Nie ma to jak książka z nachalną
tezą i miernie przeprowadzonym researchem. Prawie jak zapach napalmu o poranku.
Suchowierska i Eichelberger
wychodzą z założenia popularnego jak teza o sztokholmskich podtekstach „Pięknej
i bestii”: tradycyjne baśnie są patriarchalne i zmieniają istoty płci żeńskiej
w bezwolne grudki budyniu, które szukają tylko jakiegoś mężczyzny, żeby do
niego przywrzeć.
Chcąc udowodnić to stwierdzenie,
Suchowierska zmienia płeć baśniowych postaci, a przy okazji całkiem sporo
innych elementów, żeby wszystko pasowało do postawionej tezy. Powstałe w ten
sposób „baśnie na opak” zawierają sporą dawkę seksów, łopatologicznych przesłań
i – paradoksalnie – stereotypów związanych z płcią.
Tak jest. Baśnie przerobione
zawierają więcej stereotypów związanych z płcią niż wersje pierwotne, rzekomo
patriarchalne i opresyjne. I w dodatku literacko z reguły nie dorównują
pierwowzorom, choćby z racji nieznośnej wręcz rozwlekłości.
Najlepszym komentarzem są tu
prorocze słowa Papuzińskiej (prorocze, bo wyprzedzające o siedem lat wydanie
„Królewicza Śnieżka”):
„Symbolika baśni okazuje się
użyteczna dla przekazu treści przyziemnych i całkiem, wydawałoby się, do klimatu
baśni nie przystających, a pojemność tej symboliki i języka wydaje się nie mieć
żadnych granic. W obrębie psychologii czy psychoterapii inspirowanej teorią
Brunona Bettelheima, lecz, mówiąc nawiasem, bynajmniej nie dochowującej
wierności jej zasadniczym tezom, powstają teksty użytkowe o bardzo nikłym
wymiarze literackim”.
Joanna Papuzińska,
„Nowe tropy baśni” w: Rozigrana córa mitu,
Poznań 2005
Mamy zatem śpiącego królewicza,
którego ze snu budzi symboliczne macanie po genitaliach. Mamy „Nowe życie
cesarzy” – odpowiednik „Nowych szat cesarza”, którego nie da się czytać, bo
każde słowo rodzaju męskiego zostało w tekście zamienione na rodzaj żeński i na
odwrót, a błyskotliwa puenta i morał pierwotnej baśni Andersena zostały plute i
zdeptane. Mamy wreszcie Czerwonego Kapturka – baśń, która pierwotnie opowiada
przecież głównie o kobietach (wersja braci Grimm ma nawet coś w rodzaju sequela,
w którym babcia i Kapturek topią wilka w wodzie po gotowaniu kiełbasy), a która
w wydaniu Suchowierskiej staje się historią o chłopcu teoretycznie gnuśnym i
głupim, a moim zdaniem wykazującym objawy porażenia mózgowego, który staje się
prawdziwym mężczyzną dzięki erotycznym przeżyciom z wilczycą. Wilczyca, nota
bene, służy wyłącznie do tego, by dzięki niej inni odkryli swoją seksualność,
bowiem kiedy chce dla własnej przyjemności pofiglować z ojcem Kapturka, ten
odpowiada z pobłażliwym uśmiechem, że on już kiedyś poznał wilczycę i teraz jej
nie potrzebuje.
Gdybyż jeszcze książka
ograniczała się do tych parodystycznych przeróbek! Niestety, Suchowierska, jak
sama twierdzi w przedmowie, marzyła, żeby „napisać książkę nie tylko zabawną,
ale i taką, która miałaby wartość psychologiczną”. Widocznie uznała, że jej
twórczość literacka nie jest w stanie mówić sama za siebie, a czytelnik to
idiota i bez glosy nie pojmie, o co chodzi. Na szczęście na ratunek przybywa
Superman Eichelberger, psychoterapeuta znany każdemu, kto czytywał „Wysokie
Obcasy”. Dzięki niemu każdy rozdzialik zostaje troskliwie opatrzony najpierw
tendencyjnym dialogiem o tym, jaka oryginalna baśń jest patriarchalna, a
następnie o tym, jaka przerobiona baśń jest zacna i interesująca.
Te dialogi między Suchowierską a
Eichelbergerem pogrążają książkę całkowicie samym ciężarem swej łopatologii.
Równie trudna do zniesienia jest przenikająca je atmosfera ekshibicjonizmu i
egocentryzmu, robienia auto-psychoanalizy na poczekaniu i dowodzenia tez
poprzez (mało wiarygodne) wspomnienia z dzieciństwa. Doprawdy nie chce mi się
wierzyć, że Eichelberger na „Księżniczkę na ziarnku grochu” jako kilkuletni
smarkacz zareagował myślą „Jakie te kobiety delikatne! Trzeba chuchać na nie i
dmuchać”. Prawdę powiedziawszy, wątpię, by w ogóle pamiętał swoją pierwotną
reakcję na tę baśń.
Irytująca jest nawet sama relacja
między Suchowierską a Eichelbergerem: z jednej strony spijanie sobie z dzióbków
i klepanie się po pleckach, z drugiej wyraźnie zarysowany stosunek wielce mądry
mistrz – wpatrzona w niego adeptka. Nie pomaga to, że refleksje obojga wyrafinowaniem
dorównują z reguły gimnazjalnej rozprawce.
Ale jest jeszcze jeden grzech,
grzech absolutnie niewybaczalny, grzech, który tę książkę dyskwalifikuje
całkowicie.
Nieznajomość tematu.
A co tu znać – można by spytać.
Każdy czytał kiedyś jakieś baśnie albo oglądał na dobranockę „Simsala Grimm”,
po co jakieś jeszcze przeprowadzać głębsze researche?
Choćby po to, by dowiedzieć się,
że wersja „Czerwonego Kapturka” autorstwa Charlesa Perraulta nie zawiera
żadnego leśniczego, tylko kończy się pożarciem dziewczynki przez wilka. Wersja
braci Grimm zresztą też nie zawiera leśniczego, tylko myśliwego. Leśniczy
wygląda mi więc na jakąś późniejszą narośl, wersje tej bajki można bowiem
liczyć w tysiącach. W niektórych Kapturka ratuje nawet tatuś wracający akurat z
pracy, i to jeszcze zanim połknie ją wilk.
Następną ciekawostką, jakiej autorzy
mogliby się dowiedzieć, gdyby zorientowali się trochę w baśniach, to fakt, że
nie prezentują one wcale świata tak płciowo czarno-białego, jakby to
Suchowierskiej się podobało. W „Jasiu i Małgosi” to nie Jaś ratuje sytuację. W „Królowej
śniegu” to nie Gerdę trzeba ocalić. Ośla Skórka i liczne jej krewniaczki bynajmniej nie samą biernością i urodą zdobywają miłość księcia. Wśród XVII-wiecznych baśni można znaleźć tę o
księżniczce Filutce*, która sukces osiąga dzięki swojej inteligencji, oraz
opowiastkę „Frant z czubkiem” o księżniczce wprawdzie pięknej, ale głupiej i w
związku z tym niecieszącej się bynajmniej powodzeniem.
Cóż tu jednak wymagać od
Suchowierskiej i Eichelbergera, skoro czasem można odnieść wrażenie, że nie
zajrzeli nawet do baśni, o której akurat rozprawiają. Stąd „Królewna śnieżka”
staje się pretekstem do długich dyskusji o menopauzie.
Właściwie trudno byłoby się
spodziewać czegoś lepszego po książce o tak mętnej deklaracji ideowej:
„Serdecznie zapraszam do świata
na opak, w którym feminizm i szowinizm są czasem trudne do odróżnienia i do
którego, mam nadzieję, udało mi się wprowadzić trochę maskulinizmu, ponieważ
jestem orędowniczką Ruchu Pełnego Miłości i Zrozumienia Wyzwolenia Ludzi –
humanonizmu”.
O co chodzi, nie mam pojęcia.
Wiem tylko tyle, że „humanonizm” kojarzy mi się z onanizmem, co zważywszy na
treść tej książki, nie jest całkiem nieuzasadnione. Księżniczka, która maca
śpiącego królewicza po metaforycznych genitaliach, rozpoczyna dorosłe życie od
masturbacji w stajni.
Gwoli sprawiedliwości przestanę
jednak na chwilę się pastwić i przyznam, że w książce są dwa rozdzialiki, które
nie budzą we mnie gwałtowne pragnienia wydłubania sobie oczu paznokciami.
Pierwszy to „Chłopiec z petardami”, bardzo gorzka i ponura przeróbka „Dziewczynki
z zapałkami”, smutna i nawet niestety realistyczna, tyle że pasująca do całej
książki jak wół do karety.
Drugi z chlubnych wyjątków to „Kopciuszek”,
zgrabnie napisana rzecz o pomiatanym młodzieńcu i bogatej, lecz samotnej
prezesce, z towarzyszeniem ręcznie robionych na szydełku stringów zamiast
szklanego pantofelka. Tekst chwilami zabawny, chwilami chwytający za serce, i
choć były fragmenty, przy których brała mnie irytacja, to w ogólnym rozrachunku
jest to chyba najlepszy tekst z całej książki, napisany sugestywnym językiem i
przede wszystkim nieobciążony ideologicznie, dzięki czemu historia dwojga
zagubionych ludzi, którzy odnajdują szczęście i zrozumienie poprzez drugą osobę
może należycie wybrzmieć.
Gdybyż więcej było takich pereł!
Niestety, cała reszta to tanie paciorki, niewarte nawet Manhattanu.
* W wielu wydaniach baśń o Filutce podawana jest jako utwór Perraulta. W rzeczywistości została napisana przez
Marie-Jeanne L'Héritier de Villandon, siostrzenicę Perraulta i jedną z wielu kobiet, które parały się baśniami na przełomie XVII i XVIII wieku.
* W wielu wydaniach baśń o Filutce podawana jest jako utwór Perraulta. W rzeczywistości została napisana przez
Marie-Jeanne L'Héritier de Villandon, siostrzenicę Perraulta i jedną z wielu kobiet, które parały się baśniami na przełomie XVII i XVIII wieku.