Kto dzieckiem
w kolebce pasie kurczaki, ten młody nadrabia zaległości w literaturze dla
smarkaterii. Czasem wychodzi z tego miłe zaskoczenie, jak w przypadku „O czym
szumią wierzby”. Czasem wychodzi z tego szybki rajd po trzech utworach Antoniny
Domańskiej („Hanusia Wierzynkówna”, „Trzaska i Zbroja” oraz sztandarowa, a
dotąd mi nieznana „Historia żółtej ciżemki”), do którego opisania przymierzam
się od blisko miesiąca.
Bezbolesne
jest to pisarstwo, sprawne, dosyć barwne, choć pozbawione fajerwerków, solidnie
oparte na źródłach historycznych i zgrabnie je rozwijające – i chyba dlatego
tak trudno napisać o nim coś mądrego. Chociaż nie, mam myśl: ogromnym plusem
tych utworów (bo nie wszystkie zasługują z racji długości – czy raczej
krótkości – na miano powieści) jest to, że skupiają się na losie zwykłych ludzi,
„trzeciego stanu”: kupców, rzemieślników i kmieci, a w „Historii żółtej ciżemki”
nawet włóczęgów. Na pierwszym planie jest więc nie wielka polityka (choć i ona
się pojawia, na przykład kiedy chłopi gwarzą sobie kulturalnie o śmierci
Władysława pod Warną), tylko codzienne życie i osobiste problemy, o których
słuch dawno zaginął.
Bezbolesne
jest to pisarstwo, lecz jednak dziecięce. Dziecko nie będzie cynicznie wątpić,
jak to możliwe, by w czasach znakomitych średniowiecznych dróg jeden i ten sam
człowiek osobiście włamywał się do domów w Krakowie i kierował szajką bandytów
na Litwie. Możliwe, że nie będzie nawet gardzić bohaterem za ewidentną głupotę,
jak wtedy, gdy przyszły właściciel żółtej ciżemki, straciwszy nadzieję, że
odnajdzie swoją rodzinną wioskę, nagle spotyka w Krakowie przyjaciela z lat
dziecinnych – i przez dziesięć lat nie pomyśli, żeby zapytać go o drogę do
Poręby, z której ten przyjaciel do Krakowa przyszedł.
To nie są złe książki. No, może z wyjątkiem „Hanusi Wierzynkówny”, która zaczyna się bardzo obiecująco, wprowadza postać pewnej siebie i pomysłowej dziewczynki, a potem nagle wchodzi w tryb turbo, przeskakuje parę lat w przód i kończy się ślubem bohaterki z jakimś bezimiennym manekinem.
To nie są złe książki. No, może z wyjątkiem „Hanusi Wierzynkówny”, która zaczyna się bardzo obiecująco, wprowadza postać pewnej siebie i pomysłowej dziewczynki, a potem nagle wchodzi w tryb turbo, przeskakuje parę lat w przód i kończy się ślubem bohaterki z jakimś bezimiennym manekinem.
"Uczta u Wierzynka" autorstwa Abramowicza. Znana również jako moment, w którym Hanusia Wierzynkówna przestaje mieć cokolwiek do powiedzenia, a jej historia przestaje się rozwijać. |
Ale Domańska naprawdę nie pisała źle.
Realia i postaci historyczne (jak Jan Długosz albo święty Kazimierz) są
przedstawione z wdziękiem, werwą i niemałą dbałością o szczegóły, co każe mi
dziwić się, czemu Wyspiański w „Weselu” przedstawił ją jako Radczynię, która w
listopadzie pyta chłopkę, czy już posiała zboże.
Dawno temu „Paziowie
króla Zygmunta” wzbudzili mój niekłamany zachwyt. Ale twórczość Domańskiej jest
jak kaszka zbożowa dla niemowląt. Kaszka, choćby i najpyszniejsza, nie może już
wystarczyć organizmowi, który domaga się pokarmów stałych. Każda książka ma
swój czas – i tak jak nie należy moim zdaniem czytać na przykład „Innego świata”
Herlinga-Grudzińskiego, póki nie osiągnie się pewnej dojrzałości
intelektualnej, tak też Domańska najlepiej smakuje, gdy jeszcze ma się mleko
pod nosem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz