poniedziałek, 4 lipca 2016

Metafikcja znów wychynęła zza węgła – ale właściwie po co? „Przeznaczeni” Katarzyny Grocholi



W ramach rytuału inicjacyjnego pająki przyniosły mi pierwszą w moim życiu książkę Grocholi. Patrzę na tytuł – myślę „oho, będzie romans”. Patrzę na blurba: „Nigdy nie wiadomo, kiedy widzi się kogoś po raz ostatni” – myślę: „oho, ktoś umrze”.

Najśmieszniejsze jest to, że obydwie prognozy się sprawdziły. Z jednej strony to miłe, ponieważ książka już od okładki nie udaje czegoś, czym nie jest. Z drugiej strony ukazuje najpoważniejszy jej problem: fabuła rzadko czymś zaskakuje. W przypadku kilku wątków od samego początku wiadomo, że zgodnie z prawidłami sztuki narracyjnej muszą zakończyć się tak, a nie inaczej, a przez to kulminacja wypada blado.

Ale od początku. Mamy w „Przeznaczonych” kilka wątków, w dużej mierze od siebie niezależnych: wątek uznanej pisarki kryminałów, która pół życia strawiła jako kochanka żonatego mężczyzny, a która teraz dowiaduje się, że jej matka jest ciężko chora na raka; wątek psychopatycznego amerykańskiego Polaka, który naciąga wszystkich na pieniądze, by je następnie przegrać w kasynie; wątek naiwnego chłoptasia, który mu wierzy; wątek krupierki, która widzi codziennie, jak ludzie ulegają samodestrukcji w kasynie; i wreszcie czułego, opiekuńczego, dowcipnego, empatycznego mężczyzny, który zakochuje się w rzeczonej krupierce na zabój od pierwszego wejrzenia. Od razu widać, kto tu nie pasuje. Niestety, wątek romansowy jest najbardziej cukierkowy, a przez to – przynajmniej dla mnie – najmniej interesujący, choć przyznaję, że stanowi miłą odskocznię od pozostałych, bardziej przygnębiających tematów. Rzecz jednak w tym, że postać tego wymarzonego mężczyzny na tle innych bohaterów wypada wybitnie płasko, a przeszkody pojawiające się na drodze miłości (bo jakieś przeszkody muszą przecież być) wydają się po prostu śmieszne i wydumane.

Cały czas narzekam, tak jakby ta książka była do niczego, a wcale nie jest. Porusza wiele ciekawych tematów, a wątki, choć na pozór bardzo luźno ze sobą powiązane, łączą pewne snute konsekwentnie nici tematyczne. Jedną z takich nici jest zdrada małżeńska, prezentowana przede wszystkim z punktu widzenia „tej trzeciej” – kochanki, ale też wspomniana z częściej przedstawianej perspektywy zdradzanej żony. Innym powracającym tematem są relacje z matką: matką umierającą, matką usuwającą się w cień, matką czepiającą się, matką, z którą szuka się bliskości, matką, której się unika. Kolejnym jest uparte trwanie w beznadziejnej sytuacji, takich jak ufanie oszustowi, kochanie żonatego bufona albo praca w obrzydliwym kasynie. Zresztą mechanizmy, które skłaniają postaci do upierania się przy swoich złych decyzjach, są opisane naprawdę znakomicie i ze sporym psychologicznym wyczuciem.

A potem nagle atakuje metafikcja.

Kilkadziesiąt stron przed końcem pojawia się fragment z punktu widzenia pisarki, która pisze „Przeznaczonych” i rozmawia o swojej nieskończonej jeszcze książce z rodziną. Książce we wszystkich szczegółach tożsamą z „Przeznaczonymi”. 
Taki trochę fraktal.

Bohaterowie, o których czytaliśmy przed chwilą, stają się tylko zmyślonymi postaciami, których wątkami należy odpowiednio pokierować. Zabawne jest to, że uwagi, które rodzina ma do pisarki na temat powieści („to by trzeba było rozwinąć, tamto pociągnąć dalej”) w dużej mierze pokrywają się z moimi własnymi przemyśleniami, zakładam więc, że są to przeciętne odczucia przeciętnego czytelnika. Jeszcze zabawniejsze jest to, że pisarka w zakończeniu, które następuje po tym rodziale, wcale się do tych uwag nie stosuje. W tym niedługim fragmencie również pojawiają się przewijające się przez całą książkę tematy kontaktów z matką oraz małżeńskiej zdrady, a żeby jeszcze bardziej zagmatwać relację fikcja-rzeczywistość (wszak zagmatwanie to stanowi podstawę metafikcji) okazuje się, że pisarka zarazem jest rzeczywiście matką jednej z postaci i później pojawia się w samej fabule. Celu tego ostatniego zabiegu nie potrafię już przeniknąć. Właściwie trudno mi określić sens całej tej metafikcyjnej wolty, którą powieść wykonuje pod sam koniec, tak jakby miała tylko ubarwić zakończenie.

A zakończenie jest dla mnie rozczarowaniem. Wątek jednej postaci rozmywa się zupełnie. Następny kończy się w zasadzie cliffhangerem. Kolejny niespodziewanie grzęźnie w banałach, moim zdaniem uwłaczającym książce, która pokazała wcześniej jakość znacznie wykraczającą ponad „wyjazd na wieś, praca fizyczna przy koniach oraz reflesje mądrego starca robią dobrze skołatanej duszy”. Niektóre fragmenty tchną a to tanim melodramatem, a to pseudofilozofią.

Podczas metafikcyjnego fikołka matka mówi pisarce, że wystarczy kilka tygodni pracy, aby książkę udoskonalić. Odnoszę wrażenie, że tych kilku tygodni zabrakło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz