wtorek, 30 maja 2017

Onanizm, humanonizm i baśnie („Królewicz Śnieżek. Baśniowe stereotypy płci” – Agnieszka Suchowierska, Wojciech Eichelberger)



Nie ma to jak książka z nachalną tezą i miernie przeprowadzonym researchem. Prawie jak zapach napalmu o poranku.

Suchowierska i Eichelberger wychodzą z założenia popularnego jak teza o sztokholmskich podtekstach „Pięknej i bestii”: tradycyjne baśnie są patriarchalne i zmieniają istoty płci żeńskiej w bezwolne grudki budyniu, które szukają tylko jakiegoś mężczyzny, żeby do niego przywrzeć.

Suchowierska i Eichelberger stosują zasadniczo technikę argumentacyjną znaną jako ustawianie chochoła. (Ilustracja Elżbiety Gaudasińskiej do baśni Charlesa Perraulta "Sprytna księżniczka, czyli przygody Filutki").

Chcąc udowodnić to stwierdzenie, Suchowierska zmienia płeć baśniowych postaci, a przy okazji całkiem sporo innych elementów, żeby wszystko pasowało do postawionej tezy. Powstałe w ten sposób „baśnie na opak” zawierają sporą dawkę seksów, łopatologicznych przesłań i – paradoksalnie – stereotypów związanych z płcią.

Tak jest. Baśnie przerobione zawierają więcej stereotypów związanych z płcią niż wersje pierwotne, rzekomo patriarchalne i opresyjne. I w dodatku literacko z reguły nie dorównują pierwowzorom, choćby z racji nieznośnej wręcz rozwlekłości.

Najlepszym komentarzem są tu prorocze słowa Papuzińskiej (prorocze, bo wyprzedzające o siedem lat wydanie „Królewicza Śnieżka”):

„Symbolika baśni okazuje się użyteczna dla przekazu treści przyziemnych i całkiem, wydawałoby się, do klimatu baśni nie przystających, a pojemność tej symboliki i języka wydaje się nie mieć żadnych granic. W obrębie psychologii czy psychoterapii inspirowanej teorią Brunona Bettelheima, lecz, mówiąc nawiasem, bynajmniej nie dochowującej wierności jej zasadniczym tezom, powstają teksty użytkowe o bardzo nikłym wymiarze literackim”.
Joanna Papuzińska, „Nowe tropy baśni” w: Rozigrana córa mitu, Poznań 2005

Mamy zatem śpiącego królewicza, którego ze snu budzi symboliczne macanie po genitaliach. Mamy „Nowe życie cesarzy” – odpowiednik „Nowych szat cesarza”, którego nie da się czytać, bo każde słowo rodzaju męskiego zostało w tekście zamienione na rodzaj żeński i na odwrót, a błyskotliwa puenta i morał pierwotnej baśni Andersena zostały plute i zdeptane. Mamy wreszcie Czerwonego Kapturka – baśń, która pierwotnie opowiada przecież głównie o kobietach (wersja braci Grimm ma nawet coś w rodzaju sequela, w którym babcia i Kapturek topią wilka w wodzie po gotowaniu kiełbasy), a która w wydaniu Suchowierskiej staje się historią o chłopcu teoretycznie gnuśnym i głupim, a moim zdaniem wykazującym objawy porażenia mózgowego, który staje się prawdziwym mężczyzną dzięki erotycznym przeżyciom z wilczycą. Wilczyca, nota bene, służy wyłącznie do tego, by dzięki niej inni odkryli swoją seksualność, bowiem kiedy chce dla własnej przyjemności pofiglować z ojcem Kapturka, ten odpowiada z pobłażliwym uśmiechem, że on już kiedyś poznał wilczycę i teraz jej nie potrzebuje.

Gdybyż jeszcze książka ograniczała się do tych parodystycznych przeróbek! Niestety, Suchowierska, jak sama twierdzi w przedmowie, marzyła, żeby „napisać książkę nie tylko zabawną, ale i taką, która miałaby wartość psychologiczną”. Widocznie uznała, że jej twórczość literacka nie jest w stanie mówić sama za siebie, a czytelnik to idiota i bez glosy nie pojmie, o co chodzi. Na szczęście na ratunek przybywa Superman Eichelberger, psychoterapeuta znany każdemu, kto czytywał „Wysokie Obcasy”. Dzięki niemu każdy rozdzialik zostaje troskliwie opatrzony najpierw tendencyjnym dialogiem o tym, jaka oryginalna baśń jest patriarchalna, a następnie o tym, jaka przerobiona baśń jest zacna i interesująca.

Te dialogi między Suchowierską a Eichelbergerem pogrążają książkę całkowicie samym ciężarem swej łopatologii. Równie trudna do zniesienia jest przenikająca je atmosfera ekshibicjonizmu i egocentryzmu, robienia auto-psychoanalizy na poczekaniu i dowodzenia tez poprzez (mało wiarygodne) wspomnienia z dzieciństwa. Doprawdy nie chce mi się wierzyć, że Eichelberger na „Księżniczkę na ziarnku grochu” jako kilkuletni smarkacz zareagował myślą „Jakie te kobiety delikatne! Trzeba chuchać na nie i dmuchać”. Prawdę powiedziawszy, wątpię, by w ogóle pamiętał swoją pierwotną reakcję na tę baśń.

Irytująca jest nawet sama relacja między Suchowierską a Eichelbergerem: z jednej strony spijanie sobie z dzióbków i klepanie się po pleckach, z drugiej wyraźnie zarysowany stosunek wielce mądry mistrz – wpatrzona w niego adeptka. Nie pomaga to, że refleksje obojga wyrafinowaniem dorównują z reguły gimnazjalnej rozprawce.

Ale jest jeszcze jeden grzech, grzech absolutnie niewybaczalny, grzech, który tę książkę dyskwalifikuje całkowicie.

Nieznajomość tematu.

A co tu znać – można by spytać. Każdy czytał kiedyś jakieś baśnie albo oglądał na dobranockę „Simsala Grimm”, po co jakieś jeszcze przeprowadzać głębsze researche?

Choćby po to, by dowiedzieć się, że wersja „Czerwonego Kapturka” autorstwa Charlesa Perraulta nie zawiera żadnego leśniczego, tylko kończy się pożarciem dziewczynki przez wilka. Wersja braci Grimm zresztą też nie zawiera leśniczego, tylko myśliwego. Leśniczy wygląda mi więc na jakąś późniejszą narośl, wersje tej bajki można bowiem liczyć w tysiącach. W niektórych Kapturka ratuje nawet tatuś wracający akurat z pracy, i to jeszcze zanim połknie ją wilk.

Następną ciekawostką, jakiej autorzy mogliby się dowiedzieć, gdyby zorientowali się trochę w baśniach, to fakt, że nie prezentują one wcale świata tak płciowo czarno-białego, jakby to Suchowierskiej się podobało. W „Jasiu i Małgosi” to nie Jaś ratuje sytuację. W „Królowej śniegu” to nie Gerdę trzeba ocalić. Ośla Skórka i liczne jej krewniaczki bynajmniej nie samą biernością i urodą zdobywają miłość księcia. Wśród XVII-wiecznych baśni można znaleźć tę o księżniczce Filutce*, która sukces osiąga dzięki swojej inteligencji, oraz opowiastkę „Frant z czubkiem” o księżniczce wprawdzie pięknej, ale głupiej i w związku z tym niecieszącej się bynajmniej powodzeniem.

Cóż tu jednak wymagać od Suchowierskiej i Eichelbergera, skoro czasem można odnieść wrażenie, że nie zajrzeli nawet do baśni, o której akurat rozprawiają. Stąd „Królewna śnieżka” staje się pretekstem do długich dyskusji o menopauzie.

Właściwie trudno byłoby się spodziewać czegoś lepszego po książce o tak mętnej deklaracji ideowej:

„Serdecznie zapraszam do świata na opak, w którym feminizm i szowinizm są czasem trudne do odróżnienia i do którego, mam nadzieję, udało mi się wprowadzić trochę maskulinizmu, ponieważ jestem orędowniczką Ruchu Pełnego Miłości i Zrozumienia Wyzwolenia Ludzi – humanonizmu”.

O co chodzi, nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że „humanonizm” kojarzy mi się z onanizmem, co zważywszy na treść tej książki, nie jest całkiem nieuzasadnione. Księżniczka, która maca śpiącego królewicza po metaforycznych genitaliach, rozpoczyna dorosłe życie od masturbacji w stajni.

Gwoli sprawiedliwości przestanę jednak na chwilę się pastwić i przyznam, że w książce są dwa rozdzialiki, które nie budzą we mnie gwałtowne pragnienia wydłubania sobie oczu paznokciami. Pierwszy to „Chłopiec z petardami”, bardzo gorzka i ponura przeróbka „Dziewczynki z zapałkami”, smutna i nawet niestety realistyczna, tyle że pasująca do całej książki jak wół do karety.

Drugi z chlubnych wyjątków to „Kopciuszek”, zgrabnie napisana rzecz o pomiatanym młodzieńcu i bogatej, lecz samotnej prezesce, z towarzyszeniem ręcznie robionych na szydełku stringów zamiast szklanego pantofelka. Tekst chwilami zabawny, chwilami chwytający za serce, i choć były fragmenty, przy których brała mnie irytacja, to w ogólnym rozrachunku jest to chyba najlepszy tekst z całej książki, napisany sugestywnym językiem i przede wszystkim nieobciążony ideologicznie, dzięki czemu historia dwojga zagubionych ludzi, którzy odnajdują szczęście i zrozumienie poprzez drugą osobę może należycie wybrzmieć.

Gdybyż więcej było takich pereł! Niestety, cała reszta to tanie paciorki, niewarte nawet Manhattanu.

* W wielu wydaniach baśń o Filutce podawana jest jako utwór Perraulta. W rzeczywistości została napisana przez
Marie-Jeanne L'Héritier de Villandon, siostrzenicę Perraulta i jedną z wielu kobiet, które parały się baśniami na przełomie XVII i XVIII wieku.

poniedziałek, 8 maja 2017

Czy „Sezon burz” jest rzeczywiście gorszy od reszty serii o wiedźminie?



„Sezon burz” został przez wielu przyjęty dosyć krytycznie i zinterpretowany jako oznaka wypalenia Sapkowskiego i skok na kasę.

Dzięki temu lektura tej książki nie była dla mnie obciążona wysokimi oczekiwaniami – negatywne opinie innych dawały mi moralne prawo do znielubienia „Sezonu burz”. Przecież problem z główną serią dla mnie polegał właśnie na tym, że okazała się nie tak dobra, jak kazał mi wierzyć entuzjazm krewnych i znajomych. „Sezon burz” natomiast okazał się nie tak zły, jak można by się spodziewać po przestrogach jednego ze znanych mi pająków, szepcącego ze zgrozą: „Nie czytaj tego, nie warto”.

„Nie tak zły” nie oznacza naturalnie „dobry”. Postaci są miałkie. Fabuła powtarzalna, i to nie tylko przez porównanie z poprzednimi książkami, ale nawet w obrębie samego „Sezonu burz”: cały czas miele się schemat, zgodnie z którym najpierw ktoś chce wynająć wiedźmina w jakiejś szemranej sprawie, wiedźmin kręci nosem, ale ostatecznie musi przyjąć zlecenie, a na koniec pomimo swojej jakże przezornej nieufności i tak wpada w pułapkę, z której wydobywa się poprzez rozwalanie łbów, względnie interwencję deus ex machina. I tak w koło Macieju.

Już okładka symbolizuje obniżenie lotów.
 
Nawet styl, czyli coś, w czym Sapkowski zawsze celował, zmatowiał i schamiał, racząc czytelnika takimi finezyjnymi i oryginalnymi fajerwerkami dowcipu jak należący do jakiegoś statysty podbródek z rowkiem przypominający, cytuję, „miniaturową dupę”.

Wiele wad „Sezonu burz” miało swoje prefiguracje już w książkach wcześniejszych, jak choćby:

  • Ÿ bezsensowne wątki turbo-romansowe
  • Ÿ bezwyjątkowa ponurość i obrzydliwość całego świata, fundamentalna podłość ludzkości i smętny nihilizm
  • Ÿ pieszczenie fetyszu jedzeniowego, tj. opisywanie z lubością wyszukanych jadłospisów
  • Ÿ epizodyczna struktura fabuły, dygresje o funkcji wyłącznie dekoracyjnej
  • Ÿ virago o muskulaturze niemożliwej do osiągnięcia bez sterydów, rozsiewające wokół swoje gazy jelitowe
  • Ÿ nadęty bęcwał zamiast głównego bohatera, przedstawiany jako jedyny sprawiedliwy.


Niedoskonałości nie wzięły się zatem z niczego; stanowiły immanentną cząstkę stylu Sapkowskiego, tyle że w poprzednich książkach występowały w mniejszym stężeniu i były częściowo przesłonięte elementami wyższej jakości, jak niziołki, których w „Sezonie burz” jest jak na lekarstwo, albo ciekawie napisanymi scenami walki, których w „Sezonie burz” jest cała masa, ale próżno szukać w nich jakiegokolwiek napięcia, ponieważ sprowadzają się do tego, że Geralt bez większego wysiłku rozsmarowuje przeciwników mimo braku porządnej broni i przewagi liczebnej wroga.

Brak napięcia to zresztą istotna cecha całej powieści, częściowo wynikająca z tego, że mamy do czynienia z prequelem, z góry zatem wiadomo, że Geraltowi nic poważnego się nie stanie, a żadna z nowych postaci nie jest na tyle ciekawa, by się nią przejmować. Z góry też wiadomo, że Geralt nie przejdzie żadnego duchowego rozwoju, bo Geralt nie jest po to, żeby mieć jakąś ciekawą psychikę, tylko żeby rąbać wrogów, popisywać się wiedzą prawniczą oraz gimbazjalnym wyszczekaniem, ponuro milczeć, obnosić się ze swoim poczuciem wyższości, pożywać zacne jadło, co i raz lądować w łóżku z ponętną niewiastą i w ten sposób przynosić czytelnikowi satysfakcję. Nawet wyrzuty sumienia, jakie rzekomo nękają go po tym, jak przez zbytnią brawurę doprowadził do śmierci człowieka, narrator zbywa dwoma zdaniami. Znowu więc dostajemy to samo i możemy bezpiecznie dusić się w dobrze znanym sosiku.

Kiedy pojawiają się elementy nowe, to albo są otwarcie zapożyczone skądinąd (jak demoniczna lisica wzięta ze „Świętej księgi wilkołaka” Pielewina, do czego Sapkowski przyznaje się w cytatach na początków rozdziałów), albo rozpaczliwie niedopracowane (jak przyjazny wilkołak, który wpada do książki jak po ogień i zaraz z niej wypada). Fabuła jest rozwleczona i chybotliwa, z czego Sapkowski chyba sam zdawał sobie sprawę, siląc się na autoironię we fragmencie: „I nagle, przy kolejnym ziejącym w skale otworze, nastąpił – zupełnie jak w kiepskiej powieści – przełom akcji”.

Słabe to zatem. Ale mimo wszystko – mimo wszystko „Sezon burz” nie jest dla mnie upadkiem giganta, z jednej strony dlatego, że mimo wszystko da się tę książkę przeczytać bez wydrapywania oczu paznokciami, a z drugiej dlatego, że Sapkowski nigdy gigantem dla mnie nie był.

Dlatego podejrzewam, że przynajmniej dla niektórych rozczarowanych recenzentów, i przynajmniej do pewnego stopnia, ich zawód wynikał z miłości, jaką żywili do pierwotnej serii. Przeczytali ją w latach słodkiej młodości, kiedy jej soczystość i oryginalność – przynajmniej pozorna – poraziła ich wyobraźnię, na zawsze wyciskając na niej piętno. Od tamtej pory wiele przeczytali książek, wiele przeżyli chwil radosnych i smutnych, nolens volens zmienili się i dojrzeli. Wiedźmin natomiast nie dojrzał, ale był bezpieczny przed ich sądem, bo przesłonięty różową mgłą nostalgii.

Potem jednak nadszedł „Sezon burz” i mgłę nostalgii brutalnie rozwiał. Jest to bez wątpienia odgrzewany kotlet; ale komuś, kogo pierwotna seria nie zachwyciła, wyda się zaledwie przysuszony, natomiast dawny wielbiciel uzna go za niejadalny.

Jeśli czyjekolwiek przeżycia zgadzają się z moją hipotezą, to rozumiem go dobrze, bo podobne są moje doświadczenia z „Harrym Potterem” i tym, co się w tej chwili z tą marką wyprawia. Banalna prawda mówi bowiem, że im większe są nasze oczekiwania, tym boleśniejszy jest upadek.

Moje oczekiwania też szybowały wysoko – wiele miesięcy temu, gdy podstępny kuzyn dał mi „Krew elfów”. Teraz nareszcie ta gorzka odyseja dobiegła końca.
Już nigdy nie napiszę ani słowa o wiedźminie.

środa, 3 maja 2017

ŚWIĘTOKRADZTWO C.D.! czyli Krytyka „Wiedźmina” – część III: Misterny plan czy improwizacja ad hoc?



Istnieje praktyka, którą do perfekcji opanował G. R. R. Martin, a od której nie stronią również inni pisarze, w tym i Andrzej Sapkowski. Zwę ją hekatombą, tudzież czyszczeniem magazynów, tudzież wietrzeniem smrodu.

Polega ona na nagłym i bezlitosnym ubiciu dużej liczby bohaterów, którzy zanadto się rozmnożyli i rozzuchwalili, żądając własnych wątków, wewnętrznych przemian i kulminacji. Lekką ręką powoławszy ich do życia, autor zaczyna przypominać człowieka, który usiłuje powozić rydwanem zaprzężonym w dwunastkę koni. Z początku jeszcze idą równo, ale po jakimś czasie zaczynają się potykać, płoszyć, kopać się nawzajem i podgryzać, zaś woźnicy coraz trudniej jest w mdlejących dłoniach utrzymać plączące się lejce. Nie mogąc nad nimi zapanować, zdobywa się wreszcie na desperacki krok i przecina zawęźloną uprząż, porzucając trzy czwarte zaprzęgu, po czym spokojniutko już zdąża do kolejnej stacji pocztowej, gdzie nabędzie nowe konie.

Sapkowski tworzy miriady postaci, wykazując się sporą inwencją w nadawaniu im imion, którymi obdarza nawet przygodnie spotkanych drabów czy zupełnie epizodycznych kmieci. Mają swoje imiona aktorzy politycznych knowań, mają je też przypominające klony czarodziejki. Wraz z mnogością postaci nadciąga mnogość opisów aparycji, ale też mnogość wątków, intryg i przeciwstawnych motywacji, nic zatem dziwnego, że kolejne części cyklu wiedźminskiego robią się coraz bardziej spuchnięte, przywodząc na myśl „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa.

Jest jednak między Gołubiewem a Sapkowskim istotna różnica: ten pierwszy nigdy nie przeprowadził wietrzenia smrodu. I między innymi za to go podziwiam, ponieważ zabieg hekatomby zawsze wydawał mi się tchórzostwem i pójściem na łatwiznę.

Sapkowski czyści magazyny co najmniej trzykrotnie. Po raz pierwszy w „Czasie pogardy” (II tom sagi), kiedy hekatomba przyniosła mi pewną ulgę, bo przerzedziła szeregi postaci, nazbyt liczne dla mojego małego mózgu. Po raz drugi w tomie przedostatnim, „Wieża Jaskółki”, kiedy to Sapkowski pozbył się całej szajki niedorosłych rzezimieszków, którzy przygarnęli Ciri. Średnio mnie to obeszło, albowiem nigdy nie budzili mojej sympatii.

Ale ostatnie wietrzenie smrodu – gdy w „Pani Jeziora” na kilkunastu stronach ginie cała drużyna wspierająca Geralta przez trzy ostatnie książki – jest najboleśniejsze. I wygląda mi na przyznanie się do bezsilności.

W razie wątpliwości zabij


A przecież do ostatniej chwili nie opuszczała mnie nadzieja, że wątki tych postaci pobocznych – o wiele wyrazistszych i barwniejszych niż Geralt – dojdą do jakiegoś satysfakcjonującego zakończenia. Albo przynajmniej – jak przystało na serię, która lubi powtarzać enigmatyczne „coś się kończy, coś się zaczyna” – dostaną szansę na dalsze życie po spełnieniu swej fabularnej funkcji odnalezienia Ciri.

Nic z tego.

Milva, chociaż nad jej śmiercią najbardziej boleję, przynajmniej osiągnęła coś w rodzaju kolejnego etapu duchowego rozwoju już dwa tomy wcześniej (do tego stopnia, że w kolejnych książkach plątała się gdzieś na marginesie historii, jak gdyby Sapkowski nie do końca wiedział, co z nią zrobić).

O wiele mniej zrozumiałe jest dla mnie brutalne ucięcie wątku Cahira. Tego, którego Ciri uważała za najgorszego wroga, a który tak naprawdę chciał jej pomóc, albowiem zakochał się w jej dwunastoletnim ufajdanym ciałku. Motywacja idiotyczna, ale można się było spodziewać, że jakoś to Sapkowski pociągnie – że pozwoli Ciri i Cahirowi na przynajmniej jedną rozmowę, w której sobie coś wyjaśnią, może Ciri mu przebaczy, może Cahir zrozumie, że był debilem, może oboje zrozumieją, że ta druga osoba nie jest tym, czym im się wydawała.

A może po prostu Cahir zginie trzy sekundy po spotkaniu Ciri, a jego wątek pogrąży się w otchłani niepamięci.

Kolejny członek drużyny, wampir-abstynent Regis, właściwie nigdy nie miał swojego wątku, ale za to był interesujący jako barwne kuriozum. W ostatecznej bitwie wpada w efektowny szał napędzany żądzą krwi, po czym równie efektownie zostaje unicestwiony. Na etapie jego śmierci dopadła mnie już trochę znieczulica. Jak w „Łotrze 1”, w którym najbardziej mi było szkoda robota, bo zginął jako pierwszy.

No i wreszcie Angouleme, młodociana rozbójniczka o ciętym języku. Kolejne barwne kuriozum i, w dużej mierze, element komiczny, ale w jej przypadku wydawało się, że wyniknie z tego coś więcej. Kiedy się pojawiła, była czymś w rodzaju ersatzu nieobecnej Ciri: przypominała ją nie tylko wyglądem i zuchowatością, ale też kolejami losu, ponieważ tak samo jak Ciri była wysoko urodzona, ale spadła na dno społeczne. Również opiekuńcze podejście, jakie od czasu do czasu okazuje wobec niej Geralt, jest ersatzem jego relacji z Ciri. Naprawdę więc mnie ciekawiło, co też Sapkowski z nią zrobi, dokąd ją zaprowadzi, jak ukształtuje jej spotkanie z Ciri.

Nijak, jak się okazało. Angouleme spotyka Ciri i zaraz umiera od ran, bełkocząc coś o bogactwach i zaszczytach, na które miała nadzieję.

Może celem tej hekatomby było ukazanie, że życie jest kruche, a śmierć nagła i bezlitosna (jakbyśmy jeszcze o tym nie wiedzieli po siedmiu książkach). Może miało to zaprawić goryczą radosne zjednoczenie Geralta z Ciri (jakby już nie było wystarczająco gorzkie po wszystkich cierpieniach, przez które Ciri przeszła).

A może po prostu Sapkowski nie miał pomysłu na te postacie, więc zamiast biedzić się nad węzłem gordyjskim, zwyczajnie go przeciął.

Pytanie tytułowe, czyli misterny plan czy improwizacja ad hoc

Wydaje mi się, że ma to związek z ogólniejszą właściwością serii o wiedźminie, a może właściwością pisarstwa Sapkowskiego w ogóle. Otóż odnoszę wrażenie, że najlepiej wychodzą mu krótsze, epizodyczne formy, z szybkim zawiązaniem akcji i z rychłą wyrazistą puentą. Do opowiadania można wrzucić kilka barwnych postaci, nie troszcząc się o głębokie studium psychologiczne, i bez żalu te barwne postaci porzucić wraz z końcem historii. Ponieważ każde opowiadanie stanowi odrębną całość, to jeśli narrator o nich nie wspomni, czytelnik nie będzie się w kolejnych opowiadaniach zastanawiał, co się stało z syreną Sh’eenaz albo dopplerem Dudu. Po prostu – mieli swoje pięć minut, a potem wyszli z sagi.

W powieści jest już trudniej. Powieść musi mieć ciągłość i nie można po prostu bez wyjaśnienia porzucić jakiejś postaci, skoro już poświęciło jej się trochę czasu. Wątków też nie można rozwiązać za szybko, a już na pewno nie można o nich zapomnieć. I wydaje mi się, że z tym Sapkowski nie do końca sobie radzi.

Żeby nie było: nie umniejszam jego zręczności jako pisarza. Umiejętność pisania zwięzłych i zapadających w pamięć opowiadań to wielka i godna podziwu sztuka, której ja nie posiadam. Mam jednak wrażenie, że może właśnie tę umiejętność Sapkowski powinien kultywować, zamiast zapuszczać się na rozleglejsze i bardziej leniwe rozlewiska powieści.

Bo nawet i te powieści mają w sobie sporo epizodyczności. Może z tego powodu zarzucano Sapkowskiemu, że cykl wiedźmiński powstaje z tomu na tom, bez żadnego z góry ustalonego planu. Sam Sapkowski stanowczo przeciwko temu protestował, a po paru latach triumfalnie zamachał czytelnikom przed nosem opowiadaniem „Coś się kończy, coś się zaczyna”, czyli fanfiction popełnionym na temat własnych książek, zanim jeszcze te książki powstały. Jako że w opowiadaniu pojawia się Galahad i parę innych motywów wprowadzonych dopiero w „Pani Jeziora”, Sapkowski uważa to za „niezbity dowód” na staranne zaplanowanie całego cyklu. Z kolei według jednego z recenzentów już sama „Pani Jeziora” dowodzi, że konstrukcja serii była drobiazgowo przemyślana.

Nie do końca się z tym zgadzam. Owszem, Sapkowski na pewno od dawna miał w głowie pomysł na zakończenie całego cyklu, na pewno miał jakieś ogólne pojęcie o tym, co się potoczy, ale wątpię, by rzeczywiście wszystko przewidział w najdrobniejszych szczegółach. Jak bowiem wytłumaczyć tom „Chrzest ognia”, w którym wielkie intrygi polityczne i dramatyczne losy Ciri schodzą tam na dalszy plan na rzecz epizodycznych przygód Geralta i jego wesołej kompanii (która dwa tomy później padnie ofiarą czyszczenia magazynów). Na marginesie zaznaczę, że właśnie ze względu na jeszcze wyraźniejszą niż w innych powieściach epizodyczność struktury, a także dynamikę formującej się drużyny i obecność Milvy, „Chrzest ognia” dosyć mi się podobał – jak gdyby Sapkowski na chwilę wrócił do tego właśnie, co wychodzi mu najlepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że tom ten stanowi ewidentną dygresję od głównego wątku fabularnego pięcioksięgu. Również w pozostałych powieściach zdarzają się podobne dygresje, choć na mniejszą skalę (jak streszczenie całej historii politycznej i gospodarczej Koviru). Kolejne epizody zdążają wprawdzie do z góry przewidzianego zakończenia całej sagi, ale w sposób mało ergonomiczny.

Są wreszcie fragmenty, które moim zdaniem zostały wymyślone całkiem ad hoc, jak początek „Pani Jeziora”, kiedy Ciri jest więziona przez elfy jako atrakcyjny materiał rozpłodowy. Bezwolną i bęcwałowatą Ciri na szczęście ratują jednorożce pozostające z elfami w stanie wojny. Jest to dla mnie Nadir Maior całej serii (Nadir Minor to opowiadanie „Okruch lodu”), który zniwelował mój szacunek do Ciri.

Co więcej, wydaje mi się, że pierwotnie pobyt Ciri u elfów miał przebiegać inaczej – a to z powodu zakończenia poprzedniego tomu, „Wieży Jaskółki”. Po teleportacji przez tytułową wieżę Ciri trafia właśnie do idyllicznej krainy, gdzie widzi jednorożce oraz siedzącego nieopodal elfa, grającego na fujarce. Elf po chwili ją pozdrawia i tak książka się kończy.

Ta krótka scena z jednorożcami i elfem jest sprzeczna z wielkim konfliktem między tymi gatunkami, który mamy w „Pani Jeziora”. W ogóle cały epizod z królem elfów, który usiłuje zapłodnić Ciri, jest wprowadzony w ostatnim tomie tak niespodziewanie i tak prędko zakończony bez jakichkolwiek konsekwencji, że trudno mi nie podejrzewać w nim pomysłu zrodzonego w ostatniej chwili.

Może Sapkowski właśnie wtedy przeczytał (albo przeczytał powtórnie) „Mgły Avalonu”. To tłumaczyłoby również zaskakująco wysokie stężenie legendy arturiańskiej w ostatnim tomie.

Straszne rzeczy, czyli intertekstualności i metafikcja

Od samego zarania opowieści o wiedźminie opierały się na intertekstualności: trawestacjach baśni, reakcji na heroiczne fantasy spod znaku Conana izapożyczeniach z autorów tak, zdawałoby się, przeciwstawnych jak Tolkien i Moorcock.

Metafikcja też pojawia się dosyć wcześnie. Na pewno już w „Krwi elfów” podjęty jest temat relacji między opowieścią – przekazaną przez Jaskra w jego pieśniach i pamiętnikach, zapamiętaną pod postacią baśni i legend i powtarzaną setki lat po śmierci wiedźmina – a prawdą, czyli zasadniczo wersją Sapkowskiego. Różne wersje historii, sprzeczne jej wizje i różne na jej temat poglądy pojawiają się w umieszczonych na początku każdego rozdziału cytatach z fikcyjnych dzieł niby to powstałych w świecie wiedźmina.

Ale po jakimś czasie przestaje to Sapkowskiemu wystarczać. Chce być jeszcze troszkę bardziej postmodernistyczny, więc wprowadza coraz więcej cytatów ekstradiegetycznych – a to z Bettelheima, a to z Goethego, a to z piosenek rockowych. W samej akcji przedostatniego tomu pojawia się teoria o tym, że ludzie do świata wiedźmina przybyli po tym, jak spowodowali apokalipsę w naszym świecie. Chociaż jednak teoria ta mogłaby wyjaśniać coraz gęstsze powiązania między światem przedstawionym a naszą rzeczywistością empiryczną, to zostaje prędko zapomniana i właściwie nic z niej nie wynika. Okazuje się kolejnym pomysłem, który Sapkowskiemu akurat wpadł do głowy, być może pod wpływem jakiejś lektury, i który postanowił wpleść do swojej książki jako dowód nr 324293472 na to, jacy ludzie są paskudni.

Zamiast tego ostatni tom, „Pani Jeziora”, rozpoczyna się od wielkiego metafikcyjnego przeskoku w czasie o kilkaset lat w przód. Dostajemy parę dosyć bolesnych dla mnie rozdziałów o wybitnie niesympatycznej jasnowidzce Condwiramurs i nieco bardziej znośnej Nimue (obie, nota bene, noszą imiona postaci z legend arturiańskich), które próbują dociec, jak to dokładnie było z Ciri i Geraltem, bo przecież źródła są sprzeczne, niepewne i nieliczne.

Podejrzewam, że był to w życiu Sapkowskiego okres apogeum jeśli chodzi o zainteresowanie legendami arturiańskimi – okres, z którego zrodził się również esej „Świat króla Artura”. Warto zauważyć, że w eseju tym Sapkowski sporo miejsca poświęca właśnie rozważaniom nad historycznym Arturem. Tę swoją fascynację „prawdą historyczną skrytą za legendą” wszczepia Nimue i Condwiramurs; pomysł sam w sobie interesujący, choć jak na mój gust, ostatni tom cyklu złożonego z pięciu książek to trochę za późno, żeby go wprowadzać.

Wszystko jednak rozbija się o świat przedstawiony całej serii. Realia, w których żyje wiedźmin, to nie jest jakiś odpowiednik Ciemnych Wieków, tylko eklektyczna mieszanka najróżniejszych epok, z przewagą cech późnego średniowiecza (jak np. rozwinięty system bankowy czy kwitnące uniwersytety) czy wręcz wczesnej nowożytności (Jaskier mimo wszystko bardziej przypomina poetę renesansowego niż średniowiecznego trubadura). To nie jest świat, w którym nauką i historiografią zajmują się tylko mnisi w klasztorach. W takich warunkach czynienie z Geralta i Ciri postaci półlegendarnych kilkaset lat po ich śmierci przypomina przeprowadzanie podobnego zabiegu na Jagielle.

Wiedźmin przeciwko rasizmowi

Gdyby kazano mi wskazać myśli przewodnie całej serii, to oprócz rozważań nad swoiście pojmowaną miłością znalazłoby się wśród nich przekonanie, że cała ludzkość – z doprawdy drobnymi wyjątkami – tylko niszczy i wyrzyna lepszych od siebie, bez kradzionego dziedzictwa elfów do tej pory gnieździłaby się w norach w ziemi, nie znając makijażu, i generalnie jest obrzydliwym wrzodem i gangreną na ciele świata.

Ta pesymistyczna idea nie jest mi całkiem obca. W końcu nie bez powodu ekspansję człowieka w kosmos uważam za przedsięwzięcie wątpliwe moralnie. W serii o wiedźminie mowa jest raczej o ekspansji człowieka (chyba tylko białego?) na jednej planecie i dyskryminacji ludów autochtonicznych, czyli głównie elfów i krasnoludów. Konflikty na tle etnicznym coraz bardziej nabrzmiewają, podsycane zarówno zaszłościami historycznymi, jak i obecnymi wydarzeniami politycznymi, co Sapkowski przedstawia rzeczywiście bardzo zręcznie i realistycznie. Ponurą konkluzją całego wątku jest śmierć wiedźmina od ran otrzymanych właśnie w obronie ofiar pogromu.   

Przesłanie antyrasistowskie jest z pewnością szczytne, ale ponieważ ja to ja, to oczywiście do czegoś się przyczepię, bo z tym antyrasizmem Sapkowskiego jest trochę tak jak z jego feminizmem: w dużej mierze polega na głośnych deklaracjach i łopatologicznych aforyzmach.

Tymczasem naprawdę trudno przejąć się losem mordowanych elfów, skoro wszystkie plasują się na dosyć wąskim spektrum między aroganckim bufonem a dyszącym żądzą mordu fanatykiem. Z krasnoludami jest już lepiej, bo chociaż wszyscy mają tę samą osobowość, to jest to przynajmniej osobowość sympatyczna. Natomiast moje ulubione niziołki przed pogromem bronią się same, i to bardzo skutecznie, więc nie muszę się o nie martwić w ogóle.

I tak to już dla mnie jest z serią o wiedźminie: mogę ją doceniać pod względem estetycznym, zgadzać się z nią lub nie pod względem intelektualnym, polemizować z nią pod względem ideologicznym – ale emocjonalnie tak naprawdę nie zdołała mnie poruszyć, ponieważ nie została napisana tak, jakby mi się podobało.

Pora mi chyba się z tym pogodzić. Ale najpierw jeszcze "Sezon burz".