czwartek, 7 lipca 2016

Wesoła rozpierducha a rozterki ducha: Conan Barbarzyńca a Elryk z Melnibone


Dalej brnąc przez „Pomnik cesarzowej Achai”, co jest literackim odpowiednikiem degustacji tanich win z Biedronki, osładzam sobie życie fantasy lepszego sortu, jak widać na załączonym obrazku.

Najważniejszą częścią wojownika jest miecz. Z lewej - Elryk z Melnibone w interpretacji Michaela Whelana. Z prawej - Conan z Cymmerii w interpretacji Roberta Burego. Z tyłu - GEJZER.


Pomówmy zatem o dwóch postaciach anglosaskiego fantasy: Conanie Barbarzyńcy i Elryku z Melnibone.



Pierwszego z tych panów nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Słowa „Conan” i „barbarzyńca” są ze sobą wręcz nierozerwalnie związane. Jego wyczyny opiewane są w dziesiątkach opowiadań i powieści, komiksów, filmów, kreskówek i seriali, inspirują twórców gier planszowych i komputerowych. Niejakim zaskoczeniem było dla mnie to, że twórca postaci Conana, Robert E. Howard, jest autorem ledwie kropli w niezmiernym morzu conanowych tekstów kultury: spod jego pióra wyszła jedna powieść i dwadzieścia opowiadań, przy czym niektóre ukazały się długo po jego śmierci. Jeszcze większym zaskoczeniem jest to, że powstały w przeciągu zaledwie czterech lat, od roku 1932 do 1936, kiedy to Howard strzelił sobie w głowę na wieść, że jego matka nigdy nie odzyska świadomości po przebytej operacji.



Michael Moorcock, autor przygód Elryka z Melnibone, urodził się trzy lata później, a choć nadal żyje i pisze, to apogeum jego twórczości przypadło na lata 60. i 70. O ile w czasach Howarda fantasy (a w szczególności podgatunek magii i miecza) dopiero się kształtowało, o tyle Moorcock tworzył już po wtargnięciu fantastyki do literatury ogólnej, a nawet wysokiej. Mówiąc prosto z mostu – Moorcock tworzył po Tolkienie, którego książek raczej nie lubił. Do tego stopnia, że popełnił esej „Epic Pooh”, w którym z odrazą piętnuje panoszące się we „Władcy pierścieni” obmierzły sentymentalizm, ogłupiające ciepełko, mdłą nostalgię, całe to naiwne gaworzenie, na którym oparte są takie nikczemne chałtury jak „Kubuś Puchatek”, „O czym szumią wierzby” albo „Opowieści z Narnii”.



Tak się składa, że dosyć lubię te nikczemne chałtury. Lubię też książki autorów, którzy zyskują łaskawe uznanie Moorcocka, jak Edith Nesbit czy Ursula LeGuin. Jego gust literacki nie przesądza jednak o jakości jego twórczości. A chociaż jego nazwisko ani imię Elryka z Melnibone nie jest wcale powszechnie znane, to jednak Moorcock wywarł na literaturę fantasy niemały wpływ: był jednym z tych, którzy wypromowali koncepcję antybohatera, czyli protagonisty nieidealnego, nieheroicznego, który rozmaitych grzeszków i grzechów ma na sumieniu niewiele mniej– a czasem nawet więcej – niż antagonista.



Znowu Michael Whelan, ale ta wersja mniej mi się podoba.
Elryk z Melnibone jest właśnie antybohaterem: czcicielem bóstw chaosu (swoją drogą, podobno właśnie pod wpływem Moorcocka w systemie Dungeons&Dragons pojawiło się rozróżnienie na prawo i dobro oraz chaos i zło, wcale nierównoznaczne), potężnym czarnoksiężnikiem i bezlitosnym wojownikiem, który od czasu do czasu wpada w krwiożerczy szał. Walczy mieczem, który pożera dusze zabitych i przekazuje ich energię właścicielowi. Nosi czarną zbroję. Jest albinosem, co automatycznie daje bonus do antybohaterstwa. Jest kapryśny, zamknięty w sobie i cyniczny, a żeby tego było mało, w pierwszym napisanym przez Moorcocka opowiadaniu cały swój lud skazuje na zagładę. Co prawda jest to lud do cna przeżarty skrajną dekadencją, a przy tym ułomny psychicznie – najłatwiej porównać ich do kanibalistycznych elfów lubujących się w sadystycznych orgiach i torturowaniu niewolników dla własnej uciechy – ale i tak skala destrukcji i okrucieństwo robi wrażenie.



Antybohater – jak sama nazwa wskazuje – definiuje się w opozycji do bohatera. Stanowi reakcję i zaprzeczenie, a jako taki potrzebuje czegoś, czemu może zaprzeczyć. W historii o Elryku Moorcock dekonstruuje epos rycerski, ale też heroiczne fantasy zapoczątkowane właśnie przez Conana. A przynajmniej tak się wydaje – bo rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo dla prostego, brutalnego osiłka, jakim jest Conan, niż wyrafinowany czarnoksiężnik Elryk.



A jednak obu bohaterów łączy znacznie więcej, niż można pomyśleć. Ma się rozumieć, oprócz dwuznacznych okładek, których autorzy są bardzo przywiązani do wiadomej symboliki miecza.



Formalnym podobieństwem jest epizodyczność przygód. Opowiadania o Conanie, chociaż tworzą pewną chronologiczną całość, są ze sobą powiązane bardzo luźno. Tak samo jest z opowieściami o Elryku, które zresztą – co ciekawe – stanowią głównie prequele wyżej wspomnianej pierwszej historii o zniszczeniu własnego ludu. Ewentualnie interquele wetknięte między pierwotne opowiadanie a prequele.

Spójrzmy jednak na treść tych opowieści. Częstym motywem w przypadku Conana Barbarzyńcy jest zetknięcie jego postaci – pierwotnej, niezmożonej siły – z wyrafinowanym światem cywilizacji, w którym roi się od podstępów i spisków w wyrafinowanej i egzotycznej scenerii, ociekającej drogimi kamieniami i spowitej dławiącą wonią pachnideł. Sam Conan też od podstępów nie stroni, ale to, co zapewnia mu zwycięstwo (i wyraźne uwielbienie narratora), to zwierzęca czujność jego zmysłów i niespożyta potęga jego muskulatury. Na przekór knowaniom wyrafinowanych czarowników, Conan krzyżuje ich wymyślne plany poprzez rozsiekanie kogoś mieczem, ewentualnie roztrzaskanie cudzej czaszki kością wołową albo ciężkim stołkiem. W międzyczasie spotyka oczywiście piękną kobietę, albo nawet kilka.



A co z Elrykiem? On również nierzadko trafia w świat wyrafinowanej, wręcz dekadenckiej cywilizacji, w której zapach kadzideł maskuje odór krwi. Różnica jest jednak taka, że on sam z takiej właśnie cywilizacji wyrósł. On sam jest częścią świata, w którym okalecza się niewolników tak, żeby każdy z nich był w stanie zaśpiewać z niezrównaną czystością jedną-jedyną nutę, a następnie składa tych niewolników w żywe organy. Można więc stwierdzić, że Elryk jest niewiele lepszy od tych, z którymi walczy; co więcej, zabija ich w nader okrutny sposób, ponieważ ich dusze zostają pożarte przez jego magiczny miecz. A zabija Elryk nader często, raz nawet własnoręcznie morduje całe przeżarte zgnilizną dekadencji miasto. Pod względem brutalności może się śmiało równać z Conanem, a efekt ich działań jest często podobny, szczególnie że Elrykowi też zdarza się między jednym bojem a drugim spotkać piękną kobietę (chociaż jego największą miłością jest jego miecz).



Co więcej, obu bohaterów łączy niechęć do jakiegokolwiek podporządkowania. W opowiadaniu „Córka lodowego olbrzyma” Conan, choć jest umierający, mocą swojej pierwotnej siły (oczywiście) stawia opór półboskim istotom i odnosi niemal całkowite zwycięstwo – zabija dwóch olbrzymów, którzy zamierzali złożyć go w ofierze, po czym, zaślepiony zwierzęcym pożądaniem, rzuca się na ich siostrę, której udaje się jednak wymknąć. Elryk jest wyznawcą Ariocha, bóstwa Chaosu, ale równie często prosi go o pomoc, co rzuca mu wyzwanie, i nic nie budzi u niego takiego wstrętu jak bycie pionkiem zależnym od planów wyższych potęg.



Jedyną rzeczą lepszą od Conana Barbarzyńcy jest Konanas Barbaras.
A przecież jest między Conanem a Elrykiem co najmniej jedna ważna różnica, zwięźle ujęta w tytule tego tekstu. Conan pruje przez swoje przygody bezrefleksyjnie, nie zatrzymując się, i za każdym razem odnosi spektakularne zwycięstwo (bo nic nie oprze się barbarzyńskiej potędze! hura!). Powiem szczerze, że w przeszłości drażniła mnie ta prostacka brutalność, teraz jednak jestem w stanie ją docenić. Conan to ideał pulp fiction – dzieje się dużo, szybko i efektownie, tak że po prostu nie można się nie uśmiechnąć. Przypomina mi to starsze filmy o Bondzie, na przykład z Rogerem Moore’em albo Pierce’em Brosnanem, w których naparzanie się na pięści jest raczej śmieszne niż straszne, antagoniści lądują w ciekłym helu albo azocie, a Bond po załatwieniu wroga strzela jakimś strasznym sucharem.



Kontynuując to porównanie – Elryk z Melnibone przypomina nowego Bonda, takiego bardziej na serio, mroczniejszego, z urazami z przeszłości i tak dalej. Jego heroiczność jest posępna, a w przerwach między dziesiątkowaniem miast i zabijaniem potworów Elryk zawsze znajdzie chwilę na ponure refleksje o tym, że świat jest zły, i zły jest on sam, bogowie są źli i nim manipulują, wszyscy umrzemy, der Toten Tatenruhm, wszędzie jest tylko śmierć i zniszczenie, a on ma tyle krwi na rękach, że ocean zmyć by jej nie zdołał.



A potem chwyta w dłoń miecz, który aż drży z niecierpliwości (gdyby miał języczek, to by się oblizywał na myśl o duszach, które zaraz pożre), i zaczyna rzeź.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz