poniedziałek, 18 lipca 2016

Na dwoje babka wróżyła - "Sakiewka" Balzaca


Trudno mi było w to uwierzyć, ale ta część „Komedii ludzkiej” kończy się szczęśliwie. Ciekawe było też to, że po raz pierwszy jedna z postaci z innych opowiadań pojawia się powtórnie: jest to wuj dumnej Émilie z „Balu z Sceaux”, który sygnalizuje czytelnikowi, że całe dzieło Balzaca dzieje się w jednej makrorzeczywistości.

Amantem w „Sakiewce” jest Hippolyte Schinner, genialny malarz – ale jakże różny od kapryśnego, wielkopańskiego Theodore’a de Sommerville z „Domu pod kotem z rakietką”. Wychowany przez niezamężną, porzuconą przez kochanka matkę, która mimo ubóstwa umożliwiła ubóstwianemu synowi start w świecie artystycznym, Hippolyte jest szlachetny, uprzejmy, idealistyczny i prostolinijny, i odpowiednio do swego charakteru czystym i szczerym uczuciem darzy Adélaïde, która wraz z matką – baronową de Rouville, przypominającą „markizy z czasów ancien régime’u” – mieszka piętro niżej od jego pracowni malarskiej. 
Scena, której w opowiadaniu ewidentnie nie ma (Źródło)

Mieszkanko pań de Rouville jest ubogie, a wszystko w nim nosi mocne ślady zużycia, ale Hippolyte nie gardzi niedostatkiem, w jakim sam się wychowywał, szczególnie że wszelkie cienie opromienia blask anielskiej urody Adélaïde. Tylko narrator zasiewa w nas ziarno wątpliwości – w nas, czyli w cynicznym i zblazowanym czytelniku, którego nie zaślepia miłosna łatwowierność Hippolyte’a – i każe nam się zastanawiać, czy mamy do czynienia ze szlachetnym ubóstwem, czy z podle umakijażowaną niecnotą. Czy matka Adélaïde jest dobrą kobietą, czy podstępną i wyrachowaną intrygantką? Czy szczery jest żal i uwielbienia dla poległego w boju barona de Rouville? Czy hrabia Kergarouët, który przychodzi co wieczór, by przegrać w karty 40 franków, jest przyjacielem rodziny, czy też za jego czułościami okazywanymi Adélaïde kryje się coś więcej – coś nie całkiem czystego? Sama Adélaïde wydaje się szczera w swojej rodzącej się czułości do młodego malarza – ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Zamknięta przestrzeń mieszkanka pań de Rouville jest pełna znaków, o których można z przekąsem rzec „na dwoje babka wróżyła”. Hippolyte’a takie podejrzenia z pełną mocą dopadają dosyć późno, gdy dostrzega, z jakim zacięciem matka Adélaïde gra w pikietę z Kergarouëtem; zmieszany tym odkryciem, zapomina wziąć ze stołu swojej sakiewki, a kiedy po nią wraca, Adélaïde – rumieniąc się, zaprzecza, jakoby ją zostawił. 

To dla Hippolyte’a straszny cios. Cierpiąc w uczuciu, że został oszukany, wykorzystany i zdradzony, Hippolyte jest mimo wszystko jak kawaler de Grieux, któremu miłość każe wybaczyć wszystkie występki ukochanej. Przy ponownych odwiedzinach w mieszkanku pań de Rouville – ku własnemu zdumieniu i osłupieniu zblazowanego czytelnika – odzyskuje swoje pieniądze w pięknie ozdobionej sakiewce, na której Adélaïde strawiła kilka ostatnich nocy. Zaraz też wyjaśnia się, że 40 franków wygranych w karty to jedyne materialne wsparcie, jakie baronowa w swojej dumie jest skłonna przyjąć od hrabiego Kergarouëta, i nie ma w tym nic nieuczciwego (swoją drogą, ciekawa jest ta skłonność Kergarouëta do szczodrego wspierania znajomych dam, dzięki której w „Balu w Sceaux” poślubi własną siostrzenicę). Na sam koniec – gdy już Hippolyte w porywie serca zdążył poprosić Adélaïde o rękę – pojawia się nawet jego matka i daje mu swoje błogosławieństwo.  


Jakże wstrętne wydają się teraz wszystkie podejrzenia, jakże podłe i plugawe! Okazało się, że rację miał nie zimny umysł, lecz gorące i szczere serce, którego wszystkie drżenia i słodką niepewność rodzącego się uczucia Balzac z lubością opisuje. Dzięki podkreślanemu często duchowemu porozumieniu między Hippolyte’em a Adélaïde wątek miłosny jest antytezą tego z „Domu pod kotem z rakietką”. Historia jest – powiedzmy to sobie szczerze – urocza i pokazuje, że nie należy krzywdzić ludzi nadmierną podejrzliwością, że ufność nie musi być naiwnością, a miłość – zaślepieniem.

środa, 13 lipca 2016

Czy "ja" istnieje? - "Przepaska z liści" Patricka White'a (tłum. Maria Skibniewska)


Po tak dramatycznym pytaniu w tytule kontynuujmy w tym samym duchu: 
Ach, cudowne wydania z lat 80. – ten rozsypujący się papier, czasem dziwny zapach kleju, a nade wszystko: brak ostatnich stron książki, i to nawet nie wiem ilu. Niestety, nie było mi dane zapoznać się z końcowymi myślami powieści. Żyje w niej duch wspaniałych praktyk wydawniczych lat 80.: rozsypujący się papier, dziwnie pachnący klej i – to najlepsze – brak ostatnich stron. Nawet nie wiem ilu. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy tego braku żałuję, bo i pozbawiona zakończenia „Przepaska z liści” nieco mnie znużyła. 

Cała fabuła książki jest właściwie streszczona na skrzydełku: Ellen Roxburgh, dama z dziewiętnastowiecznej Anglii, płynie statkiem, który rozbija się na wyspie ludożerców. Czytam taką zajawkę i myślę: będzie jak u Hitchcocka, najpierw wielka katastrofa, a potem napięcie stale rośnie. Tymczasem to, co obwoluta tak ochoczo nam zdradza, następuje nie wcześniej niż w dwóch trzecich książki, czyli już dosyć blisko nieobecnego zakończenia. To jednak wcale nie znaczy, że książka jest nudna. Temat przewodni to znakomita charakterystyka głównej bohaterki: kobiety, która nie potrafi znaleźć sobie miejsca w świecie i czuje się wewnętrznie niespójna. Jest w niej i nieuczona, szczera i zmysłowa wiejska dziewczyna, i dystyngowana dama, którą zrobił z niej mąż. Szczególnie uderzające są fragmenty jej dziennika, w których nieraz w jednym zdaniu dochodzi do głosu prosta Ellen Gluyas z Kornwalii, a w następnym już nobliwa pani Roxburgh (różnica ich języka została bardzo dobrze oddana w tłumaczeniu). Później – już na wyspie z ludożercami – pojawiają się kolejne wcielenia głównej bohaterki: niewolnica „czarnych dzikusów”, towarzyszka dzikiego człowieka, ocalona biała kobieta odstawiona w bezpieczny świat innych białych.


Podskórnie jest w książce obecne pytanie, do czego człowieka są w stanie zmusić czy skłonić okoliczności. Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, to – nie znając ostatnich stron powieści – w tym właśnie upatruje jej główne zagadnienie, przedstawione również na przykładzie innych postaci, nie tylko Ellen. Okoliczności, otoczenie, sytuacja zmieniają całkowicie nie tylko zachowanie człowieka, ale też jego myśli i sposób reagowania, tak że można się zastanawiać: kim w takim razie jest się naprawdę? Czy istnieje coś takiego, jak nasze „prawdziwe” ja, odarte z wpływu czynników zewnętrznych? Jakieś niepodzielne jądro naszej świadomości, które kryje się pod niezliczonymi warstwami pozorów bardziej lub mniej powierzchownych? Czy może po prostu każde „ja” jest prawdziwe, każde stanowi całość samą w sobie, zachodzącą i przeplatającą się ze wszystkimi pozostałymi?


Wszyscy jesteśmy tylko kluchami o niewyraźnych konturach.
Język jest bardzo gęsty i obrazowy, opisy zaś konkretne i intensywne, nadzwyczaj obrazowo przedstawiające rzeczywistość dziewiętnastowieczną, a chwilami zakrawające na naturalizm. W pewnym fragmencie wszystko sprawia mocno plugawe wrażenie, co w zasadzie trochę mnie przygnębiło i stąd może moja częściowa ulga spowodowana brakiem ostatnich stron. Mimo całej intensywności i wciągającej wyrazistości każdego zdania, nadmiar ich może wydać się w pewnej chwili nużący, szczególnie że książka jak gdyby po prostu nie chciała się skończyć i na ostatniej prostej dostaje zadyszki. 

Nie wiem, jaka jest puenta "Przepaski z liści". Jakaś część mojej duszy każe mi szukać niewybrakowanych egzemplarzy - ale inna woli - przynajmniej na razie - pozostawić zakończenie w sferze tajemnicy.

Bardzo nie lubię sformułowania „wspaniały portret kobiety”, bo zawsze pada w kontekście „Pani Bovary” i innych książek napisanych przez mężczyzn (tak jak ta), a poza tym często wydaje się sugerować jakąś generalną wspólnotę osobowości wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek żyły na tej ziemi. Zdaje się, że biednego Balzaca też skrzywdzono piętnem „znawcy kobiecej duszy”, zapewne zrobił to jakiś Boy-Żeleński albo inny huncwot. „Przepaska z liści” jednak jest wspaniałym portretem kobiety – jednej konkretnej kobiety, pełnej sprzeczności i rozterek Ellen Roxburgh.

czwartek, 7 lipca 2016

Wesoła rozpierducha a rozterki ducha: Conan Barbarzyńca a Elryk z Melnibone


Dalej brnąc przez „Pomnik cesarzowej Achai”, co jest literackim odpowiednikiem degustacji tanich win z Biedronki, osładzam sobie życie fantasy lepszego sortu, jak widać na załączonym obrazku.

Najważniejszą częścią wojownika jest miecz. Z lewej - Elryk z Melnibone w interpretacji Michaela Whelana. Z prawej - Conan z Cymmerii w interpretacji Roberta Burego. Z tyłu - GEJZER.


Pomówmy zatem o dwóch postaciach anglosaskiego fantasy: Conanie Barbarzyńcy i Elryku z Melnibone.



Pierwszego z tych panów nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Słowa „Conan” i „barbarzyńca” są ze sobą wręcz nierozerwalnie związane. Jego wyczyny opiewane są w dziesiątkach opowiadań i powieści, komiksów, filmów, kreskówek i seriali, inspirują twórców gier planszowych i komputerowych. Niejakim zaskoczeniem było dla mnie to, że twórca postaci Conana, Robert E. Howard, jest autorem ledwie kropli w niezmiernym morzu conanowych tekstów kultury: spod jego pióra wyszła jedna powieść i dwadzieścia opowiadań, przy czym niektóre ukazały się długo po jego śmierci. Jeszcze większym zaskoczeniem jest to, że powstały w przeciągu zaledwie czterech lat, od roku 1932 do 1936, kiedy to Howard strzelił sobie w głowę na wieść, że jego matka nigdy nie odzyska świadomości po przebytej operacji.



Michael Moorcock, autor przygód Elryka z Melnibone, urodził się trzy lata później, a choć nadal żyje i pisze, to apogeum jego twórczości przypadło na lata 60. i 70. O ile w czasach Howarda fantasy (a w szczególności podgatunek magii i miecza) dopiero się kształtowało, o tyle Moorcock tworzył już po wtargnięciu fantastyki do literatury ogólnej, a nawet wysokiej. Mówiąc prosto z mostu – Moorcock tworzył po Tolkienie, którego książek raczej nie lubił. Do tego stopnia, że popełnił esej „Epic Pooh”, w którym z odrazą piętnuje panoszące się we „Władcy pierścieni” obmierzły sentymentalizm, ogłupiające ciepełko, mdłą nostalgię, całe to naiwne gaworzenie, na którym oparte są takie nikczemne chałtury jak „Kubuś Puchatek”, „O czym szumią wierzby” albo „Opowieści z Narnii”.



Tak się składa, że dosyć lubię te nikczemne chałtury. Lubię też książki autorów, którzy zyskują łaskawe uznanie Moorcocka, jak Edith Nesbit czy Ursula LeGuin. Jego gust literacki nie przesądza jednak o jakości jego twórczości. A chociaż jego nazwisko ani imię Elryka z Melnibone nie jest wcale powszechnie znane, to jednak Moorcock wywarł na literaturę fantasy niemały wpływ: był jednym z tych, którzy wypromowali koncepcję antybohatera, czyli protagonisty nieidealnego, nieheroicznego, który rozmaitych grzeszków i grzechów ma na sumieniu niewiele mniej– a czasem nawet więcej – niż antagonista.



Znowu Michael Whelan, ale ta wersja mniej mi się podoba.
Elryk z Melnibone jest właśnie antybohaterem: czcicielem bóstw chaosu (swoją drogą, podobno właśnie pod wpływem Moorcocka w systemie Dungeons&Dragons pojawiło się rozróżnienie na prawo i dobro oraz chaos i zło, wcale nierównoznaczne), potężnym czarnoksiężnikiem i bezlitosnym wojownikiem, który od czasu do czasu wpada w krwiożerczy szał. Walczy mieczem, który pożera dusze zabitych i przekazuje ich energię właścicielowi. Nosi czarną zbroję. Jest albinosem, co automatycznie daje bonus do antybohaterstwa. Jest kapryśny, zamknięty w sobie i cyniczny, a żeby tego było mało, w pierwszym napisanym przez Moorcocka opowiadaniu cały swój lud skazuje na zagładę. Co prawda jest to lud do cna przeżarty skrajną dekadencją, a przy tym ułomny psychicznie – najłatwiej porównać ich do kanibalistycznych elfów lubujących się w sadystycznych orgiach i torturowaniu niewolników dla własnej uciechy – ale i tak skala destrukcji i okrucieństwo robi wrażenie.



Antybohater – jak sama nazwa wskazuje – definiuje się w opozycji do bohatera. Stanowi reakcję i zaprzeczenie, a jako taki potrzebuje czegoś, czemu może zaprzeczyć. W historii o Elryku Moorcock dekonstruuje epos rycerski, ale też heroiczne fantasy zapoczątkowane właśnie przez Conana. A przynajmniej tak się wydaje – bo rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo dla prostego, brutalnego osiłka, jakim jest Conan, niż wyrafinowany czarnoksiężnik Elryk.



A jednak obu bohaterów łączy znacznie więcej, niż można pomyśleć. Ma się rozumieć, oprócz dwuznacznych okładek, których autorzy są bardzo przywiązani do wiadomej symboliki miecza.



Formalnym podobieństwem jest epizodyczność przygód. Opowiadania o Conanie, chociaż tworzą pewną chronologiczną całość, są ze sobą powiązane bardzo luźno. Tak samo jest z opowieściami o Elryku, które zresztą – co ciekawe – stanowią głównie prequele wyżej wspomnianej pierwszej historii o zniszczeniu własnego ludu. Ewentualnie interquele wetknięte między pierwotne opowiadanie a prequele.

Spójrzmy jednak na treść tych opowieści. Częstym motywem w przypadku Conana Barbarzyńcy jest zetknięcie jego postaci – pierwotnej, niezmożonej siły – z wyrafinowanym światem cywilizacji, w którym roi się od podstępów i spisków w wyrafinowanej i egzotycznej scenerii, ociekającej drogimi kamieniami i spowitej dławiącą wonią pachnideł. Sam Conan też od podstępów nie stroni, ale to, co zapewnia mu zwycięstwo (i wyraźne uwielbienie narratora), to zwierzęca czujność jego zmysłów i niespożyta potęga jego muskulatury. Na przekór knowaniom wyrafinowanych czarowników, Conan krzyżuje ich wymyślne plany poprzez rozsiekanie kogoś mieczem, ewentualnie roztrzaskanie cudzej czaszki kością wołową albo ciężkim stołkiem. W międzyczasie spotyka oczywiście piękną kobietę, albo nawet kilka.



A co z Elrykiem? On również nierzadko trafia w świat wyrafinowanej, wręcz dekadenckiej cywilizacji, w której zapach kadzideł maskuje odór krwi. Różnica jest jednak taka, że on sam z takiej właśnie cywilizacji wyrósł. On sam jest częścią świata, w którym okalecza się niewolników tak, żeby każdy z nich był w stanie zaśpiewać z niezrównaną czystością jedną-jedyną nutę, a następnie składa tych niewolników w żywe organy. Można więc stwierdzić, że Elryk jest niewiele lepszy od tych, z którymi walczy; co więcej, zabija ich w nader okrutny sposób, ponieważ ich dusze zostają pożarte przez jego magiczny miecz. A zabija Elryk nader często, raz nawet własnoręcznie morduje całe przeżarte zgnilizną dekadencji miasto. Pod względem brutalności może się śmiało równać z Conanem, a efekt ich działań jest często podobny, szczególnie że Elrykowi też zdarza się między jednym bojem a drugim spotkać piękną kobietę (chociaż jego największą miłością jest jego miecz).



Co więcej, obu bohaterów łączy niechęć do jakiegokolwiek podporządkowania. W opowiadaniu „Córka lodowego olbrzyma” Conan, choć jest umierający, mocą swojej pierwotnej siły (oczywiście) stawia opór półboskim istotom i odnosi niemal całkowite zwycięstwo – zabija dwóch olbrzymów, którzy zamierzali złożyć go w ofierze, po czym, zaślepiony zwierzęcym pożądaniem, rzuca się na ich siostrę, której udaje się jednak wymknąć. Elryk jest wyznawcą Ariocha, bóstwa Chaosu, ale równie często prosi go o pomoc, co rzuca mu wyzwanie, i nic nie budzi u niego takiego wstrętu jak bycie pionkiem zależnym od planów wyższych potęg.



Jedyną rzeczą lepszą od Conana Barbarzyńcy jest Konanas Barbaras.
A przecież jest między Conanem a Elrykiem co najmniej jedna ważna różnica, zwięźle ujęta w tytule tego tekstu. Conan pruje przez swoje przygody bezrefleksyjnie, nie zatrzymując się, i za każdym razem odnosi spektakularne zwycięstwo (bo nic nie oprze się barbarzyńskiej potędze! hura!). Powiem szczerze, że w przeszłości drażniła mnie ta prostacka brutalność, teraz jednak jestem w stanie ją docenić. Conan to ideał pulp fiction – dzieje się dużo, szybko i efektownie, tak że po prostu nie można się nie uśmiechnąć. Przypomina mi to starsze filmy o Bondzie, na przykład z Rogerem Moore’em albo Pierce’em Brosnanem, w których naparzanie się na pięści jest raczej śmieszne niż straszne, antagoniści lądują w ciekłym helu albo azocie, a Bond po załatwieniu wroga strzela jakimś strasznym sucharem.



Kontynuując to porównanie – Elryk z Melnibone przypomina nowego Bonda, takiego bardziej na serio, mroczniejszego, z urazami z przeszłości i tak dalej. Jego heroiczność jest posępna, a w przerwach między dziesiątkowaniem miast i zabijaniem potworów Elryk zawsze znajdzie chwilę na ponure refleksje o tym, że świat jest zły, i zły jest on sam, bogowie są źli i nim manipulują, wszyscy umrzemy, der Toten Tatenruhm, wszędzie jest tylko śmierć i zniszczenie, a on ma tyle krwi na rękach, że ocean zmyć by jej nie zdołał.



A potem chwyta w dłoń miecz, który aż drży z niecierpliwości (gdyby miał języczek, to by się oblizywał na myśl o duszach, które zaraz pożre), i zaczyna rzeź.
 

poniedziałek, 4 lipca 2016

Balzac niszczy baśnie (znowu) – „Bal w Sceaux”



Błogosławiona zwięzłości Balzaca! Jakżeś słodka i ożywcza wobec chorobliwego (a często również bełkotliwego) słowotoku Ziemiańskiego! Chociaż „Bal w Sceaux” podobał mi się mniej niż „Dom pod kotem z rakietką”, to i tak był niebywałą przyjemnością.



Tym razem przenosimy się w świat arystokracji – i to tej prawdziwej, starej, o przedrewolucyjnych korzeniach i niebotycznej dumie. Pierwsza połowa opowiadania traktuje głównie o tym, jak hrabia de Fontaine dobija się zaszczytów na dworze Ludwika XVIII i jak zabiega o dobre partie dla swoich drogich dzieciaczków – przy czym „dobre” znaczy „zamożne”, a niekoniecznie „legitymujące się znakomitym drzewem genealogicznym”. Taki oportunizm nie w smak jest najmłodszej córce hrabiego, przecudnej Émilie, znanej też jako rozpuszczony bachor.

W baśniach często spotyka się motyw okrutnej królewny, która gardzi wszystkimi zalotnikami, czasem nawet skazując ich na dekapitację. Tutaj dekapitacji nie ma, echa rewolucji francuskiej przebrzmiały, ale Émilie postępuje całkiem jak bohaterka baśni o królu Drozdobrodym, domagając się męża szlachetnej krwi (i koniecznie ze świętą partykułą de w nazwisku), o ciemnych włosach i szczupłej sylwetce. Odrzuca wszystkich konkurentów, aż ojciec zaczyna lamentować, że niedługo stuknie jej dwudziestka i już od trzech lat powinna być zamężna.

W „Królu Drozdobrodym” i pokrewnych baśniach królewna w końcu zostaje wydana za jakiegoś pastucha albo świniopasa i przechodzi straszne upokorzenia, ale w końcu dowiaduje się, że jej mąż tak naprawdę jest królem, tylko chciał najpierw złamać jej krnąbrnego ducha, zanim wprowadzi ją na pałacowe komnaty. „Bal w Sceaux” działa całkiem tak samo, tylko zupełnie inaczej. Na tytułowym balu Émilie spotyka tajemniczego nieznajomego, tak przystojnego i szarmanckiego, że musi być arystokratą. Każde jego słowo tłumaczy sobie tak, jak tłumaczono niegdyś wyrocznie Pytii – czyli zgodnie z własnymi pragnieniami. On, choć również w niej zakochany, zachowuje dyskrecję, gdyż nie jest pewien jej uczuć ani charakteru; ona nie jest pewna jego urodzenia i pozycji społecznej, więc zachowuje dyskrecję, ale i tak jest w nim zakochana. Ich dyskrecja jest tak wielka, że po trzech miesiącach są praktycznie zaręczeni.

A potem Émilie natyka się na Maximiliena w sklepie. I dowiaduje się, że pracuje w nim jako zwykły, prosty, plebejski, plugawy subiekt. Upokorzona duma wyzwala całą jej zjadliwość i każe jej odrzucić ukochanego. Wiele Émilie mogłaby znieść, nawet pochodzenie Maximiliena od jakiegoś szlacheckiego bękarta, ale kupiectwo to doprawdy za wiele – choćby subiekt pochodził rzeczywiście z arystokratycznego rodu, lecz zrzekł się majątku na rzecz brata, jak to właśnie uczynił Maximilien.

Potem – całkiem jak w baśni – karta się odwraca, ojciec i brat Maximiliena umierają, on przejmuje tytuł i majątek, zostaje mianowany parem, olśniewa świat swoim czarem, lecz dla Émilie jest już za późno, bo wyszła za swojego siedemdziesięciodwuletniego (lecz nadal krzepkiego) wuja. Królewna nie chciała znieść upokorzenia, nie powściągnęła złości i zjadliwości, nie dostała nagrody. Nie ma to jak balzakowskie zakończenie.

„Bal w Sceaux” jest pod pewnymi względami mniej aktualny niż „Dom pod kotem z rakietką”. Sporo miejsca zajmują sprawy polityczno-społeczne Francji w czasie Restauracji, a kwestia mezaliansu też zdążyła się już zestarzeć, nie mówiąc już o tym, że teraz nie ma takiego parcia na prędki ożenek. Ale postać Émilie, ze swoimi wygórowanymi oczekiwaniami i zaciętą dumą, skrzywdzonej – jak zauważa narrator – przez nazbyt pobłażliwe wychowanie, nadal jest boleśnie prawdziwa.

Metafikcja znów wychynęła zza węgła – ale właściwie po co? „Przeznaczeni” Katarzyny Grocholi



W ramach rytuału inicjacyjnego pająki przyniosły mi pierwszą w moim życiu książkę Grocholi. Patrzę na tytuł – myślę „oho, będzie romans”. Patrzę na blurba: „Nigdy nie wiadomo, kiedy widzi się kogoś po raz ostatni” – myślę: „oho, ktoś umrze”.

Najśmieszniejsze jest to, że obydwie prognozy się sprawdziły. Z jednej strony to miłe, ponieważ książka już od okładki nie udaje czegoś, czym nie jest. Z drugiej strony ukazuje najpoważniejszy jej problem: fabuła rzadko czymś zaskakuje. W przypadku kilku wątków od samego początku wiadomo, że zgodnie z prawidłami sztuki narracyjnej muszą zakończyć się tak, a nie inaczej, a przez to kulminacja wypada blado.

Ale od początku. Mamy w „Przeznaczonych” kilka wątków, w dużej mierze od siebie niezależnych: wątek uznanej pisarki kryminałów, która pół życia strawiła jako kochanka żonatego mężczyzny, a która teraz dowiaduje się, że jej matka jest ciężko chora na raka; wątek psychopatycznego amerykańskiego Polaka, który naciąga wszystkich na pieniądze, by je następnie przegrać w kasynie; wątek naiwnego chłoptasia, który mu wierzy; wątek krupierki, która widzi codziennie, jak ludzie ulegają samodestrukcji w kasynie; i wreszcie czułego, opiekuńczego, dowcipnego, empatycznego mężczyzny, który zakochuje się w rzeczonej krupierce na zabój od pierwszego wejrzenia. Od razu widać, kto tu nie pasuje. Niestety, wątek romansowy jest najbardziej cukierkowy, a przez to – przynajmniej dla mnie – najmniej interesujący, choć przyznaję, że stanowi miłą odskocznię od pozostałych, bardziej przygnębiających tematów. Rzecz jednak w tym, że postać tego wymarzonego mężczyzny na tle innych bohaterów wypada wybitnie płasko, a przeszkody pojawiające się na drodze miłości (bo jakieś przeszkody muszą przecież być) wydają się po prostu śmieszne i wydumane.

Cały czas narzekam, tak jakby ta książka była do niczego, a wcale nie jest. Porusza wiele ciekawych tematów, a wątki, choć na pozór bardzo luźno ze sobą powiązane, łączą pewne snute konsekwentnie nici tematyczne. Jedną z takich nici jest zdrada małżeńska, prezentowana przede wszystkim z punktu widzenia „tej trzeciej” – kochanki, ale też wspomniana z częściej przedstawianej perspektywy zdradzanej żony. Innym powracającym tematem są relacje z matką: matką umierającą, matką usuwającą się w cień, matką czepiającą się, matką, z którą szuka się bliskości, matką, której się unika. Kolejnym jest uparte trwanie w beznadziejnej sytuacji, takich jak ufanie oszustowi, kochanie żonatego bufona albo praca w obrzydliwym kasynie. Zresztą mechanizmy, które skłaniają postaci do upierania się przy swoich złych decyzjach, są opisane naprawdę znakomicie i ze sporym psychologicznym wyczuciem.

A potem nagle atakuje metafikcja.

Kilkadziesiąt stron przed końcem pojawia się fragment z punktu widzenia pisarki, która pisze „Przeznaczonych” i rozmawia o swojej nieskończonej jeszcze książce z rodziną. Książce we wszystkich szczegółach tożsamą z „Przeznaczonymi”. 
Taki trochę fraktal.

Bohaterowie, o których czytaliśmy przed chwilą, stają się tylko zmyślonymi postaciami, których wątkami należy odpowiednio pokierować. Zabawne jest to, że uwagi, które rodzina ma do pisarki na temat powieści („to by trzeba było rozwinąć, tamto pociągnąć dalej”) w dużej mierze pokrywają się z moimi własnymi przemyśleniami, zakładam więc, że są to przeciętne odczucia przeciętnego czytelnika. Jeszcze zabawniejsze jest to, że pisarka w zakończeniu, które następuje po tym rodziale, wcale się do tych uwag nie stosuje. W tym niedługim fragmencie również pojawiają się przewijające się przez całą książkę tematy kontaktów z matką oraz małżeńskiej zdrady, a żeby jeszcze bardziej zagmatwać relację fikcja-rzeczywistość (wszak zagmatwanie to stanowi podstawę metafikcji) okazuje się, że pisarka zarazem jest rzeczywiście matką jednej z postaci i później pojawia się w samej fabule. Celu tego ostatniego zabiegu nie potrafię już przeniknąć. Właściwie trudno mi określić sens całej tej metafikcyjnej wolty, którą powieść wykonuje pod sam koniec, tak jakby miała tylko ubarwić zakończenie.

A zakończenie jest dla mnie rozczarowaniem. Wątek jednej postaci rozmywa się zupełnie. Następny kończy się w zasadzie cliffhangerem. Kolejny niespodziewanie grzęźnie w banałach, moim zdaniem uwłaczającym książce, która pokazała wcześniej jakość znacznie wykraczającą ponad „wyjazd na wieś, praca fizyczna przy koniach oraz reflesje mądrego starca robią dobrze skołatanej duszy”. Niektóre fragmenty tchną a to tanim melodramatem, a to pseudofilozofią.

Podczas metafikcyjnego fikołka matka mówi pisarce, że wystarczy kilka tygodni pracy, aby książkę udoskonalić. Odnoszę wrażenie, że tych kilku tygodni zabrakło.

sobota, 2 lipca 2016

Klęska Kopciuszka – „Dom pod kotem z rakietką” Balzaca



Przyszła mi do głowy ostatnio szalona myśl, zresztą nie po raz pierwszy: przeczytać całą "Komedię ludzką" Balzaca. Wszystkie 93 części. Jeśli on dał radę napisać, to ja dam radę przeczytać.


 
Kojarzycie takie osoby, które trudnią się niszczeniem ludziom dzieciństwa? Wiecie, te osoby, które w kółko powtarzają, że „Piękna i Bestia” jest o syndromie sztokholmskim, a wszystkie baśnie o królu, który poślubia piękną dziewczynę z ludu, są złe, gdyż nierealistyczne, albowiem dwa miesiące po ślubie król znudziłby się niewykształconą żoną. No więc taką osobą jest Balzac, tyle że przy okazji jest świetnym pisarzem, a nie kiepskim psychologiem-dyletantem.

Kot z rakietką. Jaki jest, każdy widzi. (Źródło obrazka)


W „Domu pod kotem z rakietką” zderzają się dwa światy. Z jednej strony – tytułowy dom należący do najbardziej kupieckiego kupca wszech czasów, przestrzegającego starych, dobrych mieszczańskich tradycji, które już odchodzą w przeszłość. Z drugiej strony – pełen blichtru świat artystów i arystokratów. Augustine, piękna córka kupca, pod wpływem czytanych ukradkiem romansów trochę do takiego świata wzdycha, czując – niczym disneyowska księżniczka – że chciałaby czegoś więcej. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawia się genialny malarz Theodore de Sommerville, który po kryjomu maluje portret nieświadomej niczego Augustine i przedstawia go na wystawie, na której do jego arcydzieła cisną się tłumy. Przychodzi też Augustine i ze zdumieniem widzi własną podobiznę; na domiar złego sam Sommerville pochyla się nad jej uszkiem i szepcze: „Widzisz, co sprawiła moja miłość”. Trochę to straszne, jak na mój gust, ale Augustine się nie przestrasza, gdyż jej jedyną cechą na razie jest jej uroda i tęsknota za powieściową miłością. Zakochuje się w przystojnym malarzu i po pewnych perturbacjach nawet wychodzi za niego za mąż, choć zapobiegliwy kupiecki ojciec pilnuje, by zapewnić jej w intercyzie odrębność majątkową. Augustine i Sommerville żyją długo i szczęśliwie, jeżeli za „długo” uznamy „rok”. Nie można się przecież spodziewać happy endu po człowieku, który pisał z nogami w lodowatej wodzie, to oczywiste. Rzeczywistość przypuszcza brutalny atak na ckliwą baśń i wkrótce wychodzi na jaw, że prosta, nieuczona dziewczyna, jaką jest Augustine, wprawdzie obdarzona gorącym i szczerym sercem, ale pozbawiona daru błyskotliwej wymowy oraz kokieterii, nie jest w stanie utrzymać względów kapryśnego małżonka. Kapryśny małżonek coraz bardziej nią zatem pogardza, Augustine zaś ima się wszelkich sposobów, by jego miłość odzyskać. I kompletnie jej to nie wychodzi. Siedem lat później Augustine leży już w grobie, dwie dziurki w nosie i skończyło się.

Proste? Proste. Ale jak to jest napisane! Najlepsze w całej książce jest to, że Augustine – niewinna, prosta, bezradna, święta Augustine – nie jest wcale ckliwą do obrzydliwości, żebrzącą litości czytelnika mamałygą z marcypanem. Jest wiarygodną i ciekawą postacią, która rzeczywiście budzi współczucie. Wszystkie zresztą postaci w książce są zarysowane wyśmienicie. Balzac nie bawi się w dogłębne analizy psychologiczne, tylko z kilku kresek odmalowuje całego człowieka, takiego właśnie, jakim my widzimy innych ludzi na co dzień, podsumowując ich w kilku najbardziej widocznych cechach. Ponieważ była to moja pierwsza przygoda z Balzakiem, zwięzłość i intensywność opisów mnie, prawdę mówiąc, zaskoczyła. Chociaż tekstu nie jest dużo, to zawarty w nim ładunek ideologiczny jest całkiem spory.

I tak na przykład w tle historii nieszczęsnej Augustine mamy wątek jej brzydkiej siostry, która wychodzi za kupca niepałającego do niej szczególnym uczuciem. Jej mieszczańskie małżeństwo pozbawione jest wzlotów i upadków, a opiera się na wspólnej uczciwej pracy, wzajemnym szacunku, a wreszcie i przywiązaniu. Z drugiej strony jest postać księżnej – kochanki kapryśnego Sommerville’a, która radzi Augustine: mężczyznę trzeba trzymać pod pantoflem, inaczej wlezie kobiecie na głowę i nie da żyć. To okrutne zwierzę, jakim jest człowiek płci brzydkiej, należy jak najszybciej zdominować, nie okazywać mu miłości, uciekać, odrzucać i ranić, bo tylko w ten sposób kobieta zachowa sobie jego względy. Ale Augustine nie wybiera ani kupieckiego małżeństwa z rozsądku, ani wielkopańskich gierek – ma do zaoferowania tylko nieskrywaną, gorącą i szczerą miłość, która w tym świecie wartością wcale nie jest. Szczególnie w starciu z artystą: z artystą można romansować, ale nie można się z nim żenić, co potwierdza powszechnie znana prawda, że geniusze są w życiu prywatnym częstokroć nieznośni, zamęczając otoczenie własnymi mękami twórczymi i/lub megalomanią. Spytajcie tylko moją służbę.

Tylko nie myślcie sobie, że „Dom pod kotem z rakietką” to takie porady matrymonialne wujka Balzaca. Balzac nie moralizuje, lecz prowadzi niemal medyczną obserwację i notuje spostrzeżenia. A przy tym w czasach tyranii zasady „show, don’t tell”, która prowadzi nieraz do pisarstwa „serialowego” i dokładnych opisów parzenia herbaty, przypomina mistrzostwo zwięzłego, treściwego „telling”.