sobota, 8 kwietnia 2017

ŚWIĘTOKRADZTWO! czyli Krytyka „Wiedźmina” – część I: Protagonista – srogi woj, filozof i bęcwał



Strzeżcie się swoich kuzynów, bo są to istoty fałszywe i podstępne.

Jak uczą starożytni autorzy, kuzyni zwykli podkradać nam ciastka, zrzucać na nas winę za psoty, które sami popełnili, a także spiskować, zrzucać nas z tronów i zamykać w ciemnych, wilgotnych lochach.

Mogą również powiedzieć – tak jak mnie to powiedział mój kuzyn – „Jak chcesz przeczytać «Wiedźmina», to zacznij od «Krwi elfów» i nie przejmuj się, że jest podpisana jako trzeci tom. Dwa pierwsze to takie opowiadania, które nie są ważne i nie mają żadnego związku z tym, co dzieje się później”.

Dobrze wam radzę, jeśli jeszcze nie czytaliście tych książek: NIE ZACZYNAJCIE „WIEDŹMINA” OD „KRWI ELFÓW”. Zacznijcie od którejkolwiek innej części, byle nie od „Krwi elfów”.

Ze wszystkich książek „Krew elfów” to najgorsza książka, żeby od niej zaczynać. Sam wiedźmin prawie w niej nie występuje, mnóstwo jest za to jakiejś Ciri, jakiejś Triss, jakichś innych postaci wplątanych w wielkie polityczne spiski między wielkimi politycznymi graczami. Narrator cały czas robi aluzje do jakichś wcześniejszych wydarzeń, o których nic nie wiem, a co gorsza poza tymi aluzjami właściwie niewiele się w książce dzieje.

Mam wrażenie, że wepchnięto mnie w sam środek jakiegoś przyjęcia klubu ponuraków, na którym wszyscy świetnie się znają i albo ponuro i solidarnie milczą, albo ponuro i solidarnie wspominają wspólne przeżycia z młodości. Ja zaś kręcę się nieśmiało na obrzeżach tej grupki wtajemniczonych, podsłuchuję nieprzeznaczone dla moich uszu rozmowy, usiłuję zrozumieć relacje łączące nieznajomych i nawet chyłkiem robię sobie notatki, ale z coraz mniejszym zapałem, bo w głowie rodzi mi się potworna myśl: co mnie właściwie ci ludzie obchodzą? Przecież ja nic o nich nie wiem. Co mnie obchodzą ich rozterki, których korzeni i podłoża nie znam, co mnie obchodzi przyszłość, którą im przepowiedziano, co mnie obchodzi, że ktoś na nich dybie?

Może gdyby dano mi wcześniej przeczytać dwie książki opowiadań, które pozwoliłyby mi się z nimi zaznajomić i oswoić...

A zatem pokornie cofam się do „Ostatniego życzenia” i czytam cały cykl zgodnie z numeracją, jak matematyka przykazuje, aż do „Pani Jeziora”. I oto, po blisko ośmiu miesiącach od wyruszenia, staję u kresu tej drogi, czując brzemię doświadczenia, które muszę ubrać w słowa, by przestało tak bardzo mi ciążyć. Muszę sobie przepracować „Wiedźmina” z uwagą równą tej poświęconej „Mgłom Avalonu”.

Co mi się podoba w „Wiedźminie”

Tytuł posta prawdopodobnie już mnie zdradził. „Wiedźmin” nie wzbudził mojego zachwytu, i gdyby nie sława tych książek, moja przygoda z nimi zakończyłaby się prawdopodobnie na tomach opowiadań.

Może jest to wina mojej przekornej, przewrotnej natury. Bardzo często książki chwalone i żywo polecane przez innych okazują się dla mnie gorzkim rozczarowaniem. Tak było z „Metrem 2033”, które wydało mi się niespójnym zlepkiem potencjalnie ciekawych pomysłów (ściągniętych zresztą przez autora od innych osób) z równie niespójnym zlepkiem stereotypów zamiast głównego bohatera. Tak też było z „Grą o tron” – mam tu na myśli pierwszy tom książkowej „Pieśni lodu i ognia”, który mając za protagonistę osobnika tak nieciekawego i ociężałego umysłowo, że do dziś bardzo dojrzale przezywam go Nud Smark, wydał mi się niczym więcej jak rozwleczonym na kilkaset stron prologiem i zniechęcił mnie do dalszej lektury.

I tak też było z „Wiedźminem”. Muszę jednak poczynić zastrzeżenie: nie uważam, by były to złe książki. Są one tylko – jakkolwiek by to brzmiało – niekompatybilne ze mną. Mimo to jestem w stanie zrozumieć ich powab, a to znacznie więcej, niż mogę powiedzieć o takich rozreklamowanych gniotach jak „Korona śniegu i krwi” czy wyżej wspomniane „Metro 2033”. Dlatego na samym wstępie tych bolesnych rozważań zaznaczę, co mi się w „Wiedźminie” podoba.

Język. Trzeba Sapkowskiemu przyznać, że nad tym panuje po mistrzowsku. Potrafi znaleźć odpowiednio barwne słowa, zbudować kunsztowny opis, nasycić dialog sarkastycznymi ripostami, naśladować i parodiować najróżniejsze style.

Humor. Kiedy Sapkowski zamierza być zabawny, to zazwyczaj rzeczywiście jest. Dwa pierwsze życzenia, które musi spełnić dżin w „Ostatnim życzeniu”, są wyśmienite. Ironiczne sformułowania, którymi przesycona jest narracja, to majstersztyk. Wypowiedzi Milvy, którymi narrator wydaje się z przymrużeniem oka krytykować własną opowieść („Gadacie tak mądrze, że aż łeb kręgiem wiruje. A przecie i tak wszystkie te mądrości koło tego się kręcą, co u baby pod kiecką. Filozofy zasrane”) to jeden z jaśniejszych punktów końcowych części cyklu.

Aluzje i nawiązania. Sapkowski bardzo zręcznie miesza w swoim intertekstualnym kociołku. Jego prześmiewcze reinterpretacje baśni i podań – zarówno tych najbardziej znanych, jak „Królewna Śnieżka”, jak i mniej, jak „Hans, mój jeż” i „Królewna-strzyga” – muszą zainteresować kogoś takiego jak ja, kto uwielbia śledzić wędrówki i przekształcenia różnych wątków i motywów.

Sceny walk. Bardzo zgrabne, bardzo krwiste, chociaż nie rozumiem tych wszystkich nazw pozycji.

Niziołki. W wielu przykładach fantastyki wzorowanej na Tolkienie można znaleźć odpowiedniki elfów i krasnoludów, ale z hobbitami jest już gorzej. Niziołki w cyklu o wiedźminie stanowitą znakomitą trawestację tolkienowskich, łącząc czupurność i zaradność z typową sapkowską szczyptą cynizmu.

Kombos, czyli niziołki + scena walki. Prawdopodobnie najlepszy kawałek „Pani jeziora” to ten, w którym wredni rabusie sromotnie przegrywają z wioską niziołków i zostają rozniesieni na widłach i sekatorach ogrodowych.

Opowiadanie „Coś więcej” na zakończenie tomu „Miecz przeznaczenia”. Moim zdaniem szczytowe osiągnięcie cyklu. Moment, w którym wydaje się, że Geralt dojrzewa, wyrasta ponad dotychczasowe ramy swojej postaci, osiąga coś w rodzaju konkluzji swojego duchowego rozwoju, stabilizuje swoje relacje z innymi ludźmi  (przede wszystkim płci żeńskiej) i zamyka wielce irytujący wątek miłosny. Niestety, wszystkie te dobre rzeczy zostaną zaprzepaszczone w dalszych książkach.

Jak tak się na to patrzy, to całkiem sporo jest elementów, które mi się podobały. A mimo to ogół cyklu nie budzi mojego zachwytu, tak jakby był nieprzegryzioną sałatką owocową – dużo pysznych składników, które jednak nie tworzą harmonijnej całości. Zawsze jest coś, co zgrzyta. I kiedy zaczynam się zastanawiać, co to takiego, nachodzi mnie myśl wręcz obrazoburcza:

Najsłabszym ogniwem „Wiedźmina” jest sam wiedźmin.

„Wiedźmin nie jest rębajłą pokroju Conana”

Tako rzecze pierwsze zdanie blurba z tyłu „Ostatniego życzenia”.

Teoretykom literatury znany jest tak zwany „paradoks OZM”, który głosi, że im bardziej protagonista pragnie odróżnić się od Conana, tym bardziej jest do niego podobny:

Tak czy siak chodzi o miecz.


Tutaj można przeczytać sobie moje refleksje sprzed kilku miesięcy o zaskakujących podobieństwach między Conanem Barbarzyńcą a Białym Wilkiem. Białowłosy wojownik wymyka się prostym podziałom tradycyjnej moralności, nie znosi być od kogokolwiek zależny i generalnie gardzi całym światem za jego fałszywość, obłudę i nikczemność, tak różne od jego bezpośredniości. Nienawidzi brutalnej przemocy – a mimo to, gdy przychodzi co do czego, stosuje metody jak najbardziej conanowskie, czyli ordynarną rzeź. Zaiste, przedziwną postać stworzył Michael Moorcock.

Zaraz, zaraz, Moorcock? Przecież miała być mowa o Sapkowskim.

A jednak powyższy opis – łącznie z posępną ksywką i kolorem włosów bohatera – równie dobrze pasuje do Elryka z Melnibone stworzonego przez Moorcocka, jak i do Geralta z Rivii. Obu też cechuje moralne pęknięcie, swego rodzaju hipokryzja, która niekoniecznie wynika ze świadomego zamysłu twórcy, co z bardziej prozaicznych przyczyn pisania kolejnych przygód danego bohatera bez uprzednio określonego planu.

O Elryku nie będę się w tym miejscu rozpisywać. Spróbuję za to jakoś ubrać w słowa moralność wyznawaną przez Geralta.

1) Ludzie są źli i ja też jestem zły. Ale ja przynajmniej wiem, że jestem zły, co czyni ze mnie Sokratesa. To daje mi prawo, żeby spoglądać na innych ludzi odrobinę z góry – z malutkiego, obrzydliwego podium świadomości własnej nikczemności.

2) Nie będę się mieszał do polityki ani w ogóle do cudzych sporów. Dlatego kiedy karawana krasnoludów będzie chciała mnie wynająć jako ochroniarza do walki z całkiem realnym i niebędącym zgoła wymysłem ludzkiej propagandy zagrożeniem elfiej partyzantki, uniosę się honorem i będę sprzedawał Ciri głodne kawałki o tym, że trzeba być niezależnym i kierować się sumieniem. Głodne kawałki zostaną wprawdzie unieważnione przez atak rzeczonej elfiej partyzantki, w trakcie którego będę musiał zrobić właśnie to, przed czym się wzdragałem – tj. uciec się do przemocy w obronie krasnoludzkiej karawany – ale kto by się przy tym przejmował.

3) Jestem inny od wszystkich. Ludzie widzą we mnie potwora i ogólnie są nietolerancyjni. Według nich inny=gorszy, ale ja wiem, że inny=lepszy, co pozwala mi spoglądać na innych ludzi odrobinę z góry etc., zob. pkt 1). Oprócz tego daje mi to moralne prawo do warczenia na ludzi, którzy mnie akceptują, jak np. Jaskier.

4) „Jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale” – złota myśl z opowiadania „Mniejsze zło”. Mam wszystko w odwłoku, głoszę absolutny nihilizm i relatywizm, a działać zaczynam dopiero przymuszony okolicznościami. Oszczędzę sobie w ten sposób męki podjęcia świadomej decyzji. Zob. też pkt 2).

5) Nie będę niczyim sędzią. Nie ja decyduję, kto ma zginąć, a kto żyć.

I na tym punkcie 5) muszę się zatrzymać, bo właśnie na jego przykładzie wykazać można mimowolną hipokryzję Geralta. W tym celu musimy cofnąć się do zamierzchłych czasów, w których Sapkowski napisał pierwsze opowiadanie o wiedźminie, zwane po prostu „Wiedźmin”. Tam naszego bohatera nie dręczą żadne rozterki. Zabić zaczepiających go w karczmie brzydali to dla niego jak splunąć. Dokonać mentalnego gwałtu na strażniku, który przyszedł wezwać go do pałacu, to pestka. Na deser bez mrugnięcia okiem rzuca na pożarcie strzydze możnego tłuściocha. Grzechem tłuściocha są typowe dworskie intrygi (a zatem coś, co Geralta w ogóle nie powinno obchodzić) i wypowiedziana w gniewie klątwa, w której sprawczą moc można powątpiewać.

Geralt w „Wiedźminie” to pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości zabójca, gotowy dążyć po trupach do celu. Nie wzdraga się przed samosądem. Kieruje się bardziej interesownością i insynktem przetrwania niż moralnością. I jako bohater jednorazowego opowiadania doskonale spełnia swoje zadanie, ale jego mroczny wizerunek byłby jednak najpewniej całkowicie niestrawny w perspektywie dłuższej serii.

Dlatego należało go zmiękczyć, wygładzić ostro kanty, wszczepić mu filozoficzne refleksje, opór przed zabijaniem i chroniczny ból istnienia. Problem jednak w tym, że wszystkie jego rozważania i wątpliwości, wszystkie pouczenia, których nie szczędzi innym postaciom [wywyższony przez świadomość własnej słabości moralnej, zob. pkt 1) powyżej], wszystkie wahania i niepokoje brzmią fałszywie w moich uszach, które wciąż pamiętają zimny ton tamtego pierwszego opowiadania.

Nawet i bez tego jednak Geralt wiecznie stoi w rozkroku między oportunistycznym podejściem pod tytułem „nie dbam o nic większego niż własna osoba, względnie najwęższy możliwy krąg bliskich znajomych” a obroną uciśnionych, do której popycha go nazbyt już natarczywe dziamgolenie sumienia w sytuacjach ekstremalnych. I ta jego chwiejność nie byłaby jeszcze taka zła, gdyby nie to, że Geralt nie wychodzi poza ten etap przez siedem książek. Poza krótką sekwencją w „Coś więcej” nie przebywa żadnej wewnętrznej przemiany. Pod koniec „Pani jeziora” jest tak samo mądry, jak był w „Mniejszym złu” u progu pierwszego tomu opowiadań.

Próbuję wyznaczyć jego duchową ścieżkę, jakieś przejście od A do B, ale nie potrafię. Może Sapkowski był zdania, że „A” jest już wystarczająco dobre – może właśnie dlatego Geralt porusza się wiecznie po maleńkim kółku między cynicznym marazmem a bezinteresownym działaniem. Z tego maleńkiego kółka wyrywa go dopiero śmierć.

Nieruchomy poruszyciel

Jeden ze słynniejszych cytatów z cyklu o wiedźminie to „Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty”.

Generalnie nie cenię za bardzo słynnych cytatów z cyklu o wiedźminie. Wyżej przytoczony fragment z „Mniejszego zła” sprawia wręcz, że żółć rzuca mi się na mózg, i ogólnie odnoszę wrażenie, że ilekroć Sapkowski wpada w ton głęboki i filozoficzny, to jest jak Rzędzian, który próbuje grać Katona. Ale cytat o mieczu przeznaczenia jest dobry – ba, jest jednym z powodów, dla których końcówka tomu opowiadań zatytułowanego właśnie „Miecz przeznaczenia” jest według mnie zenitem cyklu.

Tyle że Geralt nigdy tak naprawdę nie staje się ostrzem. Nigdy nie przyjmuje naprawdę aktywnej postawy. Wiecznie tylko reaguje – a to na otrzymane zlecenie, a to na atak opryszków, a to na niecne plany wrogów. Wzdraga się przed czynnym działaniem nawet w sprawie tak błahej jak dopchnięcie się do stołu z jedzeniem.

Chwilami degeneruje się wręcz do postaci skrajnie biernego bęcwała, który mruga niemrawo, kiedy wszystkie czarownice na wielkim balu próbują go poderwać, albo pod wpływem czułej kobiety i beztroskich pierwszopoziomowych questów w Toussaint całkiem zapomina o poszukiwaniu niby ukochanej Ciri, której grozi niebezpieczeństwo. Ten ostatni przypadek jest tym bardziej irytujący, że cała towarzysząca mu szajka postaci pobocznych mówi mu wprost, że gnuśnieje i lekceważy ważną misję, ale Geralt całkowicie ignoruje te napomnienia. Do wznowienia poszukiwań przekonują go nie logiczne i rzeczowe argumenty przyjaciół, tylko widok zupełnie obcych kupców, którzy nie przerywają interesów mimo zimowych warunków pogodowych.

Poruszony jakże emocjonalnym przykładem kupców, Geralt powraca wreszcie do fabuły, odnajduje Ciri, odnajduje Yennefer, zabija masę ludzi – żeby w ostatniej chwili poddać się cesarzowi Nilfgaardu. Więcej nawet, oddaje cesarzowi Ciri. Rezygnuje. Nie ma siły ani odwagi, żeby walczyć do końca. Za możliwość ostatniego seksu z Yennefer i mętną obietnicę dobrego traktowania dla Ciri zgadza się popełnić samobójstwo.

Może dla niektórych czytelników to złożenie broni jest oznaką stoickiej siły ducha, może czyni z Geralta uosobienie rzymskich cnót, jakąś mieszankę Petroniusza i Seneki. Może i na mnie zrobiłoby takie właśnie wrażenie – gdyby nie to, że wiedźmin rozporządza tu nie tylko własnym życiem, i nawet nie tylko życiem Yennefer, która zgadza się umrzeć razem z nim, lecz również życiem Ciri, której cesarz potrzebuje jako samicy rozpłodowej (a sytuacja staje się tym obrzydliwsza, że związek między cesarzem a Ciri byłby w najwyższym stopniu kazirodczym).

Przed iście szczurzym losem ocala go umiejętność specjalna „Głupi ma zawsze szczęście”, która powoduje, że cesarz po prostu odjeżdża, rezygnując z Ciri, chociaż próbował dopaść ją przez pięć książek.

Tak jak rozliczne kobiety ciągną do Geralta jak muchy do miodu, choć on palcem nawet nie kiwnie, by je do siebie przekonać, tak i cesarz zostaje porażony sokratejską (zob. pkt 1 powyżej) duchowością wiedźmina. Wyłącznie szczęśliwy obrót fabuły składa to ostatnie zwycięstwo prosto do rączek Geralta – rączek, które nie są nawet błagalnie wyciągnięte, tylko złożone z rezygnacją na kolanach.

Już w niesławnej „Krwi elfów” uderzyło, mnie że chociaż Geralt bynajmniej nie zabiega o niczyją uwagę, to wszystko kręci się wokół niego. W „Krwi elfów” jest zasadniczo wielkim nieobecnym, ale inne postaci definiują się przez swój stosunek do niego. Triss marzy o wznowieniu romansu z nim, informując czytelnika, że dla każdej czarodziejki dotyk wiedźmina jest wielce podniecający, bo naładowany magią. Yennefer i Ciri najpierw się nie cierpią, rozdzielone zazdrością o Geralta, ale potem nawiązuje się między nimi głęboka więź, zrodzona z miłości obu do wiedźmina. Geralt jest praprzyczyną wszystkiego, nieruchomym poruszycielem.

Narzekam, ale może właśnie w tej bierności tkwi siła Geralta. Może dlatego ludzie lubią te książki – bo Geralt może być jednocześnie krwawym zabijaką i subtelnym filozofem. Może popełniać akty przemocy, a zarazem nie ponosić za nie odpowiedzialności, bo zmuszony do nich został przez okoliczności. Może być zgorzkniałym i doświadczonym przez życie cynikiem, cedzącym sarkastyczne riposty, a jednocześnie kierować się od czasu do czasu idealistycznymi porywami serca. Może być mimowolnym Casanovą budzącym pożądanie żeńskich legionów, ale też czułym kochankiem wielbiącym jedyną-jedyną Yennefer.

Może o to właśnie chodziło Sapkowskiego: stworzyć Everymana, który będzie tym, co w danej chwili czytelnik zapragnie w nim widzieć. Kiedy trzeba, będzie Conanem – niepowstrzymanym w walce i niezrównanym w łożu, a przy tym tak cudownie odmiennym od całego tego zepsutego, zdegenerowanego świata. Ale jednocześnie wcale nie będzie rębajłą pokroju Conana, bo ma sumienie i snuje głębokie refleksje. Niby nie jest idealny, więc można się z nim utożsamić – ale jest przecież wyraźnie lepszy niż nietolerancyjni kapłani, krwiożerczy żołdacy i prymitywni plebejusze, których spotyka na swojej drodze. A skoro on jest lepszy, to my, którzy się z nim utożsamiamy, też czujemy się lepsi, i razem z nim gramolimy się na sokratejskie podium.

Ja jednak czuję, że muszę zejść głębiej. Po wiwisekcji Geralta pora na kolejny wielki temat cyklu o wiedźminie: miłość i kobiety, ze specjalnym aneksem poświęconym Ciri. A potem... potem chyba przyjdzie czas na strukturę cyklu i metafikcję.

W końcu mam obsesję na punkcie metafikcji.

1 komentarz:

  1. Super post, szczerze mówiąc, Wiedźmina nie czytałam, ale zawsze chciałam poznać opinie sceptyczne względem tego cyklu😃.

    OdpowiedzUsuń