niedziela, 9 października 2016

Metafikcja? To elementarne, drogi Watsonie - "Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie" (Chris Ewan, tłum. Jan Rybicki)

Pora znów napisać o zjawisku w literaturze równie powszechnym jak suche gałązki, które trzaskają pod stopami akurat w chwili, gdy bardzo chce się zachować ciszę – i równie rzadko dostrzeganym.

Metafikcja ma wiele twarzy i form, ale ogólnie rzecz biorąc sprowadza się do tego, że utwór sygnalizuje nam, że jest utworem – że został napisany, czyli stworzony, i że ma zostać przeczytany, czyli odtworzony. Do tej samej szajki co metafikcja należy metalepsa, co – przyznaję – brzmi jak jakaś nieprzyjemne choroba układu nerwowego. Chora na metalepsę literatura rzuci w nas na przykład postacią upierającą się, że to ona napisała książkę, którą trzymamy w rękach. Bardziej fachowo rzecz ujmując – metalepsa to zatarcie granic między rzeczywistością empiryczną (w której żyjemy), rzeczywistością przedstawioną (o której czytamy) i rzeczywistością narratora (która na ogół plasuje się gdzieś pomiędzy).

Może ktoś pomyśleć, że taki teoretyczno-literacki wygibas występuje tylko w dziełach ambitnych lub aspirujących do tego miana, ale wcale tak nie jest. Metafikcja trzyma się mocno w tak popularnym gatunku, jakim jest kryminał.

Przykładem oczywistym są przygody Sherlocka Holmesa pozują na relacje spisane przez naocznego świadka geniuszu detektywa, doktora Watsona. U Agathy Christie od metafikcji jest aż gęsto: pojawia się nie tylko watsonowaty Hastings, narrator niektórych historii o zarozumiałym cudzoziemcu Herkulesie Poirot, ale też Ariadne Oliver, autorka kryminałów narzekającą na stworzoną przez siebie zarozumiałego cudzoziemca Svena Hjersona, którego czytelnicy nie wiedzieć czemu uwielbiają. No i wreszcie jest Chris Ewan i jego „Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie”.

Przewodnik OZM po Amsterdamie: Uważajcie na papugi. Czają się nad każdym kanałem. Naprawdę.
 
Książka zdaje się pełnymi garściami czerpać z tradycji kryminałów. Stosuje nawet klasyczne rozwiązanie akcji, pozwalając głównemu bohaterowi monologować przez dwa rozdziały i przedstawić cały swój tok rozumowania uważnemu audytorium złożonemu ze wszystkich podejrzanych. W pierwszej chwili Ewan może wydawać się nieortodoksyjny, robiąc swojego protagonistę złodziejem, ale i to przecież smakuje Arsene’em Lupinem.

Złodziej nazywa się Charlie i jest Anglikiem mieszkającym czasowo w Amsterdamie, gdzie dostaje zlecenie na kradzież dwóch pozornie bezwartościowych małpek z gipsu – po czym znajduje swojego zleceniodawcę pobitego na śmierć. Jako kryminał „Przewodnik” sprawdza się nieźle: szybkie zwroty akcji, dowcipna i błyskotliwa narracja, w miarę logiczne rozwiazanie zagadki i posępny Amsterdam pełen posępnych kanałów i posępnych słoneczników Van Gogha. Ale jest jeszcze coś.

Otóż Charlie jest nie tylko złodziejem i detektywem-amatorem – jest również autorem kryminałów. Bohater jego kryminałów – co za niespodzianka – również jest złodziejem i detektywem-amatorem. Na tym ciąg się kończy, nie ma więc niestety nieskończonej metafikcyjnej studia kolejnych złodziejopisarzy piszących książki o złodziejopisarzach. Metafikcja i metalepsa sięgają w „Przewodniku” nie tylko w głąb, ale na zewnątrz, ponieważ Charlie po długim i bezskutecznych zmaganiach z bzdurą, którą palnął w najnowszym kryminale, postanawia zupełnie go zarzucić i zamiast go poprawiać, po prostu opisać swoją przygodą z gipsowymi małpkami w Amsterdamie. Efektem tego postanowienia jest – jak nam sugeruje – książka, którą właśnie mamy w rękach.

Bardzo to prosty przykład metafikcji, żeby nie rzec – prymitywny, jego celem bowiem nie jest refleksja nad naturą literatury kryminalnej, tylko coś wręcz odwrotnego: na wpół żartobliwe przybliżenie rzeczywistości przedstawionej do rzeczywistości empirycznej. I właśnie na tym poziomie książka zaczyna się trochę sypać.

Charlie ma agentkę, z którą prowadzi długie rozmowy przez telefon. Opowiada jej nie tylko o mękach twórczych, nie tylko o swoim śledztwie, ale nawet o złodziejskich eskapadach. Jej też na koniec zwierza się z zamiaru opisania całej sprawy jako powieści. Zaufanie, jakim ją obdarza, choć nigdy w życiu nie widział jej na oczy, jest tak zadziwiające, że mocno nadweręża zaufanie czytelnika. Czyli moje.

Wiadomo, OZM jak zwykle narzeka, snując rozdęte teorie, a przecież „Przewodnik” jest w sumie przyjemnym, choć zachowawczym kryminałem. Przywiódł mi jednak na myśl „Zabójstwo Rogera Ackroyda”. Kto czytał, ten wie – kto nie czytał, niech zrobi to czym prędzej, bowiem książka ta jak żadna inna obnaża zasady funkcjonowania kryminałów. Uświadamia, że narrator w nich jest jak iluzjonista, który wymyślnym gestem jednej ręki odwraca uwagę publiczności od drugiej, którą wyjmuje z kieszeni monetę: jedne rzeczy uwypukla, o innych ledwo napomyka, a jeszcze inne przemilcza, tylko po to, aby czytelnik nie domyślił się prawdy, póki nie nadejdzie właściwy czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz