„Sezon burz” został przez wielu
przyjęty dosyć krytycznie i zinterpretowany jako oznaka wypalenia Sapkowskiego
i skok na kasę.
Dzięki temu lektura tej książki
nie była dla mnie obciążona wysokimi oczekiwaniami – negatywne opinie innych
dawały mi moralne prawo do znielubienia „Sezonu burz”. Przecież problem z
główną serią dla mnie polegał właśnie na tym, że okazała się nie tak dobra, jak
kazał mi wierzyć entuzjazm krewnych i znajomych. „Sezon burz” natomiast okazał
się nie tak zły, jak można by się spodziewać po przestrogach jednego ze znanych
mi pająków, szepcącego ze zgrozą: „Nie czytaj tego, nie warto”.
„Nie tak zły” nie oznacza
naturalnie „dobry”. Postaci są miałkie. Fabuła powtarzalna, i to nie tylko
przez porównanie z poprzednimi książkami, ale nawet w obrębie samego „Sezonu
burz”: cały czas miele się schemat, zgodnie z którym najpierw ktoś chce wynająć
wiedźmina w jakiejś szemranej sprawie, wiedźmin kręci nosem, ale ostatecznie
musi przyjąć zlecenie, a na koniec pomimo swojej jakże przezornej nieufności i
tak wpada w pułapkę, z której wydobywa się poprzez rozwalanie łbów, względnie
interwencję deus ex machina. I tak w
koło Macieju.
Już okładka symbolizuje obniżenie lotów. |
Nawet styl, czyli coś, w czym
Sapkowski zawsze celował, zmatowiał i schamiał, racząc czytelnika takimi
finezyjnymi i oryginalnymi fajerwerkami dowcipu jak należący do jakiegoś
statysty podbródek z rowkiem przypominający, cytuję, „miniaturową dupę”.
Wiele wad „Sezonu burz” miało
swoje prefiguracje już w książkach wcześniejszych, jak choćby:
- bezsensowne wątki turbo-romansowe
- bezwyjątkowa ponurość i obrzydliwość całego świata, fundamentalna podłość ludzkości i smętny nihilizm
- pieszczenie fetyszu jedzeniowego, tj. opisywanie z lubością wyszukanych jadłospisów
- epizodyczna struktura fabuły, dygresje o funkcji wyłącznie dekoracyjnej
- virago o muskulaturze niemożliwej do osiągnięcia bez sterydów, rozsiewające wokół swoje gazy jelitowe
- nadęty bęcwał zamiast głównego bohatera, przedstawiany jako jedyny sprawiedliwy.
Niedoskonałości nie wzięły się
zatem z niczego; stanowiły immanentną cząstkę stylu Sapkowskiego, tyle że w
poprzednich książkach występowały w mniejszym stężeniu i były częściowo
przesłonięte elementami wyższej jakości, jak niziołki, których w „Sezonie burz”
jest jak na lekarstwo, albo ciekawie napisanymi scenami walki, których w
„Sezonie burz” jest cała masa, ale próżno szukać w nich jakiegokolwiek
napięcia, ponieważ sprowadzają się do tego, że Geralt bez większego wysiłku
rozsmarowuje przeciwników mimo braku porządnej broni i przewagi liczebnej
wroga.
Brak napięcia to zresztą istotna
cecha całej powieści, częściowo wynikająca z tego, że mamy do czynienia z
prequelem, z góry zatem wiadomo, że Geraltowi nic poważnego się nie stanie, a
żadna z nowych postaci nie jest na tyle ciekawa, by się nią przejmować. Z góry
też wiadomo, że Geralt nie przejdzie żadnego duchowego rozwoju, bo Geralt nie
jest po to, żeby mieć jakąś ciekawą psychikę, tylko żeby rąbać wrogów,
popisywać się wiedzą prawniczą oraz gimbazjalnym wyszczekaniem, ponuro milczeć,
obnosić się ze swoim poczuciem wyższości, pożywać zacne jadło, co i raz lądować
w łóżku z ponętną niewiastą i w ten sposób przynosić czytelnikowi satysfakcję.
Nawet wyrzuty sumienia, jakie rzekomo nękają go po tym, jak przez zbytnią
brawurę doprowadził do śmierci człowieka, narrator zbywa dwoma zdaniami. Znowu
więc dostajemy to samo i możemy bezpiecznie dusić się w dobrze znanym sosiku.
Kiedy pojawiają się elementy
nowe, to albo są otwarcie zapożyczone skądinąd (jak demoniczna lisica wzięta ze
„Świętej księgi wilkołaka” Pielewina, do czego Sapkowski przyznaje się w
cytatach na początków rozdziałów), albo rozpaczliwie niedopracowane (jak
przyjazny wilkołak, który wpada do książki jak po ogień i zaraz z niej wypada).
Fabuła jest rozwleczona i chybotliwa, z czego Sapkowski chyba sam zdawał sobie
sprawę, siląc się na autoironię we fragmencie: „I nagle, przy kolejnym ziejącym
w skale otworze, nastąpił – zupełnie jak w kiepskiej powieści – przełom akcji”.
Słabe to zatem. Ale mimo wszystko
– mimo wszystko „Sezon burz” nie jest dla mnie upadkiem giganta, z jednej
strony dlatego, że mimo wszystko da się tę książkę przeczytać bez wydrapywania
oczu paznokciami, a z drugiej dlatego, że Sapkowski nigdy gigantem dla mnie nie
był.
Dlatego podejrzewam, że
przynajmniej dla niektórych rozczarowanych recenzentów, i przynajmniej do
pewnego stopnia, ich zawód wynikał z miłości, jaką żywili do pierwotnej serii.
Przeczytali ją w latach słodkiej młodości, kiedy jej soczystość i oryginalność
– przynajmniej pozorna – poraziła ich wyobraźnię, na zawsze wyciskając na niej
piętno. Od tamtej pory wiele przeczytali książek, wiele przeżyli chwil
radosnych i smutnych, nolens volens zmienili
się i dojrzeli. Wiedźmin natomiast nie dojrzał, ale był bezpieczny przed ich
sądem, bo przesłonięty różową mgłą nostalgii.
Potem jednak nadszedł „Sezon
burz” i mgłę nostalgii brutalnie rozwiał. Jest to bez wątpienia odgrzewany
kotlet; ale komuś, kogo pierwotna seria nie zachwyciła, wyda się zaledwie
przysuszony, natomiast dawny wielbiciel uzna go za niejadalny.
Jeśli czyjekolwiek przeżycia
zgadzają się z moją hipotezą, to rozumiem go dobrze, bo podobne są moje
doświadczenia z „Harrym Potterem” i tym, co się w tej chwili z tą marką wyprawia. Banalna prawda mówi bowiem, że im większe są
nasze oczekiwania, tym boleśniejszy jest upadek.
Moje oczekiwania też szybowały
wysoko – wiele miesięcy temu, gdy podstępny kuzyn dał mi „Krew elfów”. Teraz
nareszcie ta gorzka odyseja dobiegła końca.
Już nigdy nie napiszę ani słowa o
wiedźminie.
Dowcipy Sapkowskiego nigdy nie były specjalnie finezyjne, raczej rubaszne. A ten o miniaturowej dupie przypomina mi tygodnik NIE, w którym przez lata Mariana Krzaklewskiego (taki polityk z dołkiem na brodzie) nazywano: Facet z odbytem na brodzie :D Mnie to bawi, ale mnie bawią różne dziwne rzeczy :D
OdpowiedzUsuńAle jednak przeważnie była to rubaszność serwowana ze swoistym wdziękiem, którego w "Sezonie burz" moim zdaniem brakuje.
OdpowiedzUsuń