Wyobrażam
sobie czasem pracowników wydawnictwa, jak obradują: „Mamy tu książkę fantasy o
młodej wdowie, która ciężko pracuje, żeby utrzymać farmę i zachować
niezależność, a w przerwach między młócką a farbowaniem wełny organizuje system
ostrzegania przybrzeżnych miast przed wikingopodobnymi najeźdźcami. Co tu dać
na okładkę?”
Dumają dłuższą
chwilę, po czym ktoś woła: „Eureka! Najlepsza będzie cycolina w podartym
czerwonym gorsecie, z zakrwawioną szablą i poważną deformacją bioder!”
Czy tam w tle jest smok? W tej książce nie występują smoki. |
Przynajmniej
ktoś powiedział rysownikowi, że napadający krainę bohaterki Ervalowie są
wyraźnie wzorowani na Wikingach – wskazuje na to ów gustowny rogaty hełm. Nie
powiadomiono go za to, że Druyan jest gospodynią, która urabia sobie ręce po
łokcie, a w międzyczasie objeżdża kraj na magicznym koniu. Gdyby Amber wydawał
„Mary Poppins”, zapewne przyrządziłby okładkę z dominą z wielką szpicrutą. Ironia
losu polega na tym, że obrazkiem takiego roznegliżowanego manekina ozdobiono
książkę, która opowiada o drodze młodej kobiety do niezależności, do
samodzielnego wyboru męża i do jawnego korzystania z wrodzonych mocy
kontrolowania pogody w obronie ojczyzny. Prawdę powiedziawszy, jest to jedna z
bardziej feministycznych książek, jakie ostatnio wpadły mi w ręce.
Nieprzełomowa, nie szaleńczo oryginalna, ale z pozytywnym i sympatycznym
przesłaniem – które ktoś postanowił opakować w ten anatomiczny horror.
Dajmy jednak
pokój tej zgrozie i pomówmy o specyficznym przedstawianiu mężczyzn przez Susan
Dexter. W „Wiedźmie burz”, tak jak w należącym do tej samej serii „Księciu
pecha” główne postaci męskie reprezentują typ pozornego nieudacznika
obdarzonego szlachetną determinacją i czystym sercem. Nie są silni fizycznie;
właściwie dosyć często słabują (a bohaterki muszą ich wtedy pielęgnować). W
przypadku Leitha w „Księcia pecha” wynika to z ciążącej na nim klątwy, przez
którą w kółko sobie coś łamie albo rozkwasza na czymś nos; Kellis w „Wiedźmie
burz” jest jednym z ostatnich przedstawicieli ludu, który jest uczulony na
żelazo, a poza tym miewa prorocze wizje, od których potwornie boli go głowa.
Formalnie jest najpierw jeńcem, a potem najemnym parobkiem Druyan; nigdy nie
zwraca się do niej inaczej niż per „pani” i pokornie podejmuje się każdej
pracy, chociaż na mało której się zna; gotów jest ochraniać ją za cenę swojego
zdrowia; nie tylko nie narzuca się ze swoimi tkliwszymi dla niej uczuciami, ale
wręcz do ostatniej chwili je ukrywa.
Jest taka
książka Kazimierza Pospiszyla, nosi tytuł „Tristan i Don Juan”, w której
zdefiniowane są dwa ideały miłości mężczyzny. Don Juan to zdobywca, macho i
samiec alfa, pan i władca, ideał, który – co ciekawe – według Pospiszyla –
powstał w reakcji na pokornego Tristana. Tristan jest pozbawiony władzy,
ponieważ całkowicie poddaje się kochanej kobiecie. Jego wierność, czułość i
delikatność stanowią odpowiedź na kobiece potrzeby i wymagania. W skrajnej
postaci skutkuje to „Rycerzem z wózka”. Kellis z „Wiedźmy burz”, a także Leith
z „Księcia pecha” (oraz, jak teraz o tym pomyślę, również główny amant z
„Przeznaczonych” Grocholi) wydają się wyrastać z tej samej tradycji, choć nie
popadają w takie ekstrema jak stary dobry Lancelot.
I całe
szczęście. Kellis ma wystarczająco dużo osobowości, wystarczająco dużo własnych
rozterek i problemów, aby być pełnowartościową postacią, a relacja między nim a
Druyan – mimo że tytułuje ją „panią” – jest związkiem równych i wzajemnie się
szanujących osób. I to jest kolejny powód, dla którego przesłanie „Wiedźmy
burz” jest naprawdę sympatyczne, a cała książka – mimo że nie należy z całą
pewnością do dzieł przełomowych – przyjemna i godna uwagi.
Z wyjątkiem okładki, ma się rozumieć. Okładka powoduje wrzody na oczach. Przydałyby się żelazne okulary oprócz maski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz