Błogosławiona
zwięzłości Balzaca! Jakżeś słodka i ożywcza wobec chorobliwego (a często
również bełkotliwego) słowotoku Ziemiańskiego! Chociaż „Bal w Sceaux” podobał
mi się mniej niż „Dom pod kotem z rakietką”, to i tak był niebywałą
przyjemnością.
Tym razem
przenosimy się w świat arystokracji – i to tej prawdziwej, starej, o
przedrewolucyjnych korzeniach i niebotycznej dumie. Pierwsza połowa opowiadania
traktuje głównie o tym, jak hrabia de Fontaine dobija się zaszczytów na dworze
Ludwika XVIII i jak zabiega o dobre partie dla swoich drogich dzieciaczków –
przy czym „dobre” znaczy „zamożne”, a niekoniecznie „legitymujące się
znakomitym drzewem genealogicznym”. Taki oportunizm nie w smak jest najmłodszej
córce hrabiego, przecudnej Émilie, znanej też jako rozpuszczony bachor.
W baśniach
często spotyka się motyw okrutnej królewny, która gardzi wszystkimi
zalotnikami, czasem nawet skazując ich na dekapitację. Tutaj dekapitacji nie
ma, echa rewolucji francuskiej przebrzmiały, ale Émilie postępuje całkiem jak
bohaterka baśni o królu Drozdobrodym, domagając się męża szlachetnej krwi (i
koniecznie ze świętą partykułą de w
nazwisku), o ciemnych włosach i szczupłej sylwetce. Odrzuca wszystkich
konkurentów, aż ojciec zaczyna lamentować, że niedługo stuknie jej dwudziestka
i już od trzech lat powinna być zamężna.
W „Królu
Drozdobrodym” i pokrewnych baśniach królewna w końcu zostaje wydana za jakiegoś
pastucha albo świniopasa i przechodzi straszne upokorzenia, ale w końcu dowiaduje
się, że jej mąż tak naprawdę jest królem, tylko chciał najpierw złamać jej
krnąbrnego ducha, zanim wprowadzi ją na pałacowe komnaty. „Bal w Sceaux” działa
całkiem tak samo, tylko zupełnie inaczej. Na tytułowym balu Émilie spotyka
tajemniczego nieznajomego, tak przystojnego i szarmanckiego, że musi być
arystokratą. Każde jego słowo tłumaczy sobie tak, jak tłumaczono niegdyś
wyrocznie Pytii – czyli zgodnie z własnymi pragnieniami. On, choć również w
niej zakochany, zachowuje dyskrecję, gdyż nie jest pewien jej uczuć ani
charakteru; ona nie jest pewna jego urodzenia i pozycji społecznej, więc
zachowuje dyskrecję, ale i tak jest w nim zakochana. Ich dyskrecja jest tak
wielka, że po trzech miesiącach są praktycznie zaręczeni.
A potem Émilie
natyka się na Maximiliena w sklepie. I dowiaduje się, że pracuje w nim jako
zwykły, prosty, plebejski, plugawy subiekt. Upokorzona duma wyzwala całą jej
zjadliwość i każe jej odrzucić ukochanego. Wiele Émilie mogłaby znieść, nawet
pochodzenie Maximiliena od jakiegoś szlacheckiego bękarta, ale kupiectwo to
doprawdy za wiele – choćby subiekt pochodził rzeczywiście z arystokratycznego
rodu, lecz zrzekł się majątku na rzecz brata, jak to właśnie uczynił
Maximilien.
Potem –
całkiem jak w baśni – karta się odwraca, ojciec i brat Maximiliena umierają, on
przejmuje tytuł i majątek, zostaje mianowany parem, olśniewa świat swoim
czarem, lecz dla Émilie jest już za późno, bo wyszła za swojego
siedemdziesięciodwuletniego (lecz nadal krzepkiego) wuja. Królewna nie chciała
znieść upokorzenia, nie powściągnęła złości i zjadliwości, nie dostała nagrody.
Nie ma to jak balzakowskie zakończenie.
„Bal w Sceaux”
jest pod pewnymi względami mniej aktualny niż „Dom pod kotem z rakietką”. Sporo
miejsca zajmują sprawy polityczno-społeczne Francji w czasie Restauracji, a
kwestia mezaliansu też zdążyła się już zestarzeć, nie mówiąc już o tym, że
teraz nie ma takiego parcia na prędki ożenek. Ale postać Émilie, ze swoimi
wygórowanymi oczekiwaniami i zaciętą dumą, skrzywdzonej – jak zauważa narrator
– przez nazbyt pobłażliwe wychowanie, nadal jest boleśnie prawdziwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz