Istnieje praktyka, którą do
perfekcji opanował G. R. R. Martin, a od której nie stronią również inni
pisarze, w tym i Andrzej Sapkowski. Zwę ją hekatombą, tudzież czyszczeniem
magazynów, tudzież wietrzeniem smrodu.
Polega ona na nagłym i
bezlitosnym ubiciu dużej liczby bohaterów, którzy zanadto się rozmnożyli i
rozzuchwalili, żądając własnych wątków, wewnętrznych przemian i kulminacji.
Lekką ręką powoławszy ich do życia, autor zaczyna przypominać człowieka, który
usiłuje powozić rydwanem zaprzężonym w dwunastkę koni. Z początku jeszcze idą
równo, ale po jakimś czasie zaczynają się potykać, płoszyć, kopać się nawzajem
i podgryzać, zaś woźnicy coraz trudniej jest w mdlejących dłoniach utrzymać
plączące się lejce. Nie mogąc nad nimi zapanować, zdobywa się wreszcie na
desperacki krok i przecina zawęźloną uprząż, porzucając trzy czwarte zaprzęgu,
po czym spokojniutko już zdąża do kolejnej stacji pocztowej, gdzie nabędzie
nowe konie.
Sapkowski tworzy miriady postaci,
wykazując się sporą inwencją w nadawaniu im imion, którymi obdarza nawet
przygodnie spotkanych drabów czy zupełnie epizodycznych kmieci. Mają swoje
imiona aktorzy politycznych knowań, mają je też przypominające klony
czarodziejki. Wraz z mnogością postaci nadciąga mnogość opisów aparycji, ale
też mnogość wątków, intryg i przeciwstawnych motywacji, nic zatem dziwnego, że
kolejne części cyklu wiedźminskiego robią się coraz bardziej spuchnięte,
przywodząc na myśl „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa.
Jest jednak między Gołubiewem a
Sapkowskim istotna różnica: ten pierwszy nigdy nie przeprowadził wietrzenia
smrodu. I między innymi za to go podziwiam, ponieważ zabieg hekatomby zawsze
wydawał mi się tchórzostwem i pójściem na łatwiznę.
Sapkowski czyści magazyny co
najmniej trzykrotnie. Po raz pierwszy w „Czasie pogardy” (II tom sagi), kiedy
hekatomba przyniosła mi pewną ulgę, bo przerzedziła szeregi postaci, nazbyt
liczne dla mojego małego mózgu. Po raz drugi w tomie przedostatnim, „Wieża
Jaskółki”, kiedy to Sapkowski pozbył się całej szajki niedorosłych
rzezimieszków, którzy przygarnęli Ciri. Średnio mnie to obeszło, albowiem nigdy
nie budzili mojej sympatii.
Ale ostatnie wietrzenie smrodu –
gdy w „Pani Jeziora” na kilkunastu stronach ginie cała drużyna wspierająca
Geralta przez trzy ostatnie książki – jest najboleśniejsze. I wygląda mi na
przyznanie się do bezsilności.
A przecież do ostatniej chwili
nie opuszczała mnie nadzieja, że wątki tych postaci pobocznych – o wiele
wyrazistszych i barwniejszych niż Geralt – dojdą do jakiegoś
satysfakcjonującego zakończenia. Albo przynajmniej – jak przystało na serię,
która lubi powtarzać enigmatyczne „coś się kończy, coś się zaczyna” – dostaną
szansę na dalsze życie po spełnieniu swej fabularnej funkcji odnalezienia Ciri.
Nic z tego.
Milva, chociaż nad jej śmiercią
najbardziej boleję, przynajmniej osiągnęła coś w rodzaju kolejnego etapu
duchowego rozwoju już dwa tomy wcześniej (do tego stopnia, że w kolejnych
książkach plątała się gdzieś na marginesie historii, jak gdyby Sapkowski nie do
końca wiedział, co z nią zrobić).
O wiele mniej zrozumiałe jest dla
mnie brutalne ucięcie wątku Cahira. Tego, którego Ciri uważała za najgorszego
wroga, a który tak naprawdę chciał jej pomóc, albowiem zakochał się w jej
dwunastoletnim ufajdanym ciałku. Motywacja idiotyczna, ale można się było
spodziewać, że jakoś to Sapkowski pociągnie – że pozwoli Ciri i Cahirowi na
przynajmniej jedną rozmowę, w której sobie coś wyjaśnią, może Ciri mu
przebaczy, może Cahir zrozumie, że był debilem, może oboje zrozumieją, że ta
druga osoba nie jest tym, czym im się wydawała.
A może po prostu Cahir zginie
trzy sekundy po spotkaniu Ciri, a jego wątek pogrąży się w otchłani niepamięci.
Kolejny członek drużyny,
wampir-abstynent Regis, właściwie nigdy nie miał swojego wątku, ale za to był
interesujący jako barwne kuriozum. W ostatecznej bitwie wpada w efektowny szał
napędzany żądzą krwi, po czym równie efektownie zostaje unicestwiony. Na etapie
jego śmierci dopadła mnie już trochę znieczulica. Jak w „Łotrze 1”, w którym najbardziej mi było
szkoda robota, bo zginął jako pierwszy.
No i wreszcie Angouleme,
młodociana rozbójniczka o ciętym języku. Kolejne barwne kuriozum i, w dużej
mierze, element komiczny, ale w jej przypadku wydawało się, że wyniknie z tego
coś więcej. Kiedy się pojawiła, była czymś w rodzaju ersatzu nieobecnej Ciri:
przypominała ją nie tylko wyglądem i zuchowatością, ale też kolejami losu,
ponieważ tak samo jak Ciri była wysoko urodzona, ale spadła na dno społeczne.
Również opiekuńcze podejście, jakie od czasu do czasu okazuje wobec niej
Geralt, jest ersatzem jego relacji z Ciri. Naprawdę więc mnie ciekawiło, co też
Sapkowski z nią zrobi, dokąd ją zaprowadzi, jak ukształtuje jej spotkanie z
Ciri.
Nijak, jak się okazało. Angouleme
spotyka Ciri i zaraz umiera od ran, bełkocząc coś o bogactwach i zaszczytach,
na które miała nadzieję.
Może celem tej hekatomby było
ukazanie, że życie jest kruche, a śmierć nagła i bezlitosna (jakbyśmy jeszcze o
tym nie wiedzieli po siedmiu książkach). Może miało to zaprawić goryczą radosne
zjednoczenie Geralta z Ciri (jakby już nie było wystarczająco gorzkie po
wszystkich cierpieniach, przez które Ciri przeszła).
A może po prostu Sapkowski nie
miał pomysłu na te postacie, więc zamiast biedzić się nad węzłem gordyjskim,
zwyczajnie go przeciął.
Pytanie tytułowe, czyli misterny plan czy improwizacja ad hoc
Wydaje mi się, że ma to związek z
ogólniejszą właściwością serii o wiedźminie, a może właściwością pisarstwa
Sapkowskiego w ogóle. Otóż odnoszę wrażenie, że najlepiej wychodzą mu krótsze,
epizodyczne formy, z szybkim zawiązaniem akcji i z rychłą wyrazistą puentą. Do
opowiadania można wrzucić kilka barwnych postaci, nie troszcząc się o głębokie studium
psychologiczne, i bez żalu te barwne postaci porzucić wraz z końcem historii.
Ponieważ każde opowiadanie stanowi odrębną całość, to jeśli narrator o nich nie
wspomni, czytelnik nie będzie się w kolejnych opowiadaniach zastanawiał, co się
stało z syreną Sh’eenaz albo dopplerem Dudu. Po prostu – mieli swoje pięć
minut, a potem wyszli z sagi.
