czwartek, 21 września 2017

Jak postapo zmutowało w eugeniczną utopię (Trylogia „Maddaddam” Margaret Atwood)



Słodkie dni lata upłynęły mi na nurzaniu się w gorzko-ironicznych wizjach przyszłości według Margaret Atwood. Doświadczenie to przypominało trochę długą kąpiel, podczas której woda stopniowo traci swą idealną ciepłotę, a słodko pachnąca piana powoli opada, by wreszcie zniknąć bez śladu.



Pierwsza część trylogii „Maddaddam’, czyli „Oryks i Derkacz” to bezsprzecznie jedna z najlepszych powieści postapokaliptycznych, jakie zdarzyło mi się czytać. Wizja świata przed zagładą ludzkości, gdzie wszystko podporządkowane jest postępowi, a postęp podporządkowany jest zyskowi zachłannych korporacji, kontrastuje z wizją świata po zagładzie ludzkości, gdzie natura szybko odzyskuje wydarte jej wcześniej tereny, a jedyni żyjący ludzie to genetycznie zmodyfikowani trawożerni prostaczkowie oraz Jimmy, życiowy nieudacznik, a obecnie swego rodzaju prorok Derkacza. Prorok, który sam nie wierzy w bóstwo, którego chwałę głosi, bo znał Derkacza: bezwzględnego geniusza, który stworzył nową rasę ludzi. Derkaczanie są roślinożerni, pozbawieni lęku przed starością i śmiercią, niezdolni do agresji, radośnie uprawiają seks grupowy w ściśle oznaczonym czasie rui i dysponują naturalnym odstraszaczem komarów.

Dawnych ludzi, obciążonych niezliczonymi wadami i zbrodniami, Derkacz bez żalu zlikwidował. Oprócz Jimmy’ego, reliktu minionej epoki, który jako jedyny jest w nowym Edenie brzydki, mięsożerny i niezadowolony z życia.

Atwood sypie pomysłami jak z rękawa i nie szczędzi czarnego humoru, a świat przez nią opisany jest a to absurdalnie zabawny, a to przerażająco prawdziwy. Głównym grzechem ludzkości jest chciwość, obejmująca zarówno pragnienie wiecznego życia, dzięki czemu jest popyt na zmutowane świnie z ludzkimi narządami, jak i łakomstwo, napędzające produkcję wysoce wydajnej i wysoce nienaturalnej żywności. Wszystkiemu zaś patronuje pospolita żądza pieniądza i władzy korporacji, które coraz głębiej ingerują w życie na Ziemi, byle tylko jeszcze bardziej podsycić konsumpcję.

Jaka jest alternatywa? Według Derkacza – zniszczyć wszystko i zacząć od początku, z trawożernymi prostaczkami, bo tylko głupcy mogą być szczęśliwi i nieszkodliwi.

Tę pesymistyczną, mizantropiczną wizję w zasadzie powtarza druga część trylogii, „Rok potopu”. Znów obserwujemy zmierzanie starego świata ku zagładzie, skontrastowane ze światem nowym, gdzie nie ma miejsca dla dawnych ludzi. Tym razem jednak inny jest punkt widzenia: nie wychowany w korporacyjnym kompleksie Jimmy jest naszym oknem na świat, lecz dwie kobiety, Ren i T., które mieszkały w plebsopolii i należały do sekty uduchowionych ekologów wypatrujących rychłego końca świata. Dzięki temu możemy zajrzeć w zakamarki, do których Jimmy nie miał dostępu, poznać inne ludzkie postawy, wyjaśnić sprawy, które w pierwszej części pozostawały w mglistej sferze domysłów; Atwood zaś może ponownie olśnić nas ciętym dowcipem i błyskotliwymi pomysłami. Co prawda granice prawdopodobieństwa zostają nieco naciągnięte, gdy świat przedstawiony kurczy się gwałtownie i okazuje się, że osoby pozornie niemające ze sobą nic wspólnego są ze sobą powiązane, wszyscy znają wszystkich i, co gorsza, prawie wszyscy przeżywają masową zagładę – ale „Rok potopu” dalej jest znakomitą książką.

A potem następuje „Maddaddam”. Raz jeszcze poznajemy końcówkę dziejów ludzkości z nowego punktu widzenia, tym razem rozrabiającego na marginesie społeczeństwa Zeba. Raz jeszcze Atwood może zabłysnąć cierpkim komentarzem o tym, jak ludzie zagłuszają wyrzuty sumienia wspieraniem pomocy żywnościowej dla niedźwiedzi, z której wynika więcej szkody niż pożytku.

Niby więc dostajemy znów to samo – ale już nie to samo, bo świeżość w sposób nieunikniony już się ulotniła. Można odnieść wrażenie, że orkiestra, która dwie pierwsze części odegrała z poruszającą harmonią, przy trzeciej ma już rozstrojone instrumenty i rozproszoną uwagę.

Najsłabsza jest ta część książki, która mówi o świecie po zagładzie. Tym świecie, który nie jest już tak do końca post-ludzkim pustkowiem, jako że w „Roku potopu” okazało się, że z zagłady uratowało się całkiem dużo bohaterów. Tak dużo, że nikt oprócz Zeba nie jest wyraziście zarysowany. Nawet przeżycia Toby, głównej bohaterki poprzedniej części, zostają w dużej mierze zredukowane do jej relacji z Zebem.

Nie ma już w „Maddaddamie” tej ponurej, postapokaliptycznej nutki, którą czuć w dwóch pierwszych częściach trylogii. Ale dobrze – Atwood po historii upadku chciała napisać historię odbudowy. Tylko że historia odbudowy musi zmieścić się w książce, która już zawiera obszerną biografię Zeba, a trzeba przecież pokazać jeszcze, jak normalni ludzie na użytek stworzonych przed Derkacza prostaczków tworzą nową mitologię, i postraszyć miałkim zagrożeniem dwóch łotrów, którzy wałęsają się na granicy ekumeny, i wstawić zgwałcenie dwóch kobiet i ciążę trzech, i zapowiedzieć niebezpieczeństwo niesnasek i rywalizacji wewnątrz grupy, i przypomnieć czytelnikowi, że Jimmy z pierwszej części nadal żyje (i jest zbędny), i pozwolić sobie na krotochwilę, gdy derkaczańscy prostaczkowie myślą, że zawołanie „O, ja pierdolę” jest wezwaniem do niewidzialnego przyjaciela, i jeszcze wcisnąć telepatyczne świnie, i książka zrobiła się już strasznie gruba, więc trzeba ją szybko zakończyć, więc prędko załatwiamy łotrów niemalże za kulisami i od tej pory wszystko jest już dobrze, tylko zbędny Jimmy zbędnie w międzyczasie zginął. Ale poza tym wszystko jest dobrze.

Wystarczyło usunąć łotrów, a zgwałcone kobiety rodzą dzieci poczęte przez derkaczańskich prostaczków, a nie przez rzeczonych łotrów. Wystarczyło usunąć łotrów, a mężczyźni z grupy mężnie podejmują się roli ojców nad nieswoimi dziećmi. Wystarczyło usunąć łotrów, a znika widmo niesnasek i rywalizacji. Wreszcie rozkwitnąć może przyjaźć derkaczańsko-ludzko-świńska. Wystarczyło usunąć łotrów – to całkowicie zewnętrzne, obce zagrożenie, które nie ma nic wspólnego z nami, z naszą dobrą, rajską ekumeną.

I z jednej strony to idylliczne zakończenie brzmi dla mnie po prostu fałszywie i płasko, jakby niegodne było pisarki tej miary co Atwood – ale z drugiej strony pachnie przyzwoleniem na eugeniczny horror. Wychodzi na to, że Derkacz miał rację – żeby uratować Ziemię, trzeba po prostu całą ludzkość wytłuc.

A z tym, mimo całej mojej mizantropii, nie mogę się zgodzić.

środa, 13 września 2017

Czego nie ma na fanfiction.net - "Mennymsowie", Sylvia Waugh (tłum. Agata Kowalczyk)



Co najmniej raz w roku muszę przeczytać sobie wszystkie pięć tomów „Mennymsów” i za każdym razem ogarnia mnie smutek, że seria ta nie zyskała takiego rozgłosu, na jaki moim zdaniem zasługuje. Niezmiennym zdumieniem napawa mnie na przykład fakt, że na najstraszliwszej stronie całego Internetu, tj. fanfiction.net, nie ma ani jednego grafomańskiego popisu inspirowanego „Mennymsami”. Chociaż może nie ma czego żałować; pamiętam szok, jakim był pedofilski fanfik o „Serii niefortunnych zdarzeń”, w którym Hrabia Olaf marzy o zgwałceniu Klausa.

To chyba zresztą tłumaczy brak fanfiction na temat „Mennymsów”: szmacianą lalkę trudno zgwałcić, a właśnie wielkimi szmacianymi lalkami są Mennymsowie. 

Makabryczne okładki też mogły zaszkodzić popularności tej serii, prawdę mówiąc.
 
Ożyli po śmierci Katarzyny Penshaw, swojej ekscentrycznej stwórczyni, i od tej pory przez czterdzieści lat ukrywali przed światem swoją prawdziwą naturę. Udają zwykłych ludzi, co nie jest wcale takie trudne w świecie, w którym nikt nie patrzy sobie w oczy. Udają jednak również na własny użytek. Odprawiają na przykład rytuał rodzinnego niedzielnego obiadu, choć nic podczas niego nie jedzą. Jeremiasz, ojciec rodziny, lubi udawać, że pali fajkę i że bolą go plecy od pracy w ogrodzie. Panna Quigley udaje, że mieszka na Trevethick Street, chociaż większość czasu spędza w szafie pod schodami, wychodząc stamtąd tylko na krótkie odwiedziny u Mennymsów.

Od czterdziestu lat ciągną swoje udawanki, znajdując satysfakcję w upodabnianiu swojego życia do życia zwykłych ludzi. Nigdy się nie zmieniają; sir Magnus od czterdziestu lat jest siedemdziesięcioletnim staruszkiem, Szarlotta nie może przestać być nieznośną nastolatką, choćby nawet chciała, a Bobo nigdy nie wyrośnie z niemowlęctwa. I choćby nie wiadomo jak udawali, żadne nie będzie nigdy człowiekiem.

To absolutne wyobcowanie ze świata jest przyczyną melancholii Kuby, outsider nawet we własnej rodzinie, którego Katarzyna Penshaw uszyła wyłącznie z niebieskiego materiału. Ze wszystkich Mennymsów on ma najwięcej powodów, żeby bać się świata; i dlatego właśnie tak cudowne jest, że stopniowo wychodzi ze swojej skorupy i po czterdziestu latach depresyjnego letargu zaczyna godzić się ze swoim losem. Zresztą niemal każdy członek niesamowicie różnorodnej i barwnej rodziny Mennymsów przechodzi jakąś wewnętrzną drogę, na przekór swojej niezmienności.

Świat stopniowo przestaje być aż tak straszny i wrogi, a ludzie aż tak obcy. Po pierwsze dlatego, że Mennymsowie mogą liczyć na siebie nawzajem (chociaż na co dzień są dla siebie przeważnie opryskliwi i uszczypliwi). Po drugie zaś dlatego, że oprócz ludzi bezmyślnych i okrutnych spotykają też życzliwych i pomocnych. Po czterdziestu latach zastoju Mennymsowie są coraz częściej zmuszani do podejmowania nowych wyzwań i wychodzą z nich zwycięsko, jednocześnie zmieniając się na lepsze. Wioletta, matka rodziny, staje się bardziej stanowcza i nie boi się walczyć o swoje. Panna Quigley opuszcza Trevethick Street w szafie i staje się pełnoprawną domowniczką jako niania Bobo i znakomita malarka.

A skoro mowa już o pannie Quigley, to jako postać łącząca w sobie duże poczucie własnej godności, artystyczną ambicję, przywiązanie do konwenansów i niepozorność postaci, jest jednym z wielu elementów książki, których zupełnie się nie docenia jako dziecko.

Dlatego właśnie co najmniej raz na rok muszę przeczytać wszystkie pięć tomów „Mennymsów” – żeby zobaczyć, co docenię tym razem.