Dalej brnąc przez „Pomnik cesarzowej Achai”, co jest literackim odpowiednikiem degustacji tanich win z Biedronki, osładzam sobie życie fantasy lepszego sortu, jak widać na załączonym obrazku.
Najważniejszą częścią wojownika jest miecz. Z lewej - Elryk z Melnibone w interpretacji Michaela Whelana. Z prawej - Conan z Cymmerii w interpretacji Roberta Burego. Z tyłu - GEJZER. |
Pomówmy zatem o dwóch postaciach
anglosaskiego fantasy: Conanie Barbarzyńcy i Elryku z Melnibone.
Pierwszego z tych panów nie
trzeba chyba nikomu przedstawiać. Słowa „Conan” i „barbarzyńca” są ze sobą
wręcz nierozerwalnie związane. Jego wyczyny opiewane są w dziesiątkach opowiadań
i powieści, komiksów, filmów, kreskówek i seriali, inspirują twórców gier
planszowych i komputerowych. Niejakim zaskoczeniem było dla mnie to, że twórca
postaci Conana, Robert E. Howard, jest autorem ledwie kropli w niezmiernym
morzu conanowych tekstów kultury: spod jego pióra wyszła jedna powieść i
dwadzieścia opowiadań, przy czym niektóre ukazały się długo po jego śmierci.
Jeszcze większym zaskoczeniem jest to, że powstały w przeciągu zaledwie
czterech lat, od roku 1932 do 1936, kiedy to Howard strzelił sobie w głowę na
wieść, że jego matka nigdy nie odzyska świadomości po przebytej operacji.
Michael Moorcock, autor przygód
Elryka z Melnibone, urodził się trzy lata później, a choć nadal żyje i pisze,
to apogeum jego twórczości przypadło na lata 60. i 70. O ile w czasach Howarda
fantasy (a w szczególności podgatunek magii i miecza) dopiero się kształtowało,
o tyle Moorcock tworzył już po wtargnięciu fantastyki do literatury ogólnej, a
nawet wysokiej. Mówiąc prosto z mostu – Moorcock tworzył po Tolkienie, którego książek
raczej nie lubił. Do tego stopnia, że popełnił esej „Epic Pooh”, w którym z
odrazą piętnuje panoszące się we „Władcy pierścieni” obmierzły sentymentalizm,
ogłupiające ciepełko, mdłą nostalgię, całe to naiwne gaworzenie, na którym
oparte są takie nikczemne chałtury jak „Kubuś Puchatek”, „O czym szumią
wierzby” albo „Opowieści z Narnii”.
Tak się składa, że dosyć lubię te
nikczemne chałtury. Lubię też książki autorów, którzy zyskują łaskawe uznanie
Moorcocka, jak Edith Nesbit czy Ursula LeGuin. Jego gust literacki nie
przesądza jednak o jakości jego twórczości. A chociaż jego nazwisko ani imię
Elryka z Melnibone nie jest wcale powszechnie znane, to jednak Moorcock wywarł
na literaturę fantasy niemały wpływ: był jednym z tych, którzy wypromowali
koncepcję antybohatera, czyli protagonisty nieidealnego, nieheroicznego, który
rozmaitych grzeszków i grzechów ma na sumieniu niewiele mniej– a czasem nawet
więcej – niż antagonista.
Znowu Michael Whelan, ale ta wersja mniej mi się podoba. |
Elryk z Melnibone jest właśnie
antybohaterem: czcicielem bóstw chaosu (swoją drogą, podobno właśnie pod
wpływem Moorcocka w systemie Dungeons&Dragons pojawiło się rozróżnienie na
prawo i dobro oraz chaos i zło, wcale nierównoznaczne), potężnym
czarnoksiężnikiem i bezlitosnym wojownikiem, który od czasu do czasu wpada w
krwiożerczy szał. Walczy mieczem, który pożera dusze zabitych i przekazuje ich
energię właścicielowi. Nosi czarną zbroję. Jest albinosem, co automatycznie
daje bonus do antybohaterstwa. Jest kapryśny, zamknięty w sobie i cyniczny, a
żeby tego było mało, w pierwszym napisanym przez Moorcocka opowiadaniu cały
swój lud skazuje na zagładę. Co prawda jest to lud do cna przeżarty skrajną
dekadencją, a przy tym ułomny psychicznie – najłatwiej porównać ich do
kanibalistycznych elfów lubujących się w sadystycznych orgiach i torturowaniu
niewolników dla własnej uciechy – ale i tak skala destrukcji i okrucieństwo
robi wrażenie.
Antybohater – jak sama nazwa
wskazuje – definiuje się w opozycji do bohatera. Stanowi reakcję i
zaprzeczenie, a jako taki potrzebuje czegoś, czemu może zaprzeczyć. W historii
o Elryku Moorcock dekonstruuje epos rycerski, ale też heroiczne fantasy
zapoczątkowane właśnie przez Conana. A przynajmniej tak się wydaje – bo
rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo dla prostego,
brutalnego osiłka, jakim jest Conan, niż wyrafinowany czarnoksiężnik Elryk.
A jednak obu bohaterów łączy
znacznie więcej, niż można pomyśleć. Ma się rozumieć, oprócz dwuznacznych
okładek, których autorzy są bardzo przywiązani do wiadomej symboliki miecza.
Formalnym podobieństwem jest
epizodyczność przygód. Opowiadania o Conanie, chociaż tworzą pewną
chronologiczną całość, są ze sobą powiązane bardzo luźno. Tak samo jest z
opowieściami o Elryku, które zresztą – co ciekawe – stanowią głównie prequele
wyżej wspomnianej pierwszej historii o zniszczeniu własnego ludu. Ewentualnie
interquele wetknięte między pierwotne opowiadanie a prequele.
Spójrzmy jednak na treść tych
opowieści. Częstym motywem w przypadku Conana Barbarzyńcy jest zetknięcie jego
postaci – pierwotnej, niezmożonej siły – z wyrafinowanym światem cywilizacji, w
którym roi się od podstępów i spisków w wyrafinowanej i egzotycznej scenerii,
ociekającej drogimi kamieniami i spowitej dławiącą wonią pachnideł. Sam Conan
też od podstępów nie stroni, ale to, co zapewnia mu zwycięstwo (i wyraźne
uwielbienie narratora), to zwierzęca czujność jego zmysłów i niespożyta potęga
jego muskulatury. Na przekór knowaniom wyrafinowanych czarowników, Conan
krzyżuje ich wymyślne plany poprzez rozsiekanie kogoś mieczem, ewentualnie
roztrzaskanie cudzej czaszki kością wołową albo ciężkim stołkiem. W
międzyczasie spotyka oczywiście piękną kobietę, albo nawet kilka.
A co z Elrykiem? On również
nierzadko trafia w świat wyrafinowanej, wręcz dekadenckiej cywilizacji, w
której zapach kadzideł maskuje odór krwi. Różnica jest jednak taka, że on sam z
takiej właśnie cywilizacji wyrósł. On sam jest częścią świata, w którym
okalecza się niewolników tak, żeby każdy z nich był w stanie zaśpiewać z
niezrównaną czystością jedną-jedyną nutę, a następnie składa tych niewolników w
żywe organy. Można więc stwierdzić, że Elryk jest niewiele lepszy od tych, z
którymi walczy; co więcej, zabija ich w nader okrutny sposób, ponieważ ich
dusze zostają pożarte przez jego magiczny miecz. A zabija Elryk nader często,
raz nawet własnoręcznie morduje całe przeżarte zgnilizną dekadencji miasto. Pod
względem brutalności może się śmiało równać z Conanem, a efekt ich działań jest
często podobny, szczególnie że Elrykowi też zdarza się między jednym bojem a drugim
spotkać piękną kobietę (chociaż jego największą miłością jest jego miecz).
Co więcej, obu bohaterów łączy
niechęć do jakiegokolwiek podporządkowania. W opowiadaniu „Córka lodowego
olbrzyma” Conan, choć jest umierający, mocą swojej pierwotnej siły (oczywiście)
stawia opór półboskim istotom i odnosi niemal całkowite zwycięstwo – zabija
dwóch olbrzymów, którzy zamierzali złożyć go w ofierze, po czym, zaślepiony
zwierzęcym pożądaniem, rzuca się na ich siostrę, której udaje się jednak
wymknąć. Elryk jest wyznawcą Ariocha, bóstwa Chaosu, ale równie często prosi go
o pomoc, co rzuca mu wyzwanie, i nic nie budzi u niego takiego wstrętu jak
bycie pionkiem zależnym od planów wyższych potęg.
Jedyną rzeczą lepszą od Conana Barbarzyńcy jest Konanas Barbaras. |
A przecież jest między Conanem a
Elrykiem co najmniej jedna ważna różnica, zwięźle ujęta w tytule tego tekstu.
Conan pruje przez swoje przygody bezrefleksyjnie, nie zatrzymując się, i za
każdym razem odnosi spektakularne zwycięstwo (bo nic nie oprze się
barbarzyńskiej potędze! hura!). Powiem szczerze, że w przeszłości drażniła mnie
ta prostacka brutalność, teraz jednak jestem w stanie ją docenić. Conan to
ideał pulp fiction – dzieje się dużo,
szybko i efektownie, tak że po prostu nie można się nie uśmiechnąć. Przypomina
mi to starsze filmy o Bondzie, na przykład z Rogerem Moore’em albo Pierce’em
Brosnanem, w których naparzanie się na pięści jest raczej śmieszne niż straszne,
antagoniści lądują w ciekłym helu albo azocie, a Bond po załatwieniu wroga
strzela jakimś strasznym sucharem.
Kontynuując to porównanie – Elryk
z Melnibone przypomina nowego Bonda, takiego bardziej na serio, mroczniejszego,
z urazami z przeszłości i tak dalej. Jego heroiczność jest posępna, a w
przerwach między dziesiątkowaniem miast i zabijaniem potworów Elryk zawsze
znajdzie chwilę na ponure refleksje o tym, że świat jest zły, i zły jest on
sam, bogowie są źli i nim manipulują, wszyscy umrzemy, der Toten Tatenruhm, wszędzie
jest tylko śmierć i zniszczenie, a on ma tyle krwi na rękach, że ocean zmyć by
jej nie zdołał.
A potem chwyta w dłoń miecz,
który aż drży z niecierpliwości (gdyby miał języczek, to by się oblizywał na
myśl o duszach, które zaraz pożre), i zaczyna rzeź.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz