W ramach
rytuału inicjacyjnego pająki przyniosły mi pierwszą w moim życiu książkę
Grocholi. Patrzę na tytuł – myślę „oho, będzie romans”. Patrzę na blurba:
„Nigdy nie wiadomo, kiedy widzi się kogoś po raz ostatni” – myślę: „oho, ktoś
umrze”.
Najśmieszniejsze
jest to, że obydwie prognozy się sprawdziły. Z jednej strony to miłe, ponieważ
książka już od okładki nie udaje czegoś, czym nie jest. Z drugiej strony ukazuje
najpoważniejszy jej problem: fabuła rzadko czymś zaskakuje. W przypadku kilku
wątków od samego początku wiadomo, że zgodnie z prawidłami sztuki narracyjnej
muszą zakończyć się tak, a nie inaczej, a przez to kulminacja wypada blado.
Ale od
początku. Mamy w „Przeznaczonych” kilka wątków, w dużej mierze od siebie
niezależnych: wątek uznanej pisarki kryminałów, która pół życia strawiła jako
kochanka żonatego mężczyzny, a która teraz dowiaduje się, że jej matka jest
ciężko chora na raka; wątek psychopatycznego amerykańskiego Polaka, który
naciąga wszystkich na pieniądze, by je następnie przegrać w kasynie; wątek naiwnego
chłoptasia, który mu wierzy; wątek krupierki, która widzi codziennie, jak
ludzie ulegają samodestrukcji w kasynie; i wreszcie czułego, opiekuńczego,
dowcipnego, empatycznego mężczyzny, który zakochuje się w rzeczonej krupierce
na zabój od pierwszego wejrzenia. Od razu widać, kto tu nie pasuje. Niestety,
wątek romansowy jest najbardziej cukierkowy, a przez to – przynajmniej dla mnie
– najmniej interesujący, choć przyznaję, że stanowi miłą odskocznię od
pozostałych, bardziej przygnębiających tematów. Rzecz jednak w tym, że postać
tego wymarzonego mężczyzny na tle innych bohaterów wypada wybitnie płasko, a
przeszkody pojawiające się na drodze miłości (bo jakieś przeszkody muszą
przecież być) wydają się po prostu śmieszne i wydumane.
Cały czas
narzekam, tak jakby ta książka była do niczego, a wcale nie jest. Porusza wiele
ciekawych tematów, a wątki, choć na pozór bardzo luźno ze sobą powiązane, łączą
pewne snute konsekwentnie nici tematyczne. Jedną z takich nici jest zdrada
małżeńska, prezentowana przede wszystkim z punktu widzenia „tej trzeciej” –
kochanki, ale też wspomniana z częściej przedstawianej perspektywy zdradzanej
żony. Innym powracającym tematem są relacje z matką: matką umierającą, matką
usuwającą się w cień, matką czepiającą się, matką, z którą szuka się bliskości,
matką, której się unika. Kolejnym jest uparte trwanie w beznadziejnej sytuacji,
takich jak ufanie oszustowi, kochanie żonatego bufona albo praca w obrzydliwym
kasynie. Zresztą mechanizmy, które skłaniają postaci do upierania się przy
swoich złych decyzjach, są opisane naprawdę znakomicie i ze sporym
psychologicznym wyczuciem.
A potem nagle
atakuje metafikcja.
Kilkadziesiąt
stron przed końcem pojawia się fragment z punktu widzenia pisarki, która pisze
„Przeznaczonych” i rozmawia o swojej nieskończonej jeszcze książce z rodziną. Książce
we wszystkich szczegółach tożsamą z „Przeznaczonymi”.
Taki trochę fraktal. |
Bohaterowie, o których
czytaliśmy przed chwilą, stają się tylko zmyślonymi postaciami, których wątkami
należy odpowiednio pokierować. Zabawne jest to, że uwagi, które rodzina ma do
pisarki na temat powieści („to by trzeba było rozwinąć, tamto pociągnąć dalej”)
w dużej mierze pokrywają się z moimi własnymi przemyśleniami, zakładam więc, że
są to przeciętne odczucia przeciętnego czytelnika. Jeszcze zabawniejsze jest
to, że pisarka w zakończeniu, które następuje po tym rodziale, wcale się do
tych uwag nie stosuje. W tym niedługim fragmencie również pojawiają się
przewijające się przez całą książkę tematy kontaktów z matką oraz małżeńskiej
zdrady, a żeby jeszcze bardziej zagmatwać relację fikcja-rzeczywistość (wszak
zagmatwanie to stanowi podstawę metafikcji) okazuje się, że pisarka zarazem
jest rzeczywiście matką jednej z postaci i później pojawia się w samej fabule.
Celu tego ostatniego zabiegu nie potrafię już przeniknąć. Właściwie trudno mi
określić sens całej tej metafikcyjnej wolty, którą powieść wykonuje pod sam
koniec, tak jakby miała tylko ubarwić zakończenie.
A zakończenie
jest dla mnie rozczarowaniem. Wątek jednej postaci rozmywa się zupełnie.
Następny kończy się w zasadzie cliffhangerem. Kolejny niespodziewanie grzęźnie
w banałach, moim zdaniem uwłaczającym książce, która pokazała wcześniej jakość
znacznie wykraczającą ponad „wyjazd na wieś, praca fizyczna przy koniach oraz
reflesje mądrego starca robią dobrze skołatanej duszy”. Niektóre fragmenty
tchną a to tanim melodramatem, a to pseudofilozofią.
Podczas
metafikcyjnego fikołka matka mówi pisarce, że wystarczy kilka tygodni pracy,
aby książkę udoskonalić. Odnoszę wrażenie, że tych kilku tygodni zabrakło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz