Ktokolwiek
interesował się choć trochę baśniami, z pewnością słyszał to nazwisko.
Bettelheim i jego klasyczna już książka „Cudowne i pożyteczne: o znaczeniach i
wartościach baśni” (1976) pojawia się w niemal każdym artykule o literaturze
dziecięcej. Ilekroć napomknę komuś w miarę oczytanemu, że lubię baśnie,
natychmiast pada pytanie: „A Bettelheima znasz?”.
Skąd we mnie
ta złość, zapytacie. Czy to nie dobrze, że znany i uznany psycholog dziecięcy
napisał taką wspaniałą książkę, w której wykłada, że baśnie są niezbędne do
prawidłowego rozwoju dziecka? Czy to nie dobrze, że przeanalizował baśnie i
udowodnił, że są wyrazem kluczowych procesów psychologicznych? Czy to nie dobrze,
że wreszcie można zamknąć usta ludziom krytykującym baśnie za bezwartościowy
eskapizm?
Bettelheim
pisze, że postaci z baśni zapewniają dzieciom oparcie i pomagają im kształtować
własne zachowanie. Tworzą mityczne ramy, w które dziecko może wpisać swój świat
i swoją tożsamość, porządkując poznawczy chaos. Dodają otuchy. Tak pisze
Bettelheim. Czy to nie piękne, nie rozumne? Więc czemu tak zgrzytasz zębami,
OZM? Czemu się tak złościsz?
Bo oto, co
pisze Bettelheim o „Żabim królu”:
„Psychoanaliza
ukazuje wprawdzie, że popęd seksuwalny wpływa na nasze życie począwszy od
najwcześniejszego okresu, ale istnieje ogromna różnica między sposobami jego
przejawiania się u dziecka i u osoby dorosłej. Żaba jest zwierzęciem, której
najpierw, we wczesnej fazie życia, przybiera postać kijanki – zupełnie odmienną
od postaci dorosłego okazu. Dlatego ten symbol dziedziny płci oddziaływa
dwojako na nieświadomość dziecka. Po pierwsze, pomaga mu zaakceptować formy
życia seksualnego, które właściwe są jego wiekowi. Po drugie przygotowuje
dziecko do tego, że w miarę dorastania, dla własnej pomyślności, będzie musiało
formy te przekształcić. [...] Dziecko odczuwa przedświadome podobieństwo między
wrażeniami, jakie wywołuje dotknięcie żaby – wilgotnej i lepkiej, a doznaniami,
jakie budzą w nim własne organy seksualne. Fakt, że żaba pod wpływem pobudzenia
nadyma się, powiększa swą objętość, wywołuje skojarzenia (które również są
nieświadome) ze zdolnością męskiego członka do erekcji”.
To ja - twoje genitalia! |
Analiza każdej
z baśni prędzej czy później zboczy na fazę edypalną i płciowość. Powiem prosto
z mostu: nie wierzę we freudowską psychoanalizę, jaką serwuje Bettelheim. Jest
ona dla mnie konstruktem, którym można sobie tłumaczyć niektóre, ale nie
wszystkie przypadki. Być może odkrywa pewną cząstkę prawdy o pewnych ludziach.
Ale sprowadzanie każdego wewnętrznego konfliktu człowieka do sfery płciowości
ma dla mnie tyle sensu, co utyskiwania pewnej pani w świątecznych „Wysokich
Obcasach” na dominujący paradygmat erekcyjno-falliczny w przestrzeni miejskiej
(czyt. „dużą ilość wysokich wieżowców”).
Psychoanaliza
jest wygodnym rusztowaniem dla snucia myśli. Jest znakomitym punktem wyjścia
dla dowcipów. Ale nie jest dla mnie prawdą, i dlatego nieustające pienia nad
geniuszem Bettelheima, który tak zgrabnie ujął nieprzebrane bogactwo baśni w
ramy tej pseudonauki, są dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Czasami nawet
zastanawiam się, czy ludzie, którzy chwalą „Cudowne i pożyteczne”, przeczytali
coś oprócz wstępu, w którym freudyzm aż tak nie rzuca się w oczy.
Baśnie są dla
mnie ważne. Są cudowne i pożyteczne. Są pożyteczne dlatego właśnie, że są
cudowne. Wszystkie baśnie są podobne; każda jest inna. Znane schematy
uspokajają; zmienne i barwne szczegóły oczarowują. Pewność zwycięstwa podnosi
na duchu. Prosty humor wywołuje uśmiech. Cukier krzepi.
Nie muszę
doszukiwać się w baśniach wydumanych symboli, żeby je lubić i znajdować w nich
wartość.
Znacznie
lepiej niż ja ujmuje to Robert Darnton w książce „Wielka masakra kotów”:
„Czarnym
charakterem w Bettelheimowskiej wersji bajki o Czerwonym Kapturku jest właśnie id, kierujące się zasadą przyjemności,
która sprowadza dziewczynkę na manowce, w momencie gdy jest już zbyt duża na
fiksację oralną [...] ale zbyt mała na dorosłą aktywność seksualną. Id jest także wilkiem, który jest również
ojcem, który jest także gajowym, który jest także ego, a jednocześnie, w jakimś
sensie, również superego. [...] To
zręczne wymieszanie symboli sprawia, że Czerwony Kapturek może znaleźć się w
łóżku ze swym ojcem, wilkiem, przez co dziewczynka daje upust swym edypalnym
fantazjom. Ostatecznie ocaleje dzięki ponownym narodzinom na wyższym poziomie
egzystencji, wraz z tym jak jej ojciec pojawia się ponownie jako ego-superego-gajowy i uwalnia ją z
brzucha ojca jako wilka-id, po czym
wszyscy żyją długo i szczęśliwie. [...] [Baśnie] są dla niego jak leżący płasko
na kozetce pacjeci, tkwiący w ponadczasowej teraźniejszości. Nie zastanawia się
nad ich pochodzeniem ani nie przejmuje się odmiennymi znaczeniami, jakie mogły
mieć w innych kontekstach, ponieważ zakłada, że wie, jak funkcjonuje i jak od
zawsze funkcjonowała ludzka dusza”.
Tak, popisuję się. |
Ale żeby było
jeszcze śmieszniej, sam Bettelheim jest postacią co najmniej kontrowersyjną. Po
pierwsze, zarzucano mu plagiat – miał on jakoby zerżnąć niektóre fragmenty
swojej książki od innych autorów. Po drugie, mimo że był uznanym psychologiem
dziecięcym i specjalistą od autyzmu, pojawiały się doniesienia, że swoich
pacjentów bił. Po trzecie wreszcie, chociaż był dyrektorem szkoły dla dzieci z
zaburzeniami – miał doktorat z historii sztuki, nie z psychologii. Co udało mu
się zataić dzięki bałaganowi związanemu z wojną.
Niezły
autorytet.
Jakiś już czas
temu powstała w mojej głowie myśl, by coś napisać o tej obmierzłej dla mnie
personie, lecz dziś dopiero nastąpił przełom. Można to nazwać kroplą, która
przepełniła czarę goryczy.
Od pół roku
czytam sobie powolutku „Wiedźmina”. Jak być może nie wiedzą trzy inne osoby
poza mną, które nie czytały „Wiedźmina”, każdy rozdział w serii rozpoczyna się
jakimś zgrabnym ustępem, przeważnie z fikcyjnego źródła, należącego do świata
przedstawionego: a to jakaś pieśń dziadowska, a to Encyclopaedia Maxima Mundi
Effenberga i Talbota, ot, takie pseudocytaty dla ubarwienia narracji.
Dzisiaj rano
czytam sobie tom VI, „Wieżę Jaskółki”. Docieram szczęśliwie do rozdziału
drugiego i oto, co widzą moje oczy:
„Wkraczając w
wiek dojrzewania, młoda dziewczyna zaczyna podejmować próby penetracji dziedzin
życia uprzednio jej niedostępnych, co w baśniach symbolizuje wejście do
tajemniczej wieży i poszukiwanie ukrytej tam komnaty. Dziewczyna wspina się na
szczyt wieży, stąpając po kręconych schodach – schody w snach są symbolem
przeżycia erotycznego. Zakazana komnata, ów mały zamknięty na klucz pokój,
symbolizuje vaginę; przekręcenie klucza w zamku to symbol aktu seksualnego.
Bruno
Bettelheim, The Use of Enchantment, the
Meaning and Importance of Fairy Tales”
Wiecie, czemu
schody są symbolem przeżycia erotycznego? Bo w obu przypadkach można się
zasapać.
Cytat jest,
nawiasem mówiąc, niedokładny, ale ogólna myśl Bettelheima została zachowana. Tym
jednym akapicikiem Sapkowski zniweczył jakąkolwiek sympatię, jaką budziła we
mnie jego powieść. Zburzył też przy okazji narracyjną iluzję, przemądrzałym
głosem Bettelheima eksplicytując to, co i bez komentarza byłoby wystarczająco
jasne.
W rozdziale,
który następuje po tym cytacie, pojawia się postać o imieniu Hotsporn. Nie chcę
wiedzieć, czy to było zamierzone. Boję się nawet zapytać wujka Google’a.
Nawiasem
mówiąc, nie rozumiem, czemu Sapkowski podał angielski tytuł książki Bettelheima,
skoro istniało już wtedy polskie tłumaczenie. Nie rozumiem też, czemu „vagina”
jest napisana przez V.
I nie
rozumiem, dlaczego Sapkowski już drugi raz pojawia się na tym blogu w
kontekście freudowskim. To pewnie jakiś mój nieprzepracowany kompleks edypalny.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŚwietna i mądra "robota"-odważne , mądre i niezależne myślenie.
OdpowiedzUsuń