poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Najznakomitsze zło: Darth Bane - Drew Karpyshyn (tłum. Aleksandra Jagiełowicz, Błażej Niedziński)



Zdawałoby się, że rehabilitacja czarnych charakterów stanowi wynalazek ostatnich czasów – wymysł przekornego postmodernizmu, który zrodził książkę i musical „Wicked”, film „Czarownica” i inne utwory adaptujące, przerabiające i nawiązujące. Czarownice – z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, ze „Śpiącej królewny” i z innych fabuł – jawią się w nich nie jako źródło wszelkiego zła, lecz jako ofiary okoliczności i złego świata, który ich nie rozumiał.

Pewnie nie jest to zabieg tak nowy, jak mi się może wydawać – wystarczy wspomnieć, jak już w czasach prekomputerowych w niektórych serduszkach spustoszenie siały różne Bohuny i Heathcliffy – stwierdzam jednak, że ostatnimi czasy w tekstach kultury nikt już nie może być po prostu zły. Pod każdą czarną zbroją jest serce zagubione i skrzywdzone, skryte pod pancerzem tylko z powodu wcześniej odniesionych ran.

Założeniem jest, jak mi się zdaje, przydanie czarnym charakterom motywacji bardziej złożonych niż baśniowa nikczemność, obdarzenie ich uczuciami, osobowością, jednym słowem – ludzkimi rysami. To zaś zaciera jaskrawe granice między dobrem a złem i skłania odbiorcę do refleksji...

Chyba że autor pozostawi granice równie jaskrawymi, jak były, a zmieni jedynie perspektywę, przedstawiając wiedźmy i potwory jako niewinne sierotki, a dotychczasowych bohaterów pozytywnych – jako pozbawione serca i nietolerancyjne monstra. Ileż krąży po wszechświecie esejów i opowiadań o Snapie jako bohaterze bez skazy i Dumbledorze vel Szatanie, o Draconie w skórzanych porciętach i Ronie Śmierciożercy.

Podobną operację nadzwyczaj łatwo przeprowadzić na świecie „Gwiezdnych Wojen”, które w gruncie rzeczy są baśnią. Mamy Jasną i Ciemną Stronę Mocy; prawych Jedi, którzy wyrzekają się namiętności i gniewu, oraz podłych Sithów, którzy postępują wręcz odwrotnie, podsycając w sobie pasję. Jakże łatwo – zwłaszcza gdy ogląda się prequele – poczuć wstręt do świątobliwych Jedi, którzy zakazują miłości, a każdego, kto się zirytuje, straszą, że Ciemna Strona wyciąga po niego macki. Czy nie lepiej zwrócić się ku Sithom, którzy malują sobie na twarzach wesołe wzory i podążają za głosem serca? Mają fajne czarne szaty i czerwone miecze, a jeśli są kobietami to jeszcze skórzane gorsety i mocny makijaż, i wszyscy się ich boją, bo prawdziwa siła jest po Ciemnej Stronie, a nie wśród opresyjnych i zakłamanych Jedi.

Sithowie są wolni! (Przykład z komiksu "Dziedzictwo. Smocze szpony").

 Moją wielką radością jest fakt, że trylogia o Banie nie ogranicza się do takiego taniego schematu.

Bohater zaczyna jako górnik, w dzieciństwie bity przez ojca, w młodości wyzyskiwany przez bezwzględną korporację. Na pierwszych pięćdziesięciu stronach odgryza kciuk koledze z pracy, posiłkując się nieświadomie Mocą oszukuje w kartach i zabija człowieka. I dobrze wie, że nie postępuje zbyt sympatycznie – ale przecież zmusiły go do tego parszywe okoliczności. Kiedy jeden z Lordów Sithów odkrywa jego zdolności do używania Mocy, Bane staje się adeptem Bractwa Ciemności i poznaje tajniki Ciemnej Strony, zachwycony siłą, którą mu ona daje. Tak jest do czasu, gdy w ćwiczebnym pojedynku z premedytacją zabija innego ucznia.

I wtedy ogarniają go wyrzuty sumienia, które nie pozwalają mu dalej korzystać z Mocy. Moc jednak wabi obietnicami potęgi, tak że po jakimś czasie Bane zaczyna rozumieć, że jedyne, co się liczy, to właśnie potęga. Ten, kto daje się pokonać, jest słaby i nie zasługuje na to, by go żałować; ten, kto zwycięża, jest silny i nie obowiązują go żadne zasady.

Jedna z okładek nie pasuje do pozostałych (podpowiedź: jest brzydka).

Autor trylogii bierze naczelną zasadę Sithów – dążenie do potęgi za wszelką cenę – i doprowadza ją do logicznej konkluzji. Ambicja Sithów sprawia, że walczą przeciwko sobie zamiast przeciwko Jedi, należy zatem doprowadzić do sytuacji, w której pozostanie tylko jeden Sith, najsilniejszy ze wszystkich. Weźmie on tylko jednego ucznia, który będzie musiał okazać się silniejszy od mistrza, by zająć jego miejsce; nie istnieje niebezpieczeństwo, że kilku słabszych uczniów zawrze krótkotrwałe przymierze, by go obalić, co ostatecznie osłabiłoby Ciemną Stronę. Dlatego Bane zabija całe Bractwo Ciemności, a jako uczennicę bierze dziesięcioletnią dziewczynkę, która w porywie złości zabiła dwóch Jedi.

Wszystko, co robi Bane, jest jego świadomą i wyrachowaną decyzją. To nie okoliczności nietolerancyjnego świata spychają go na drogę zła. Jedi, z którymi walczy, nie są nadętymi hipokrytami, ale szlachetnymi bohaterami, ceniącymi honor i współczucie. Narrator opisuje ich z sympatią – wszyscy jednak przegrywają z inteligentnym i bezwzględnym Bane’em.

Bane nie trzyma w piwnicy kolekcji średniowiecznych narzędzi tortur. Nie wyrywa jeńcom paznokci, żeby posłuchać ich krzyków i błagań o litość. Jego uczennica nie nosi skórzanego gorsetu. Oboje są całkowicie oddani boleśnie logicznej filozofii Ciemnej Strony, kompetentni i bezlitośnie pragmatyczni.
 
Ideologiczne, inteligentne i pragmatyczne zło jest właśnie tym, co czyni tę trylogię tak straszną – i tak dobrą. Ze wszystkich znanych mi gwiezdnowojennych książek, które wtargnęły w baśń „mrocznym realizmem”, te są najbardziej udane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz