wtorek, 28 czerwca 2016

Odmęty nostalgii: „O czym szumią wierzby” – czy raczej „Wind in the Willows” Kennetha Grahame’a



Przed wielu, wielu laty, kiedy jeszcze moja żelazna maska nie istniała nawet w kowalskim zamyśle, książka ta wpadła mi do rąk w polskim tłumaczeniu. Pamiętam, że niemożebnie mnie znudziła. Pamiętam własne jęki i pomstowania, że nic się w niej nie dzieje. Pamiętam – o! pamiętam te frustracje, tę złość na opisy przyrody, tę bezbrzeżną nudę, która obezwładniała mnie na każdej stronie. Tę nienawiść do angielskich zwierzątek, które na zmianę jedzą i pływają łódką po rzece. Tę dziką chęć, by dopadł je imć Kraken i wszystkie pożarł, byleby wreszcie coś zaczęło się dziać.
  
Po powtórnej wycieczce w nadrzeczny świat mówiących zwierząt, tym razem w oryginale, mam odczucia zupełnie inne, i nie wydaje mi się, by była to kwestia polskiego tłumaczenia. Nie, zmiana dokonała się we mnie, być może odkąd przebywam w tej zapajęczonej niszy. Orzekam, co następuje: wbrew powszechnej opinii „Wind in the Willows” wcale nie jest książką dla dzieci. A przynajmniej nie dla takich dzieci jak ja w latach młodocianych. 

Teraz dopiero mój dojrzalszy niż wówczas rozumek był w stanie docenić subtelne rysunki postaci: poczciwego Kreta, który stopniowo przezwycięża własną nieporadność, lojalnego Szczura, rzeczowego Borsuka i zachwyconego sobą samym (i pędem samochodów) Ropucha; teraz dopiero potrafię smakować opisy sielskiej przyrody i żartobliwą pobłażliwość narratora dla postaci, szczególnie dla Ropucha, którego zarozumialstwa nie są w stanie poskromić niezliczone nieszczęścia, które na niego spadają (głównie z jego własnej winy). Rzeczywiście, w książce niewiele jest dynamicznej akcji. Jeden z rozdziałów to tylko opis, jak niektóre zwierzęta szykują się do wędrówki na południe przed zimą, i jak gnająca je tęsknota do Innych Miejsc udziela się również Szczurowi, do tej pory miłośnikowi swojego domu nad rzeką. Wyobrażam sobie, jak OZM w wieku lat dziesięciu męczy się nad tym rozdziałem, brnąc ospale przez mielizny niekończących się opisów. Teraz natomiast te same słowa mają dla mnie dziwny urok.

Dla mnie jest to książka o nostalgii – o tęsknocie do dawnych idyllicznych czasów,  bliżej nieokreślonego okresu, kiedy słońce tak pięknie przeświecało przez liście, kiedy rozkoszą było ogrzanie zziębniętych po zimowym spacerze palców, i kiedy dni płynęły jeden po drugim, pozbawione etykietek „poniedziałek” czy „czwartek”. To był czas pierwszych przeżyć, miłych dlatego, że były pierwsze, a teraz podle spowszedniałych. Wydaje mi się, że aby taką nostalgię docenić, trzeba jednak mieć trochę więcej niż dziesięć lat, bo tęsknić można do rzeczy, które są daleko.
Na przykład do takich chmur. (Widok Haarlem, Jacob van Ruisdael, źródło: https://gc.revues.org/2769)


Książka jest po prostu przyjemna i urokliwa; nie znajduję innych słów, by ją opisać. Dam za to głowę, że albo ona sama, albo stan ducha, z jakiego powstała, był również inspiracją dla tolkienowskich hobbitów oraz mówiących zwierząt w Narnii C.S. Lewisa.


A teraz z innej beczki, żeby nie utonąć w tej patoce spływającej mi z warg. Krytycznie i logicznie myślący człowiek (taki jak ja) zdumiewa się czasami, jaka właściwie jest konstrukcja świata w tej książce. Mamy bowiem zwierzęta, które chwilami zachowują się jak zwierzęta: węszą, kierują się niepojętymi dla człowieka instynktami, polują. Jednocześnie są wyraźnie zantropomorfizowane: noszą ubrania, jedzą ludzkie pokarmy, posługują się bronią palną, prowadzą samochód. Jak by tego było mało, istnieją też ludzie – zwykli ludzie, którzy nie widzą nic dziwnego w tym, że Ropuch ukradł samochód i musi za to trafić do więzienia na dwadzieścia lat; stamtąd zaś wyratuje go córka strażnika, która bardzo lubi wszelkiej maści zwierzątka. Dorzućmy do tego fakt, że Ropuch przebiera się w strój praczki (ludzkiej, żeby nie było wątpliwości) oraz najwyraźniej posiada włosy, które czesze, a otrzymamy skłębiony odmęt mętliku. 


Mętliku, który bardzo przypomina francuski „Roman de Renart”, czyli „Powieść o Lisie” – średniowieczny cykl opowiastek o (niespodzianka) lisie i innych zwierzętach, który był tak popularny, że doprowadził do zasadniczej zmiany w języku francuskim: „goupil”, słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające lisa, zostało zastąpione słowem „renard”, początkowo było imieniem własnym, które nosił główny bohater. To tak, jakbyśmy wróble zaczęli nazywać Elemelkami. Albo pingwiny Pik-Pokami. 

Specyficzną cechą „Powieści o Lisie” jest to, że nasz Renart w jednej chwili biega na czterech nogach i kradnie kury z kurnika, a w następnej jedzie konno i walczy na kopie z kotem. Raz mieszka w norze, raz w twierdzy, której musi bronić przed wrogą armią.


 Na szczycie wieży po prawej stronie widzimy szczególny, średniowieczny gatunek lisa - Vulpes medievalis manuscritus, obdarzony nadzwyczaj długimi uszami. (źródło: http://www.larousse.fr/encyclopedie/oeuvre/Roman_de_Renart/140658)
 
Cudowna niekonsekwencja. Skąd ta zaskakująca płynność w myśleniu o postaciach, które raz są zwierzętami, a raz ludźmi pod cienkim płaszczykiem zwierzęcego przebrania? Nie mam pojęcia. Ale nawet mi się podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz