisze Sapkowski, w żaden sposób nie
wyjaśniając, jak się to ma do świętego przedmiotu czci, jakim była ponoć głowa Brana.
Ta inspirowana Weston i „Białą
boginią” Gravesa interpretacja opanowuje również historię o Balinie, który zadał królowi Pellamowi ranę
świętą włócznią, ściągając katastrofę na całą krainę, którą zażegnać może
jedynie uzdrowienie króla przy pomocy Graala. Ku mojemu wielkiemu bólowi,
Sapkowski robi z Balina jednowymiarowego zbrodniarza. Ani słówkiem nie wspomina
o prześladującym rycerza fatum, skupiając się zamiast tego na tym, by świętą
włócznię zrównać z oczywistym symbolem fallicznym. Zamiast na tym poprzestać,
dodaje, że „leczący Graal to vulva”.
Pomińmy fakt, że pięknie redukuje to kobietę, której „warto poświęcić sporo
czasu i wysiłku”, do jej narządów płciowych. Warto zamiast tego doprowadzić
myśl Sapkowskiego do logicznego wniosku, który brzmi: opowieść o Graalu jest
potępieniem męskiego homoseksualizmu. No bo jeśli włócznia jest symbolem
fallicznym, to Pellam zostaje raniony przez Balina penisem – i właśnie to
smutne wydarzenie prowadzi do niedołężności samego króla i katastrofy całej
jego krainy. Uleczyć go może tylko stosunek z kobietą. Trudno o czytelniejszą
przestrogę przed zgubnymi skutkami sodomii.
A zatem kobieta to Graal.
Cieszcie się, kobiety – chociaż czy rzeczywiście jest z czego? Kobietom należy
się cześć i szacunek („warto poświęcić sporo czasu i wysiłku, by je zdobyć”)
przede wszystkim z powodu ich powiązań z celtycką Wielką Boginią, z racji
posiadania leczącej vulvy oraz
cyklicznie złuszczanej śluzówki macicy. Sapkowski napomyka wprawdzie dość
mętnie, że w społeczeństwie celtyckim kobiety odgrywały ogromną rolę, ale tak
naprawdę kobieta jest głównie czymś, do czego się dąży (jak do Graala), czego
się pragnie (tak, jak Merlin pragnął Nimue), czymś, co budzi poruszający do
głębi duszy zachwyt i inspiruje (tak jak Beatrycze zainspirowała Dantego).
Wszystko to Sapkowski rzewnie
podsumowuje cytatem z Lechonia: „Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”.
Oczywiście, że nie ma. W tym obrazie, niby skoncentrowanym na kobiecie, jest
tylko mężczyzna, jego pragnienia i jego wyobrażenie o kobiecie, jej ubóstwienie
i zarazem uprzedmiotowienie.
Kiedy Galahad spotyka Ciri,
odnajduje swojego Graala. Co odnajduje Ciri? Coś, czego wcale nie szukała,
chyba żeby uznać Galahada za zwieńczenie bardzo pobocznego wątku zaciekawienia
Ciri sprawami seksualności.
Jeśli ktoś uważa, że zbyt daleko
idę z interpretacją Ciri jako Graala, to istnieje sposób na jej potwierdzenie
prostszy niż czytanie całego eseju „Świat króla Artura”. Wystarczy przejrzeć
opowiadanie „Coś się kończy, coś się zaczyna”, czyli coś w rodzaju fan fiction,
które Sapkowski napisał do własnej sagi. Tam również Ciri spotyka Galahada
(choć w innych okolicznościach), tam również z miejsca się w sobie zakochuje, i
tam padają znamienne słowa:
Galahad ponownie pomyślał, marszcząc czoło.
- A Graal? - spytał wreszcie. - Co z Graalem?
- Co to jest Graal?
- Coś, czego się szuka - Galahad uniósł na poetę swoje rozmarzone oczy.
- Coś, co jest najważniejsze. Coś, bez czego życie traci sens. Coś, bez czego
jest się niepełnym, niedokończonym, niedoskonałym.
Poeta wydął wargi i spojrzał na rycerza swym słynnym spojrzeniem,
wzrokiem, w którym wyniosłość mieszała się z wesołą życzliwością.
- Cały wieczór - powiedział - siedziałeś obok twego Graala, matołku.
To właśnie dostajemy zamiast
decyzji Ciri w sprawie epoki lodowcowej. Z działającej postaci bohaterka staje
się nie tylko nieruchomym poruszycielem na wzór Geralta, ale po prostu obiektem, nagrodą dla Galahada, którego czytelnik nie zdążył nawet dobrze
poznać. Co więcej, jest obiektem tajemniczym i niezrozumiałym, bo przecież
właśnie powinny być kobiety w porządnym wątku miłosnym – tajemnicze,
niezrozumiałe i pociągająco obce. I taka właśnie powinna być według
Sapkowskiego miłość – nagła, irracjonalna, zrodzona w nagłym błysku.
Fantasy = nuda. (Oprócz nielicznych wyjątków, potwierdzających regułę. A twórczość A. S. do tych wyjątków nie należy.) Oczywiście to tylko moja skromna opinia...
OdpowiedzUsuń