W powieści jest już trudniej.
Powieść musi mieć ciągłość i nie można po prostu bez wyjaśnienia porzucić
jakiejś postaci, skoro już poświęciło jej się trochę czasu. Wątków też nie
można rozwiązać za szybko, a już na pewno nie można o nich zapomnieć. I wydaje
mi się, że z tym Sapkowski nie do końca sobie radzi.
Żeby nie było: nie umniejszam
jego zręczności jako pisarza. Umiejętność pisania zwięzłych i zapadających w
pamięć opowiadań to wielka i godna podziwu sztuka, której ja nie posiadam. Mam
jednak wrażenie, że może właśnie tę umiejętność Sapkowski powinien kultywować,
zamiast zapuszczać się na rozleglejsze i bardziej leniwe rozlewiska powieści.
Bo nawet i te powieści mają w
sobie sporo epizodyczności. Może z tego powodu zarzucano Sapkowskiemu, że cykl
wiedźmiński powstaje z tomu na tom, bez żadnego z góry ustalonego planu. Sam
Sapkowski stanowczo przeciwko temu protestował, a po paru latach triumfalnie
zamachał czytelnikom przed nosem opowiadaniem „Coś się kończy, coś się
zaczyna”, czyli fanfiction popełnionym na temat własnych książek, zanim jeszcze
te książki powstały. Jako że w opowiadaniu pojawia się Galahad i parę innych
motywów wprowadzonych dopiero w „Pani Jeziora”, Sapkowski uważa to za „niezbity
dowód” na staranne zaplanowanie całego cyklu. Z kolei według jednego z
recenzentów już sama „Pani Jeziora” dowodzi, że konstrukcja serii była
drobiazgowo przemyślana.
Nie do końca się z tym zgadzam.
Owszem, Sapkowski na pewno od dawna miał w głowie pomysł na zakończenie całego
cyklu, na pewno miał jakieś ogólne pojęcie o tym, co się potoczy, ale wątpię,
by rzeczywiście wszystko przewidział w najdrobniejszych szczegółach. Jak bowiem
wytłumaczyć tom „Chrzest ognia”, w którym wielkie intrygi polityczne i
dramatyczne losy Ciri schodzą tam na dalszy plan na rzecz epizodycznych przygód
Geralta i jego wesołej kompanii (która dwa tomy później padnie ofiarą
czyszczenia magazynów). Na marginesie zaznaczę, że właśnie ze względu na
jeszcze wyraźniejszą niż w innych powieściach epizodyczność struktury, a także
dynamikę formującej się drużyny i obecność Milvy, „Chrzest ognia” dosyć mi się
podobał – jak gdyby Sapkowski na chwilę wrócił do tego właśnie, co wychodzi mu
najlepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że tom ten stanowi ewidentną dygresję
od głównego wątku fabularnego pięcioksięgu. Również w pozostałych powieściach
zdarzają się podobne dygresje, choć na mniejszą skalę (jak streszczenie całej
historii politycznej i gospodarczej Koviru). Kolejne epizody zdążają wprawdzie
do z góry przewidzianego zakończenia całej sagi, ale w sposób mało
ergonomiczny.
Są wreszcie fragmenty, które moim
zdaniem zostały wymyślone całkiem ad hoc,
jak początek „Pani Jeziora”, kiedy Ciri jest więziona przez elfy jako
atrakcyjny materiał rozpłodowy. Bezwolną i bęcwałowatą Ciri na szczęście ratują
jednorożce pozostające z elfami w stanie wojny. Jest to dla mnie Nadir Maior
całej serii (Nadir Minor to opowiadanie „Okruch lodu”), który zniwelował mój
szacunek do Ciri.
Co więcej, wydaje mi się, że
pierwotnie pobyt Ciri u elfów miał przebiegać inaczej – a to z powodu
zakończenia poprzedniego tomu, „Wieży Jaskółki”. Po teleportacji przez tytułową
wieżę Ciri trafia właśnie do idyllicznej krainy, gdzie widzi jednorożce oraz
siedzącego nieopodal elfa, grającego na fujarce. Elf po chwili ją pozdrawia i
tak książka się kończy.
Ta krótka scena z jednorożcami i
elfem jest sprzeczna z wielkim konfliktem między tymi gatunkami, który mamy w
„Pani Jeziora”. W ogóle cały epizod z królem elfów, który usiłuje zapłodnić
Ciri, jest wprowadzony w ostatnim tomie tak niespodziewanie i tak prędko
zakończony bez jakichkolwiek konsekwencji, że trudno mi nie podejrzewać w nim
pomysłu zrodzonego w ostatniej chwili.
Może Sapkowski właśnie wtedy
przeczytał (albo przeczytał powtórnie) „Mgły Avalonu”. To tłumaczyłoby również
zaskakująco wysokie stężenie legendy arturiańskiej w ostatnim tomie.
Straszne rzeczy, czyli intertekstualności i metafikcja
Od samego zarania opowieści o
wiedźminie opierały się na intertekstualności: trawestacjach baśni, reakcji na
heroiczne fantasy spod znaku Conana izapożyczeniach z autorów tak, zdawałoby się, przeciwstawnych jak Tolkien i Moorcock.
Metafikcja też pojawia się dosyć
wcześnie. Na pewno już w „Krwi elfów” podjęty jest temat relacji między
opowieścią – przekazaną przez Jaskra w jego pieśniach i pamiętnikach,
zapamiętaną pod postacią baśni i legend i powtarzaną setki lat po śmierci
wiedźmina – a prawdą, czyli zasadniczo wersją Sapkowskiego. Różne wersje
historii, sprzeczne jej wizje i różne na jej temat poglądy pojawiają się w
umieszczonych na początku każdego rozdziału cytatach z fikcyjnych dzieł niby to
powstałych w świecie wiedźmina.
Ale po jakimś czasie przestaje to
Sapkowskiemu wystarczać. Chce być jeszcze troszkę bardziej postmodernistyczny,
więc wprowadza coraz więcej cytatów ekstradiegetycznych – a to z Bettelheima, a
to z Goethego, a to z piosenek rockowych. W samej akcji przedostatniego tomu
pojawia się teoria o tym, że ludzie do świata wiedźmina przybyli po tym, jak
spowodowali apokalipsę w naszym świecie. Chociaż jednak teoria ta mogłaby
wyjaśniać coraz gęstsze powiązania między światem przedstawionym a naszą
rzeczywistością empiryczną, to zostaje prędko zapomniana i właściwie nic z niej
nie wynika. Okazuje się kolejnym pomysłem, który Sapkowskiemu akurat wpadł do
głowy, być może pod wpływem jakiejś lektury, i który postanowił wpleść do
swojej książki jako dowód nr 324293472 na to, jacy ludzie są paskudni.
Zamiast tego ostatni tom, „Pani
Jeziora”, rozpoczyna się od wielkiego metafikcyjnego przeskoku w czasie o
kilkaset lat w przód. Dostajemy parę dosyć bolesnych dla mnie rozdziałów o
wybitnie niesympatycznej jasnowidzce Condwiramurs i nieco bardziej znośnej
Nimue (obie, nota bene, noszą imiona
postaci z legend arturiańskich), które próbują dociec, jak to dokładnie było z
Ciri i Geraltem, bo przecież źródła są sprzeczne, niepewne i nieliczne.
Podejrzewam, że był to w życiu
Sapkowskiego okres apogeum jeśli chodzi o zainteresowanie legendami arturiańskimi
– okres, z którego zrodził się również esej „Świat króla Artura”. Warto
zauważyć, że w eseju tym Sapkowski sporo miejsca poświęca właśnie rozważaniom
nad historycznym Arturem. Tę swoją fascynację „prawdą historyczną skrytą za
legendą” wszczepia Nimue i Condwiramurs; pomysł sam w sobie interesujący, choć
jak na mój gust, ostatni tom cyklu złożonego z pięciu książek to trochę za
późno, żeby go wprowadzać.
Wszystko jednak rozbija się o
świat przedstawiony całej serii. Realia, w których żyje wiedźmin, to nie jest
jakiś odpowiednik Ciemnych Wieków, tylko eklektyczna mieszanka najróżniejszych
epok, z przewagą cech późnego średniowiecza (jak np. rozwinięty system bankowy
czy kwitnące uniwersytety) czy wręcz wczesnej nowożytności (Jaskier mimo
wszystko bardziej przypomina poetę renesansowego niż średniowiecznego
trubadura). To nie jest świat, w którym nauką i historiografią zajmują się
tylko mnisi w klasztorach. W takich warunkach czynienie z Geralta i Ciri
postaci półlegendarnych kilkaset lat po ich śmierci przypomina przeprowadzanie
podobnego zabiegu na Jagielle.
Wiedźmin przeciwko rasizmowi
Gdyby kazano mi wskazać myśli
przewodnie całej serii, to oprócz rozważań nad swoiście pojmowaną miłością
znalazłoby się wśród nich przekonanie, że cała ludzkość – z doprawdy drobnymi
wyjątkami – tylko niszczy i wyrzyna lepszych od siebie, bez kradzionego
dziedzictwa elfów do tej pory gnieździłaby się w norach w ziemi, nie znając
makijażu, i generalnie jest obrzydliwym wrzodem i gangreną na ciele świata.
Ta pesymistyczna idea nie jest mi
całkiem obca. W końcu nie bez powodu ekspansję człowieka w kosmos uważam za
przedsięwzięcie wątpliwe moralnie. W serii o wiedźminie mowa jest raczej o
ekspansji człowieka (chyba tylko białego?) na jednej planecie i dyskryminacji
ludów autochtonicznych, czyli głównie elfów i krasnoludów. Konflikty na tle
etnicznym coraz bardziej nabrzmiewają, podsycane zarówno zaszłościami
historycznymi, jak i obecnymi wydarzeniami politycznymi, co Sapkowski
przedstawia rzeczywiście bardzo zręcznie i realistycznie. Ponurą konkluzją całego
wątku jest śmierć wiedźmina od ran otrzymanych właśnie w obronie ofiar pogromu.
Przesłanie antyrasistowskie jest
z pewnością szczytne, ale ponieważ ja to ja, to oczywiście do czegoś się
przyczepię, bo z tym antyrasizmem Sapkowskiego jest trochę tak jak z jego
feminizmem: w dużej mierze polega na głośnych deklaracjach i łopatologicznych
aforyzmach.
Tymczasem naprawdę trudno przejąć
się losem mordowanych elfów, skoro wszystkie plasują się na dosyć wąskim
spektrum między aroganckim bufonem a dyszącym żądzą mordu fanatykiem. Z
krasnoludami jest już lepiej, bo chociaż wszyscy
mają tę samą osobowość, to jest to przynajmniej osobowość sympatyczna. Natomiast moje ulubione niziołki przed pogromem bronią się
same, i to bardzo skutecznie, więc nie muszę się o nie martwić w ogóle.
I tak to już dla mnie jest z
serią o wiedźminie: mogę ją doceniać pod względem estetycznym, zgadzać się z
nią lub nie pod względem intelektualnym, polemizować z nią pod względem
ideologicznym – ale emocjonalnie tak naprawdę nie zdołała mnie poruszyć, ponieważ nie została napisana tak, jakby mi się podobało.
Pora mi chyba się z tym pogodzić. Ale najpierw jeszcze "Sezon burz".
Pora mi chyba się z tym pogodzić. Ale najpierw jeszcze "Sezon burz".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz