poniedziałek, 27 czerwca 2016

Jak pisać o artystach - "Pasja życia" Irvinga Stone'a (tłum. Wanda Kragen)



Jak sprawić, by książka o człowieku, który całe życie był niezrozumiany, przymierał głodem, oszalał, a wreszcie popełnił samobójstwo, nie była dla czytelnika mordęga i najbardziej przygnębiającym doświadczeniem roku? Stone’owi się udało: jego „Pasja życia” o Vincencie van Goghu jest zaskakująco optymistyczna jak na powieść, która kończy się złożeniem do grobu.
Jak na dłoni widać tu jedną z najważniejszych dla mnie cech powieści historycznej w ogóle: fakt, że czytelnik częstokroć zna zakończenie, zanim jeszcze weźmie książkę do ręki. Chociaż wiele szczegółów z życia van Gogha, takich jak praca kaznodziei w górniczej osadzie, kolejne nieszczęśliwe historie miłosne czy „leczenie” w domu dla obłąkanych, było dla mnie nowych, to wszyscy wiemy przecież, jak się to wszystko kończy. Co więcej, wiedza ta nadawała lekturze miejscami posmak tragicznej ironii. Za każdym razem, gdy ktoś mówił Vincentowi: „Jeszcze trochę, a twoje dzieła zaczną się sprzedawać”, na moich ustach wykwitał cierpki uśmiech, bo przecież od dawna wiem, że za życia van Gogha kupiono tylko jeden jego obraz. Kiedy Vincent żartował z kochanką, że odda jej swoje ucho, skóra mi cierpła w oczekiwaniu na urzeczywistnienie tego żartu. Ale mimo tego wszystkiego książka koniec końców podnosiła na duchu zamiast pogrążać w przygnębieniu. Z czego to wynika?
Myślę, że jakąś rolę odgrywa tu pewna cecha pisarstwa Stone’a, którą da się również dostrzec w „Udręce i ekstazie”, jego książce o Michale Aniele. Wydaje się, że on naprawdę lubi swoich bohaterów i traktuje ich z sympatią, a w związku z tym nie nurza ich w tanich skandalach rozbuchanej lubieżności czy opilstwa, nie spycha do rynsztoka podłości i marności (a przecież biografie artystów pozwoliłyby pewnie na takie zabiegi pod piórem innego autora), lecz wszystko, co robią i co przeżywają, opisuje z pełnym współczucia taktem.
To jest Vincent. W Amsterdamie można kupić deskę do krojenia z jego autoportretem. Wiem, że zawsze chcieliście pokroić ser na twarzy van Gogha.

Historia toczy się wartko, postaci poboczne zarysowane są wyraziście, ale i subtelnie, bez popadania w zjadliwą przesadę, czy to chodzi o oddanego Vincentowi brata Thea, czy o przerażoną jego miłością kuzynkę Kay, czy prostytutkę Krystynę, z którą Vincent próbuje założyć rodzinę. Co więcej, Stone nie zapomina, że bohaterem książki jest artysta: męki twórcze wybijają się zdecydowanie na pierwszy plan. Rozpaczliwe, uparte dążenie van Gogha do tego, by nauczyć się malować i by tworzyć rzeczy prawdziwe i zachwycające, stanowi główny temat książki, opisany znakomicie, od niezdarnych początków, budzących powątpiewanie jego bliskich, poprzez długie lata nauki, kiedy na każdym kroku spotyka się z krytyką, aż po kulminację twórczego geniuszu w rozżarzonym słońcem i owianym mistralem Arles – oraz późniejsze wypalenie, postępującą niemoc. Na tym koncentruje się Stone, nie na jękliwym utyskiwaniu na filisterski gust współczesnych, którzy nie docenili van Gogha, albo na niesprawiedliwy los, który jednym daje, a drugim odbiera. Te elementy oczywiście również w książce są. Na pierwszym planie jest jednak przypomnienie, że mimo wszystko mamy wspaniałe obrazy van Gogha, potrafimy się nimi zachwycać i pamiętamy o ich twórcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz