czwartek, 11 sierpnia 2016

Kamp i gore - "Piętno Chaosu", Anthony Reynolds ("The Mark of Chaos", tłum. Grzegorz Bonikowski)



Rzekł do mnie ostatnio jeden z moich bliskich pająków: "Pamiętasz, jak czytaliśmy Piętno Chaosu jako crapa?". Mimo osobliwego żargonu, jakim się posłużył, jego pytanie zapadło mi głęboko w serce. W istocie, był czas, kiedy wydrwiwaną chałturką czytaną dla śmiechu było dla mnie "Piętno Chaosu" Anthony’ego Reynoldsa. Był czas, kiedy podróbką literatury wydawała mi się książka oparta na grze komputerowej "Warhammer Mark of Chaos", opatrzona wybitnie sztampowym blurbem, zwiastującym równie sztampową fabułę o walce "mrocznych sił Chaosu" z "cywilizowanymi krainami Imperium".


W dodatku z literówką na okładce...
 
...i genderem w metryce.

 Był taki czas – a przez "taki czas" rozumiem naturalnie "erę ante Achajam". Na przykładzie "Piętna Chaosu" można znakomicie wykazać różnicę między mało ambitną lekturą a toksycznym odpadem, jakie produkuje Ziemiański. Fabuła w istocie nie jest odkrywcza ani zaskakująca. Z jednej strony "mroczne siły Chaosu" z Hrothem Skrwawionym na czele szykują się do straszliwej napaści, z drugiej strony "cywilizowane krainy Imperium", reprezentowane przez kapitana Stefana von Kessela, robią wszystko, by tę napaść odeprzeć. Miejscami książka zalatuje opisem kampanii w komputerowym RTS-ie, na podstawie którego książka powstała (chociaż, jak sugerują pobieżnie przeze mnie obejrzane cutscenki z gry, "Piętno Chaosu" fabularnie nieco do niej odbiega).


Nie ma żadnych pytań natury filozoficznej czy etycznej, a postaci wygodnie wpasowują się w narracyjne schematy wojowniczych kapłanów, krwawych berserkerów, rubasznych sierżantów i wyniosłych elfek. Wszystko jednak ma w tej książce swoje miejsce, wszystko z czegoś wynika i do czegoś dąży (no, prawie wszystko – miecz-artefakt konieczny do pokonania jednego z pomiotów Chaosu pojawia się nagle trochę znikąd). Poszczególne sceny przechodzą gładko jedna w drugą, nie zmieniając się w przegadaną siekaninę jak – nie przymierzając – w "Koronie śniegu i krwi". Próżno szukać niepotrzebnych dłużyzn, scenek pseudomiłosnych i niesmacznych dowcipów o gwałtach. Pełno jest za to lejącej się cebrami krwi, fruwających kończyn, głów roztrzaskiwanych jak melony, wojowników płonących żywcem, chowańców wpełzających przez pępek do ciała żywiciela i demonów z owrzodzonymi językami plujących zarobaczywiałą treścią żołądka.
 
I to może się nie podobać – ale mnie akurat komiksowa przesada bitew i pieczołowicie obrzydliwe opisy stworów Chaosu przynoszą sporo głupkowatej uciechy. Kamp, gore i przyzwoite rzemiosło - to naprawdę dużo więcej, niż dały mi niektóre z pozostałych recenzowanych książek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz