poniedziałek, 4 lipca 2016

Balzac niszczy baśnie (znowu) – „Bal w Sceaux”



Błogosławiona zwięzłości Balzaca! Jakżeś słodka i ożywcza wobec chorobliwego (a często również bełkotliwego) słowotoku Ziemiańskiego! Chociaż „Bal w Sceaux” podobał mi się mniej niż „Dom pod kotem z rakietką”, to i tak był niebywałą przyjemnością.



Tym razem przenosimy się w świat arystokracji – i to tej prawdziwej, starej, o przedrewolucyjnych korzeniach i niebotycznej dumie. Pierwsza połowa opowiadania traktuje głównie o tym, jak hrabia de Fontaine dobija się zaszczytów na dworze Ludwika XVIII i jak zabiega o dobre partie dla swoich drogich dzieciaczków – przy czym „dobre” znaczy „zamożne”, a niekoniecznie „legitymujące się znakomitym drzewem genealogicznym”. Taki oportunizm nie w smak jest najmłodszej córce hrabiego, przecudnej Émilie, znanej też jako rozpuszczony bachor.

W baśniach często spotyka się motyw okrutnej królewny, która gardzi wszystkimi zalotnikami, czasem nawet skazując ich na dekapitację. Tutaj dekapitacji nie ma, echa rewolucji francuskiej przebrzmiały, ale Émilie postępuje całkiem jak bohaterka baśni o królu Drozdobrodym, domagając się męża szlachetnej krwi (i koniecznie ze świętą partykułą de w nazwisku), o ciemnych włosach i szczupłej sylwetce. Odrzuca wszystkich konkurentów, aż ojciec zaczyna lamentować, że niedługo stuknie jej dwudziestka i już od trzech lat powinna być zamężna.

W „Królu Drozdobrodym” i pokrewnych baśniach królewna w końcu zostaje wydana za jakiegoś pastucha albo świniopasa i przechodzi straszne upokorzenia, ale w końcu dowiaduje się, że jej mąż tak naprawdę jest królem, tylko chciał najpierw złamać jej krnąbrnego ducha, zanim wprowadzi ją na pałacowe komnaty. „Bal w Sceaux” działa całkiem tak samo, tylko zupełnie inaczej. Na tytułowym balu Émilie spotyka tajemniczego nieznajomego, tak przystojnego i szarmanckiego, że musi być arystokratą. Każde jego słowo tłumaczy sobie tak, jak tłumaczono niegdyś wyrocznie Pytii – czyli zgodnie z własnymi pragnieniami. On, choć również w niej zakochany, zachowuje dyskrecję, gdyż nie jest pewien jej uczuć ani charakteru; ona nie jest pewna jego urodzenia i pozycji społecznej, więc zachowuje dyskrecję, ale i tak jest w nim zakochana. Ich dyskrecja jest tak wielka, że po trzech miesiącach są praktycznie zaręczeni.

A potem Émilie natyka się na Maximiliena w sklepie. I dowiaduje się, że pracuje w nim jako zwykły, prosty, plebejski, plugawy subiekt. Upokorzona duma wyzwala całą jej zjadliwość i każe jej odrzucić ukochanego. Wiele Émilie mogłaby znieść, nawet pochodzenie Maximiliena od jakiegoś szlacheckiego bękarta, ale kupiectwo to doprawdy za wiele – choćby subiekt pochodził rzeczywiście z arystokratycznego rodu, lecz zrzekł się majątku na rzecz brata, jak to właśnie uczynił Maximilien.

Potem – całkiem jak w baśni – karta się odwraca, ojciec i brat Maximiliena umierają, on przejmuje tytuł i majątek, zostaje mianowany parem, olśniewa świat swoim czarem, lecz dla Émilie jest już za późno, bo wyszła za swojego siedemdziesięciodwuletniego (lecz nadal krzepkiego) wuja. Królewna nie chciała znieść upokorzenia, nie powściągnęła złości i zjadliwości, nie dostała nagrody. Nie ma to jak balzakowskie zakończenie.

„Bal w Sceaux” jest pod pewnymi względami mniej aktualny niż „Dom pod kotem z rakietką”. Sporo miejsca zajmują sprawy polityczno-społeczne Francji w czasie Restauracji, a kwestia mezaliansu też zdążyła się już zestarzeć, nie mówiąc już o tym, że teraz nie ma takiego parcia na prędki ożenek. Ale postać Émilie, ze swoimi wygórowanymi oczekiwaniami i zaciętą dumą, skrzywdzonej – jak zauważa narrator – przez nazbyt pobłażliwe wychowanie, nadal jest boleśnie prawdziwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz