czwartek, 21 września 2017

Jak postapo zmutowało w eugeniczną utopię (Trylogia „Maddaddam” Margaret Atwood)



Słodkie dni lata upłynęły mi na nurzaniu się w gorzko-ironicznych wizjach przyszłości według Margaret Atwood. Doświadczenie to przypominało trochę długą kąpiel, podczas której woda stopniowo traci swą idealną ciepłotę, a słodko pachnąca piana powoli opada, by wreszcie zniknąć bez śladu.



Pierwsza część trylogii „Maddaddam’, czyli „Oryks i Derkacz” to bezsprzecznie jedna z najlepszych powieści postapokaliptycznych, jakie zdarzyło mi się czytać. Wizja świata przed zagładą ludzkości, gdzie wszystko podporządkowane jest postępowi, a postęp podporządkowany jest zyskowi zachłannych korporacji, kontrastuje z wizją świata po zagładzie ludzkości, gdzie natura szybko odzyskuje wydarte jej wcześniej tereny, a jedyni żyjący ludzie to genetycznie zmodyfikowani trawożerni prostaczkowie oraz Jimmy, życiowy nieudacznik, a obecnie swego rodzaju prorok Derkacza. Prorok, który sam nie wierzy w bóstwo, którego chwałę głosi, bo znał Derkacza: bezwzględnego geniusza, który stworzył nową rasę ludzi. Derkaczanie są roślinożerni, pozbawieni lęku przed starością i śmiercią, niezdolni do agresji, radośnie uprawiają seks grupowy w ściśle oznaczonym czasie rui i dysponują naturalnym odstraszaczem komarów.

Dawnych ludzi, obciążonych niezliczonymi wadami i zbrodniami, Derkacz bez żalu zlikwidował. Oprócz Jimmy’ego, reliktu minionej epoki, który jako jedyny jest w nowym Edenie brzydki, mięsożerny i niezadowolony z życia.

Atwood sypie pomysłami jak z rękawa i nie szczędzi czarnego humoru, a świat przez nią opisany jest a to absurdalnie zabawny, a to przerażająco prawdziwy. Głównym grzechem ludzkości jest chciwość, obejmująca zarówno pragnienie wiecznego życia, dzięki czemu jest popyt na zmutowane świnie z ludzkimi narządami, jak i łakomstwo, napędzające produkcję wysoce wydajnej i wysoce nienaturalnej żywności. Wszystkiemu zaś patronuje pospolita żądza pieniądza i władzy korporacji, które coraz głębiej ingerują w życie na Ziemi, byle tylko jeszcze bardziej podsycić konsumpcję.

Jaka jest alternatywa? Według Derkacza – zniszczyć wszystko i zacząć od początku, z trawożernymi prostaczkami, bo tylko głupcy mogą być szczęśliwi i nieszkodliwi.

Tę pesymistyczną, mizantropiczną wizję w zasadzie powtarza druga część trylogii, „Rok potopu”. Znów obserwujemy zmierzanie starego świata ku zagładzie, skontrastowane ze światem nowym, gdzie nie ma miejsca dla dawnych ludzi. Tym razem jednak inny jest punkt widzenia: nie wychowany w korporacyjnym kompleksie Jimmy jest naszym oknem na świat, lecz dwie kobiety, Ren i T., które mieszkały w plebsopolii i należały do sekty uduchowionych ekologów wypatrujących rychłego końca świata. Dzięki temu możemy zajrzeć w zakamarki, do których Jimmy nie miał dostępu, poznać inne ludzkie postawy, wyjaśnić sprawy, które w pierwszej części pozostawały w mglistej sferze domysłów; Atwood zaś może ponownie olśnić nas ciętym dowcipem i błyskotliwymi pomysłami. Co prawda granice prawdopodobieństwa zostają nieco naciągnięte, gdy świat przedstawiony kurczy się gwałtownie i okazuje się, że osoby pozornie niemające ze sobą nic wspólnego są ze sobą powiązane, wszyscy znają wszystkich i, co gorsza, prawie wszyscy przeżywają masową zagładę – ale „Rok potopu” dalej jest znakomitą książką.

A potem następuje „Maddaddam”. Raz jeszcze poznajemy końcówkę dziejów ludzkości z nowego punktu widzenia, tym razem rozrabiającego na marginesie społeczeństwa Zeba. Raz jeszcze Atwood może zabłysnąć cierpkim komentarzem o tym, jak ludzie zagłuszają wyrzuty sumienia wspieraniem pomocy żywnościowej dla niedźwiedzi, z której wynika więcej szkody niż pożytku.

Niby więc dostajemy znów to samo – ale już nie to samo, bo świeżość w sposób nieunikniony już się ulotniła. Można odnieść wrażenie, że orkiestra, która dwie pierwsze części odegrała z poruszającą harmonią, przy trzeciej ma już rozstrojone instrumenty i rozproszoną uwagę.

Najsłabsza jest ta część książki, która mówi o świecie po zagładzie. Tym świecie, który nie jest już tak do końca post-ludzkim pustkowiem, jako że w „Roku potopu” okazało się, że z zagłady uratowało się całkiem dużo bohaterów. Tak dużo, że nikt oprócz Zeba nie jest wyraziście zarysowany. Nawet przeżycia Toby, głównej bohaterki poprzedniej części, zostają w dużej mierze zredukowane do jej relacji z Zebem.

Nie ma już w „Maddaddamie” tej ponurej, postapokaliptycznej nutki, którą czuć w dwóch pierwszych częściach trylogii. Ale dobrze – Atwood po historii upadku chciała napisać historię odbudowy. Tylko że historia odbudowy musi zmieścić się w książce, która już zawiera obszerną biografię Zeba, a trzeba przecież pokazać jeszcze, jak normalni ludzie na użytek stworzonych przed Derkacza prostaczków tworzą nową mitologię, i postraszyć miałkim zagrożeniem dwóch łotrów, którzy wałęsają się na granicy ekumeny, i wstawić zgwałcenie dwóch kobiet i ciążę trzech, i zapowiedzieć niebezpieczeństwo niesnasek i rywalizacji wewnątrz grupy, i przypomnieć czytelnikowi, że Jimmy z pierwszej części nadal żyje (i jest zbędny), i pozwolić sobie na krotochwilę, gdy derkaczańscy prostaczkowie myślą, że zawołanie „O, ja pierdolę” jest wezwaniem do niewidzialnego przyjaciela, i jeszcze wcisnąć telepatyczne świnie, i książka zrobiła się już strasznie gruba, więc trzeba ją szybko zakończyć, więc prędko załatwiamy łotrów niemalże za kulisami i od tej pory wszystko jest już dobrze, tylko zbędny Jimmy zbędnie w międzyczasie zginął. Ale poza tym wszystko jest dobrze.

Wystarczyło usunąć łotrów, a zgwałcone kobiety rodzą dzieci poczęte przez derkaczańskich prostaczków, a nie przez rzeczonych łotrów. Wystarczyło usunąć łotrów, a mężczyźni z grupy mężnie podejmują się roli ojców nad nieswoimi dziećmi. Wystarczyło usunąć łotrów, a znika widmo niesnasek i rywalizacji. Wreszcie rozkwitnąć może przyjaźć derkaczańsko-ludzko-świńska. Wystarczyło usunąć łotrów – to całkowicie zewnętrzne, obce zagrożenie, które nie ma nic wspólnego z nami, z naszą dobrą, rajską ekumeną.

I z jednej strony to idylliczne zakończenie brzmi dla mnie po prostu fałszywie i płasko, jakby niegodne było pisarki tej miary co Atwood – ale z drugiej strony pachnie przyzwoleniem na eugeniczny horror. Wychodzi na to, że Derkacz miał rację – żeby uratować Ziemię, trzeba po prostu całą ludzkość wytłuc.

A z tym, mimo całej mojej mizantropii, nie mogę się zgodzić.

środa, 13 września 2017

Czego nie ma na fanfiction.net - "Mennymsowie", Sylvia Waugh (tłum. Agata Kowalczyk)



Co najmniej raz w roku muszę przeczytać sobie wszystkie pięć tomów „Mennymsów” i za każdym razem ogarnia mnie smutek, że seria ta nie zyskała takiego rozgłosu, na jaki moim zdaniem zasługuje. Niezmiennym zdumieniem napawa mnie na przykład fakt, że na najstraszliwszej stronie całego Internetu, tj. fanfiction.net, nie ma ani jednego grafomańskiego popisu inspirowanego „Mennymsami”. Chociaż może nie ma czego żałować; pamiętam szok, jakim był pedofilski fanfik o „Serii niefortunnych zdarzeń”, w którym Hrabia Olaf marzy o zgwałceniu Klausa.

To chyba zresztą tłumaczy brak fanfiction na temat „Mennymsów”: szmacianą lalkę trudno zgwałcić, a właśnie wielkimi szmacianymi lalkami są Mennymsowie. 

Makabryczne okładki też mogły zaszkodzić popularności tej serii, prawdę mówiąc.
 
Ożyli po śmierci Katarzyny Penshaw, swojej ekscentrycznej stwórczyni, i od tej pory przez czterdzieści lat ukrywali przed światem swoją prawdziwą naturę. Udają zwykłych ludzi, co nie jest wcale takie trudne w świecie, w którym nikt nie patrzy sobie w oczy. Udają jednak również na własny użytek. Odprawiają na przykład rytuał rodzinnego niedzielnego obiadu, choć nic podczas niego nie jedzą. Jeremiasz, ojciec rodziny, lubi udawać, że pali fajkę i że bolą go plecy od pracy w ogrodzie. Panna Quigley udaje, że mieszka na Trevethick Street, chociaż większość czasu spędza w szafie pod schodami, wychodząc stamtąd tylko na krótkie odwiedziny u Mennymsów.

Od czterdziestu lat ciągną swoje udawanki, znajdując satysfakcję w upodabnianiu swojego życia do życia zwykłych ludzi. Nigdy się nie zmieniają; sir Magnus od czterdziestu lat jest siedemdziesięcioletnim staruszkiem, Szarlotta nie może przestać być nieznośną nastolatką, choćby nawet chciała, a Bobo nigdy nie wyrośnie z niemowlęctwa. I choćby nie wiadomo jak udawali, żadne nie będzie nigdy człowiekiem.

To absolutne wyobcowanie ze świata jest przyczyną melancholii Kuby, outsider nawet we własnej rodzinie, którego Katarzyna Penshaw uszyła wyłącznie z niebieskiego materiału. Ze wszystkich Mennymsów on ma najwięcej powodów, żeby bać się świata; i dlatego właśnie tak cudowne jest, że stopniowo wychodzi ze swojej skorupy i po czterdziestu latach depresyjnego letargu zaczyna godzić się ze swoim losem. Zresztą niemal każdy członek niesamowicie różnorodnej i barwnej rodziny Mennymsów przechodzi jakąś wewnętrzną drogę, na przekór swojej niezmienności.

Świat stopniowo przestaje być aż tak straszny i wrogi, a ludzie aż tak obcy. Po pierwsze dlatego, że Mennymsowie mogą liczyć na siebie nawzajem (chociaż na co dzień są dla siebie przeważnie opryskliwi i uszczypliwi). Po drugie zaś dlatego, że oprócz ludzi bezmyślnych i okrutnych spotykają też życzliwych i pomocnych. Po czterdziestu latach zastoju Mennymsowie są coraz częściej zmuszani do podejmowania nowych wyzwań i wychodzą z nich zwycięsko, jednocześnie zmieniając się na lepsze. Wioletta, matka rodziny, staje się bardziej stanowcza i nie boi się walczyć o swoje. Panna Quigley opuszcza Trevethick Street w szafie i staje się pełnoprawną domowniczką jako niania Bobo i znakomita malarka.

A skoro mowa już o pannie Quigley, to jako postać łącząca w sobie duże poczucie własnej godności, artystyczną ambicję, przywiązanie do konwenansów i niepozorność postaci, jest jednym z wielu elementów książki, których zupełnie się nie docenia jako dziecko.

Dlatego właśnie co najmniej raz na rok muszę przeczytać wszystkie pięć tomów „Mennymsów” – żeby zobaczyć, co docenię tym razem.

piątek, 21 lipca 2017

„Pan Kleks” jako wytwór kultury patriarchalnej i kolonialnej

Pan Kleks jako przedstawiciel patriarchalnej nauki, admirał Alojzy jako przedstawiciel patriarchalnego kolonializmu i kapitan jako przedstawiciel patriarchalnego palenia cygar.


Jeśli ktoś zna jakąś wnikliwą analizę „Akademii pana Kleksa”, niech się odezwie. Mnie udało się znaleźć tylko komentarze na temat interpretacji filmu jako promocji kultury gejowskiej oraz spiskowe teorie o podobieństwach między „Panem Kleksem” a „Harrym Potterem”.

A przecież gdyby mnie kazano porównać do czegoś przygody pana Kleksa, to pierwszym skojarzeniem byłaby raczej „Alicja w Krainie Czarów”, ze względu na nierealny, oniryczny nastrój tych książek, inwencję językową, nawiązania do innych utworów z literatury dziecięcej i chaotyczne zakończenia, w których następuje rozpad albo diametralna transformacja przedstawionego świata.

„Pan Kleks” chyba nawet bardziej jeszcze niż „Alicja” kpi z logiki i konsekwencji wydarzeń, bowiem jakakolwiek próba chronologicznego rozpisania wydarzeń ze wszystkich trzech części musi zakończyć się sromotną porażką. Wystarczy powiedzieć, że na koniec pierwszego tomu cała akademia ulega właściwie destrukcji, a na początku trzeciego Adaś Niezgódka jakby nigdy nic zostaje tejże samej akademii szczęśliwym absolwentem. Chwilami takie niezrozumiałe niekonsekwencje przyprawiały mnie o kołatanie serca i inne objawy histerii, ale wystarczyło wziąć głęboki wdech i powiedzieć sobie: potraktuj to jak wesoły sen, nic więcej. Patrz na ładne kolorki. Raduj się dowcipem. Daj się ponieść fali dziecięcej pomysłowości.

Tak się jednak złożyło, że równolegle czytam kolejną irytującą książkę o baśniach, która najpierw obiecała, że opowie mi coś ciekawego o bajkach pani d’Aulnoy, a potem zaczęła bombardować mnie mocno naznaczoną marksizmem analizą „Stoliczku, nakryj się” jako opowieści cementującej burżuazyjny, patriarchalny porządek społeczny oparty na relacji pan-niewolnik (przeciwko czemu buntuje się kłamiąca koza) oraz kult własności prywatnej (przeciwko czemu występuje złodziejski oberżysta). Poniższą analizę dedykuję więc książce „Fairy Tales And The Art Of Subversion” Jacka Zipesa.

„Pan Kleks” jako wytwór kultury patriarchalnej i kolonialnej

Stereotypowe opinie na temat książek o panu Kleksie głoszą, że są one pochwałą fantazji i odmienności: główny bohater, Adaś Niezgódka, nie może co prawda odnaleźć się w zwykłym świecie, lecz w akademii tytułowego bohatera dostaje skrzydeł i może rozwijać swoje wyjątkowe zdolności. Takie interpretacje płyną jednak z nadmiernego sentymentalizmu badaczy i powierzchownego czytania tekstu. Rzeczywiste przesłanie powieści o panu Kleksie jest inne, znacznie mroczniejsze, żeby nie powiedzieć: reakcyjne.

Słaba reprezentacja postaci kobiecych w całej serii jest oczywista. W akademii uczą się tylko chłopcy. Również załoga statku, na którym wędruje pan Kleks w „Podróżach Pana Kleksa”, składa się z samych mężczyzn, zaś w krainach odwiedzanych podczas tej odysei również widzimy praktycznie samych mężczyzn, kobiety są bowiem relegowane do roli służących podających gościom jedzenie. Apogeum tej tendencji do umniejszania roli kobiet jest Parzybrocja, kraina, w której mężczyźni są dosłownymi żywicielami rodziny, bowiem z ich bród (nazwanych nawet „życiodajnymi” w tytule rozdziału) gotowane są zupy. W ten sposób kobietom zostaje odebrana nawet ta ostatnia rola strażniczek domowego garnka.

Królowa Aba władająca Abecją może wydawać się wyjątkiem od tej patriarchalnej tendencji, jednak tylko na pierwszy rzut oka; jest bowiem oczywistym nawiązaniem do innych fałszywie pięknych czarodziejek odbierających herosowi siłę męską. Jako taka jest zatem ucieleśnieniem kompleksu kastracji, wyrazem męskich lęków przed kobiecą niezależnością zagrażającą patriarchalnemu porządkowi. Kobieta ma być piękna, ale jednocześnie całkowicie poddana mężczyźnie, co widać doskonale w w „Tryumfie pana Kleksa”, gdzie pięć córek pana Lewkonika zyskuje pożądaną urodę i, co najważniejsze, dobrych mężów.

W całej serii dominuje zresztą wyraźny kult jednostki. Trudno policzyć, ile razy pan Kleks zostaje nazwany wielkim człowiekiem. Jako dojrzały biały mężczyzna, wyróżniający się tym patriarchalnym insygnium, jakim jest broda, pełni on rolę swoistego pater familias, który zazdrośnie strzeże swojej władzy.

Destrukcyjny uczeń Alojzy stanowi dla niego zagrożenie zarówno jako młodszy pretendent, pragnący wydrzeć mu jego wiedzę, jak i jako Obcy, zaprzeczający zasadom, na których opiera się społeczeństwo. Alojzy jest bowiem lalką – i już w samym tym fakcie można wyczuć jego płciową niejednoznaczność i potencjalną subwersywność. W finale Akademii Alojzy ośmiela się przecież zakłócić burżuazyjne obchody Bożego Narodzenia, demaskując miałkość i skrzętnie ukrywaną śmiałość autorytarnej władzy pana Kleksa. Niestety, w Tryumfie pana Kleksa” zostaje poskromiony poprzez przyobleczenie w sztuczną skórę, a następnie mianowany admirałem floty Alamakoty. Buntowniczy element zostaje w ten sposób unieszkodliwiony, wtłoczony w patriarchalną rolę wojskowego dowódcy i zintegrowany z autorytarnym społeczeństwem, które na dodatek wykazuje wyraźne cechy kolonialne.

 
Najpełniej kolonializm prezentuje się właśnie w „Triumfie pana Kleksa”. Akcja książki toczy się na Alamakocie, wyspie zamieszkanej przez szczęśliwych południowców zajętych hodowlą kur i psuciem zegarków. Tymi południowcami – o czekoladowej zresztą skórze – rządzą przybysze z zewnątrz, biali Bajdoci, których garstka opanowała wszystkie wysokie stanowiska państwowe i doprowadziła nawet do zmiany języka. Bajdocka władza pozbawia zwykłych mieszkańców tradycyjnego pożywienia, przeznaczając kurze jaja na eksport, i lubuje się w wyszukanych ceremoniach i galach, urządzanych niewątpliwie na koszt tubylców. Tubylcy jednak nie mają żalu do przybyszów; wręcz przeciwnie, narrator podkreśla pokojowe współżycie obu grup etnicznych i powszechną pogodę ducha, powielając w ten sposób stereotyp szlachetnego, lecz niezdolnego wytworzyć organizacji społecznej dzikusa, i dając wyraz kolonialnemu kompleksowi białego człowieka.

Wiąże się to z ogólną stereotypizacją postaci Obcego. Reprezentantem Obcego niebezpiecznego jest, jak już wspomniano, Alojzy, są jednak również Obcy nieszkodliwi, a nawet pomocni, jak na przykład doktor Paj-Chi-Wo, rzekomy Chińczyk obdarzony powierzchownymi cechami tej kultury. Warto zauważyć, że wszyscy sympatyczni Obcy posługują się łatwymi do zrozumienia językami – Alamakotańczycy, na przykład, mówią po polsku z tą różnicą, że w każdym słowie zamiast "o" mówią "ur", a zamiast "u" - "or". Jest to obrzydliwe i obraźliwe lekceważenie odmienności i tożsamości Obcego.

Bliższe spojrzenie na przygody pana Kleksa ujawnia więc jego niespodziewaną mroczną stronę: ideologia, jaką jest przesiąknięty, służy podporządkowaniu jednostki schematom patriarchalnym i kolonialnym, szerząc seksizm i rasizm.

Obrona pana Kleksa, czyli pan Kleks i metafikcja

Podczas pisania powyższej analizy rozbolała mnie głowa od wszystkich rzeczy, które trzeba było przemilczeć, żeby wszystko pasowało do tezy. Prawda jest bowiem taka, że nawet jeśli „Pan Kleks” zawiera te wszystkie wyżej opisane potworności, to przecież na nich się nie kończy.

Będę więc teraz mówić szczerze. Ze wszystkich trzech książek o panu Kleksie najlepsza jest moim zdaniem „Akademia”. „Podróże pana Kleksa” są wesołym przetworzeniem różnych motywów znanych z „Odysei”, a „Tryumf pana Kleksa” wariacją na temat Utopii i innych wysp szczęśliwych, ale „Akademia pana Kleksa” jest najciekawsza pod względem formalnym i ma najgłębsze przesłanie.

Teraz, gdy czytam ją w wieku sędziwym, zdumiewa mnie, jak udatnie w „Akademii” Brzechwa naśladuje styl szkolnych wypracowań. Mimo że używa bogatego, nieraz wyszukanego słownictwa, to jednocześnie jest coś w całej książce, co sprawia, że prawie można uwierzyć, iż rzeczywiście jest to pamiętnik dwunastoletniego chłopca.

W „Akademii” najwyraźniejszy jest również oniryczny nastrój. Uderzająca jest niepokojąca łatwość, z jaką kolorowy sen zmienia się stopniowo w koszmar pod wpływem działań fryzjera Filipa i Alojzego. Zwłaszcza ten ostatni jest wyjątkowo upiorny: z początku nieożywiona lalka, potem zacinający się mechanizm, a wreszcie groźny przeciwnik, który w błyskawicznym tempie prześcignął zwykłych uczniów i samego pana Kleksa.

Alojzy jest ucieleśnieniem lęku. Może chodzić na przykład o lęk przed sztucznym człowiekiem, który towarzyszy nam co najmniej od czasów „Frankensteina”. Lęk przed czymś, co sami stworzyliśmy, a nad czym nie mamy kontroli; przed czymś, co powinno być nasze, bo z nas pochodzi, a tymczasem okazuje się nam całkowicie obce (to akurat pasuje i do robotów, i do małych dzieci). Lęk przed doskonałym mechanizmem, który sprawi, że my staniemy się zbędni i śmieszni.

Wraz z nadejściem Alojzego pan Kleks staje się przecież zbędny i śmieszny: traci włosy, opada z sił i maleje. Jego akademia też kurczy się i blednie, tak jak wszystkie rzeczy, które kiedyś wydawały nam się piękne i czarowne, a teraz, gdy już trochę więcej wiemy i mamy więcej niż 1,20 m wzrostu, utraciły swój blask.

Kiedy Alojzy wykrada tabliczki z sekretami pana Kleksa, obnaża kruche podstawy całej bajki, słaby szkielecik paru schematów narracyjnych i ideologii, które lubią tropić badacze. Obnaża je – i zaraz potem niszczy, niszcząc jednocześnie całą bajkę.

Bo przecież jest to tylko bajka – mówi szpak Mateusz przemieniony niespodziewanie w Brzechwę na koniec książki. „Po prostu opowiedziałem ci bajkę, a tyś uwierzył w jej prawdziwość” – śmieje się niczym rasowy troll. Nie trzeba się tym przejmować, bo to nie było naprawdę, to tylko napisane słowa. Przecież już parę rozdziałów temu mówiłem ci, Adasiu i czytelniku, żeby nie płakać nad dziewczynką z zapałkami, bo to tylko bajka.

Można by tu snuć jakieś dęte przemyślenia nad utratą niewinności, nad wygnaniem z raju i brutalnym odcięciem od baśniowego świata, który od tej pory będzie już tylko na papierze, a nie w nas i wokół nas. Można by się wściekać na Brzechwę, który tak w kilku zdaniach zlekceważył własną książkę i opowiadanie historii w ogóle.

Ale zostaje jeszcze jedno zdanie, które wypowiada Mateusz-Brzechwa: „ogromnie lubię opowieści fantastyczne i pisząc je, sam bawię się znakomicie”.

I to jest, zdaje mi się, morał.


P.S. Mimo że napisał ją otwarty komunista, „Fairy Tales And The Art Of Subversion” Jacka Zipesa jest jednak daleko lepsza niż koszmarny „Królewicz Śnieżek” Suchowierskiej i Eichelbergera

środa, 19 lipca 2017

Merlin, 700 lat wcześniej - "Celtika", Robert Holdstock



W niezliczonych opowieściach inspirowanych legendą arturiańską stosunkowo rzadko zdarza się, by postać Merlina niemal całkowicie oderwać nie tylko od króla Artura, nie tylko od jego ojca Uthera, ale nawet od samej Brytanii.

„Celtika” opowiada o czasach znacznie wcześniejszych niż rzekome czasy Artura (mgliście szacowane na końcówkę V wieku). Chociaż w samym tekście żadne daty nie padają, to czas akcji można bardzo dokładnie określić na rok 279 p.n.e., ponieważ jednym z elementów fabuły jest wielki najazd Celtów pod przywództwem Brennusa na Grecję. Mimo jednak tak mocnego osadzenia w historii, książka jest równocześnie przesiąknięta mitami. Oto bowiem Merlin wędruje do Pohjoli daleko na północy, aby przebudzić Jazona, który od 700 lat razem z wierną Argo śpi na dnie magicznego jeziora. Razem odbudowują Argo (tym razem opiekunką statku jest nie grecka Hera, lecz fińska Mielikki), zbierają drużynę nowych Argonautów i ruszają na poszukiwanie synów Jazona uprowadzonych przez złowieszczą Medeę.

Sam Merlin jest tajemniczą, pradawną istotą, która wędruje po świecie od początku czasów i nie starzeje się, póki nie używa swojej czarodziejskiej mocy. Dlatego właśnie stara się ze swoich zdolności korzystać jak najoszczędniej, choć ambitna szamanka Niiv kusi go do czegoś całkiem odwrotnego. Pomysł na taką interpretację postaci Merlina jest jednym z ogromnych plusów powieści; sam Merlin jednak, przez swoją niechęć do działania, nieruchawość i dystans do wszystkiego paradoksalnie staje się po pewnym czasie jej minusem.

„Celtika” ma oprócz tego wszystkie wady, jakie często można spotkać w pierwszych tomach planowanych dłuższych serii, tj. kulejące chwilami tempo akcji i brak satysfakcjonującego zakończenia. Jednocześnie jednak jest przepełniona smakowitymi pomysłami i pokazuje fascynujący świat, rozpoznawalny dla współczesnych oczu, ale przesiąknięty na wskroś mitologią (i to nie jedną), prezentując świeże spojrzenie na legendę arturiańska – wbrew tytułowi wcale nie tylko celtyckie.

Wpływ mody na wikingów na okładki książek.

wtorek, 4 lipca 2017

Co ma wspólnego "Księga 1001 nocy" z porozumieniem międzykulturowym



W czasach, gdy islam znów jest tematem zapalnym, a księgarnie wciąż pękają w szwach od „Tajemnic haremów” i innych książek napisanych na fali popularności „Wspaniałego stulecia”, warto wrócić do dzieła, które miało spory udział w ukształtowaniu obrazu Wschodu jako romantycznego lądu klejnotów, pachnideł, okrutnych sułtanów i strasznych dżinnów, i pięknych niewolnic, których Giaur nie zdołał ocalić. Oto Orient dziki i wyrafinowany jednocześnie, rozkoszny i rozkosznie obcy – idealny, żeby w opozycji do niego zdefiniować Zachód, może uboższy w złoto i korzenne przyprawy, lecz bogatszy w racjonalność i szczerość.

O tym pisał Edward Said w książce Orientalizm. Tak mi przynajmniej mówiono, bowiem moje oczytanie pozostaje pod wieloma względami hochsztaplerką opierającą się na relacjach z drugiej ręki. I „Księga tysiąca i jednej nocy” też do niedawna była mi znana tylko z takich relacji – z drugiej albo i dwudziestej drugiej ręki, jak disneyowski „Aladyn”. Przygody Sindbada Żeglarza znane mi były wyłącznie z książki niezrównanego Leśmiana, który do pierwotnych wątków dodał kuszącego do podróży Diabła Morskiego czy wuja Tarabuka przekonanego o tym, że jest poetą. Może najbardziej dosłowną interpretacją „Księgi tysiąca i jednej nocy” jest film „Kwiat tysiąca i jednej nocy” Pasoliniego, który naśladuje szkatułkową strukturę oryginału i z lubością eksponuje wątki erotyczne, których na kartach książki nie brakuje.

W końcu wyszła z wody, osunęła się tragarzowi na kolana i rzekła do niego: „O ukochany, jak się to zwie?”, wskazując na swój srom. Odrzekł: „To twoja pochwa!” Na to dziewczyna złapała go za kark, uderzyła i zawołała: „Fe! Fe! Czy się nie wstydzisz?” Rzekł wtedy: „Twój srom.” Odparła: „Inaczej!” Powiedział: „Łono”, a ona na to: „Inaczej.” Rzekł tragarz: „Twoja muszka?”, a dziewczyna nie przestawała uderzać tragarza, aż kark i szyja obrzmiały mu od tego. Wreszcie zapytał: „A jakieś jest tego imię?” Odrzekła: „To Wawrzyn Bohatera.” Rzekł: „Chwała niech będzie Allachowi, za twoje zdrowie, o Wawrzynie Bohatera!”, i pozwolili dalej krążyć pucharom i kielichom.
Opowieść o tragarzu i dziewczętach, tłum. Anna Kmietowicz. Fragment ten dedykuję dziennikarkom „Wysokich Obcasów”.

Znacznie bardziej niewinne, a przecież również charakterystyczne przekształcenie arabskich baśni znaleźć można w „Opowieściach z Narnii” C.S. Lewisa. Przy czytaniu „Księgi tysiąca i jednej nocy” raz po raz zdumiewało mnie, jak bardzo w kreowaniu ludu Kalormeńczyków wzorował się na tych właśnie historiach. I nie chodzi o takie oczywiste i rzucające się od razu w oczy szczegóły jak ciemna skóra albo imiona pełne szeleszczących głosek – nie, tu idzie o samo upodobanie do elegancko formułowanych opowiadań gęsto przetykanych utartymi formułami i cytatami z poezji, do przesadnych pochwał i przesadnych wyrazów rozpaczy, do wielosłowia i rytuału. Kalormeńczycy jak gdyby wyszli wprost z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Dekadenccy, brutalni i wyrafinowani zarazem, są znakomitą przeciwwagą dla na wskroś europejskich mieszkańców Narnii i Archenlandii. I chociaż trudno uznać ich za odpowiednik muzułmanów, ponieważ czczą co najmniej dwoje bogów (w czym w sumie przypominają muzułmanów, którzy występują w „Orlandzie szalonym” Ariosta... Ciekawe, że nawet monoteizmu się Orientowi odmawia), to jednocześnie trudno nie uznać ich za odpowiednik Arabów. Dlatego widoki na ekranizację „Konia i jego chłopca”, gdzie Kalormeńczycy odgrywają największą rolę, są moim zdaniem nikłe, nad czym szczerze boleję, bo jest to książka bardzo bliska mojemu sercu.

„Księga tysiąca i jednej nocy” – czy raczej wybór z niej, wydany przez PIW w 1976 roku – jeszcze podsyca te stereotypowe wyobrażenia Orientu, chociażby przez powiastki erotyczne, jak ta o niewolnicach w różnych kolorach (białej, brunatnej, pulchnej, wysmukłej, żółtej i czarnej), które żeby zabawić swojego pana urządzają sobie coś w rodzaju roasta. Inne opowiadania dają możliwość spojrzenia z zewnątrz na Zachód. Moje ulubione przykłady to chrześcijanki, które nawracają się na islam (czasem po wykupieniu z niewoli przez łaskawego muzułmanina), oraz podli chrześcijanie, którzy ukrywają swą plugawą naturę, by siać zgniliznę w zdrowej tkance społeczeństwa.

Czytam więc sobie tę „Księgę”, napawając się jej obcością i egzotyką, i mam świadomość, że nawet i to jest w pewnym sensie relacja z drugiej ręki, bo przecież w przekładzie. Czytam i czytam, i choć od czasu do czasu pojawiają się znajome wątki o mądrym królu Sulejmanie synu Dauda albo proroku Danijalu, który wyratował z tarapatów kobietę oskarżoną o cudzołóstwo przez lubieżnych starców, to coraz częściej nawiedza mnie pytanie: czy da się jakkolwiek uciec od orientalizmu? Czy możliwe jest jakiekolwiek porozumienie?

W czasach, gdy islam znów jest tematem zapalnym, coraz częściej wydaje mi się, że nie.

środa, 21 czerwca 2017

Zróbmy sobie Mesjasza - "Diuna" i "Mesjasz Diuny", Frank Herbert



„Diuna”. Książka, która w sposób niezaplanowany rozrosła się do wieloksięgu i nie przestała rosnąć nawet po śmierci autora. Seria, której nie wypada nie znać, a znając – nie wypada mówić źle. Mieszanka fantasy i science fiction, bogaty i oryginalny świat z żeńską sektą maczającą palce w polityce i eugenice, wielkimi piaskowymi czerwiami produkującymi narkotyk pozwalający na podróże w kosmosie, poszerzaniem granic fizycznych i mentalnych możliwości człowieka i masą innych ciekawych rzeczy – a jednocześnie zaskakujący konserwatyzm, gdy chodzi o zasadniczy zrąb fabuły.

Im dłużej się zastanawiam, tym więcej widzę podobieństw między „Diuną” a „Kołem czasu” Jordana. I tu, i tam występuje wojowniczy, honorowy lud przystosowany do twardego życia na pustyni. Zarówno Fremeni Herberta, jak i Aielowie Jordana wierzą w mesjańskie przepowiednie. W obu książkach w przepowiednie te niczym Nerevaryjczyk wpasowuje się przybysz z zewnątrz – Paul Atryda albo Rand al’Thor. Obaj obdarzeni są wyjątkowymi umiejętnościami, w tym m.in. zdolnością do korzystania zarówno z męskiego, jak i z pierwiastka mocy/magii zarezerwowanego dla kobiet, które należą do organizacji o wielkim znaczeniu politycznym i nie najlepszej opinii (Bene Gesserit u Herberta albo Aes Sedai u Jordana).

„Diuna” przewyższa jednak „Koło czasu” tym, że dobija do satysfakcjonującego zakończenia w ciągu jednej książki, wprawdzie grubej, ale jednak zwięźlejszej niż kilometry sześcienne twórczości Jordana. Poza tym świat stworzony przez Herberta w „Diunie” i w „Mesjaszu Diuny” – dwóch książek, które udało mi się przez ostatni miesiąc pokonać – jest naprawdę fascynujący: feudalizm w kosmosie z silnym posmakiem Bliskiego Wschodu, pustynna planeta, na której wszystko obraca wię wokół wody (czy raczej jej braku), zapadające w pamięć rytuały, przemyślana historia, polityka i ekologia, wskrzeszanie/klonowanie zmarłych jako ghola, trening ciała i umysłu pozwalający chociażby samym głosem zapanować nad innym człowiekiem...

„Diuna” to jedna z tych książek, w których znaczenie ma nie tyle to, co się stanie – bo to jest oczywiste od samego początku – ale jak. Zadaje ciekawe pytania o prawdę tkwiącą w proroctwach, o mechanizmy sprawdzania się o przepowiedni, o to, jak wiedza o przyszłości wpływa na ludzkie czyny w teraźniejszości. Emanuje też naiwnym, a mimo wszystko pociągającym przekonanie w duchu Rousseau, że tylko lud prosty, twardy i zahartowany może być szlachetny i szczery, a cywilizacja wraz z wygodą i wyrafinowaniem niesie ze sobą zepsucie.

I szkoda tylko, że postaci, które Herbert rzucił w ten ciekawy świat, są tak mało zajmujące, a czasem płaskością i sztywnością przypominają patyczki po lodach. Główny bohater, Paul Atryda, wydawał mi się wiecznie odległy i obcy, może ze względu na swoje niezwykłe zdolności, wyuczone panowanie nad głosem, oddechem i mięśniami oraz kształcone od małego umiejętności analityczne. Jego arcywróg w pierwszej z książek, Baron Harkonnen, to z kolei twór po prostu karykaturalny: okrutny, zwyrodniały, chorobliwie tłusty pedofil. 

Baron Harkonnen i jego pękające czyraki to też najbardziej pamiętny element filmu "Diuna" w reżyserii Davida Lyncha. Serio, kompletnie nie pamiętam, jak wyglądał w tym filmie Paul, ale czyraki Harkonnena do tej pory śnią mi się po nocach.

Alia, siostra Paula, czczona niczym bogini, nosząca w sobie pamięć życia setek obdarzonych niezwykłymi zdolnościami kobiet, w „Diunie” jest jeszcze interesująca jako osoba o dojrzałej, a wręcz prastarej mądrości zamkniętej w ciele dziecka, ale w „Mesjaszu Diuny” jest jakimś smutnym, emocjonalnym stworzeniem, nieudaną impresją na temat „Jak według Herberta myśli i czuje dorastająca dziewczyna”. Dziwi to tym bardziej, że Herbert dowiódł, że potrafi napisać niezłą postać kobiecą – Jessicę, matkę Paula i jeden z lepszych elementów „Diuny”. A także jeden z elementów, które nie przedostały się do „Mesjasza Diuny”.

W ogóle „Mesjasz Diuny” okazał się przeżyciem cięższym niż „Diuna” – choć trzy razy krótszy od pierwszej części (wyczyn rzadki wśród sequeli), to czytał się trzy razy wolniej, i to mimo że zawierał naprawdę ciekawe pomysły z biologicznymi eksperymentami Bene Tleilax, takimi jak zmiennokształtni maskaradnicy albo wspomniany już ożywieniec/klon zwany ghola, który próbuje odzyskać tożsamość i pamięć poprzedniego życia. Cóż jednak po ciekawych pomysłach, gdy fabuła pełznie niemożliwie powoli, zalewana przez rozwlekły i chwilami niezrozumiały słowotok Herberta.

Bo styl Herberta bywa zwyczajnie nieznośny. Wszystko musi być wyrażone jakąś skomplikowaną metaforą, jakimś ekwilibrystycznym obrazem, przy którym kazania Viveka to elementarz dla przedszkolaków. Postaci nie mogą po prostu ze sobą rozmawiać; nie, muszą snuć dialogi tak gęste, że myśl grzęźnie w nich w poszukiwaniu znaczenia, i na koniec zaczyna powątpiewać, czy jakieś znaczenie naprawdę tam jest. I nie była to dla mnie na pewno kwestia tłumaczenia. Nie, nie. Herbert jest mętny i enigmatyczny w angielskim oryginale.

I to właśnie powstrzymuje mnie na razie przed sięgnięciem po kolejną część cyklu, bo nic nie zapowiada, by oprócz ciekawych pomysłów Herbert dodał jeszcze ciekawe postaci i czytelny styl, który nie zakleja oczu zbędną wymyślnością.

Herbert albo jego potomstwo, bo przecież cykl nie umarł wraz ze swoim twórcą. Zbyt był dochodowy, by nie wypączkować kolejną książką z Diuną w tytule, i jeszcze jedną, i jeszcze, i tak bez końca, jak wojny na Bliskim Wschodzie, których „Diuna” jest ponoć metaforą.

wtorek, 30 maja 2017

Onanizm, humanonizm i baśnie („Królewicz Śnieżek. Baśniowe stereotypy płci” – Agnieszka Suchowierska, Wojciech Eichelberger)



Nie ma to jak książka z nachalną tezą i miernie przeprowadzonym researchem. Prawie jak zapach napalmu o poranku.

Suchowierska i Eichelberger wychodzą z założenia popularnego jak teza o sztokholmskich podtekstach „Pięknej i bestii”: tradycyjne baśnie są patriarchalne i zmieniają istoty płci żeńskiej w bezwolne grudki budyniu, które szukają tylko jakiegoś mężczyzny, żeby do niego przywrzeć.

Suchowierska i Eichelberger stosują zasadniczo technikę argumentacyjną znaną jako ustawianie chochoła. (Ilustracja Elżbiety Gaudasińskiej do baśni Charlesa Perraulta "Sprytna księżniczka, czyli przygody Filutki").

Chcąc udowodnić to stwierdzenie, Suchowierska zmienia płeć baśniowych postaci, a przy okazji całkiem sporo innych elementów, żeby wszystko pasowało do postawionej tezy. Powstałe w ten sposób „baśnie na opak” zawierają sporą dawkę seksów, łopatologicznych przesłań i – paradoksalnie – stereotypów związanych z płcią.

Tak jest. Baśnie przerobione zawierają więcej stereotypów związanych z płcią niż wersje pierwotne, rzekomo patriarchalne i opresyjne. I w dodatku literacko z reguły nie dorównują pierwowzorom, choćby z racji nieznośnej wręcz rozwlekłości.

Najlepszym komentarzem są tu prorocze słowa Papuzińskiej (prorocze, bo wyprzedzające o siedem lat wydanie „Królewicza Śnieżka”):

„Symbolika baśni okazuje się użyteczna dla przekazu treści przyziemnych i całkiem, wydawałoby się, do klimatu baśni nie przystających, a pojemność tej symboliki i języka wydaje się nie mieć żadnych granic. W obrębie psychologii czy psychoterapii inspirowanej teorią Brunona Bettelheima, lecz, mówiąc nawiasem, bynajmniej nie dochowującej wierności jej zasadniczym tezom, powstają teksty użytkowe o bardzo nikłym wymiarze literackim”.
Joanna Papuzińska, „Nowe tropy baśni” w: Rozigrana córa mitu, Poznań 2005

Mamy zatem śpiącego królewicza, którego ze snu budzi symboliczne macanie po genitaliach. Mamy „Nowe życie cesarzy” – odpowiednik „Nowych szat cesarza”, którego nie da się czytać, bo każde słowo rodzaju męskiego zostało w tekście zamienione na rodzaj żeński i na odwrót, a błyskotliwa puenta i morał pierwotnej baśni Andersena zostały plute i zdeptane. Mamy wreszcie Czerwonego Kapturka – baśń, która pierwotnie opowiada przecież głównie o kobietach (wersja braci Grimm ma nawet coś w rodzaju sequela, w którym babcia i Kapturek topią wilka w wodzie po gotowaniu kiełbasy), a która w wydaniu Suchowierskiej staje się historią o chłopcu teoretycznie gnuśnym i głupim, a moim zdaniem wykazującym objawy porażenia mózgowego, który staje się prawdziwym mężczyzną dzięki erotycznym przeżyciom z wilczycą. Wilczyca, nota bene, służy wyłącznie do tego, by dzięki niej inni odkryli swoją seksualność, bowiem kiedy chce dla własnej przyjemności pofiglować z ojcem Kapturka, ten odpowiada z pobłażliwym uśmiechem, że on już kiedyś poznał wilczycę i teraz jej nie potrzebuje.

Gdybyż jeszcze książka ograniczała się do tych parodystycznych przeróbek! Niestety, Suchowierska, jak sama twierdzi w przedmowie, marzyła, żeby „napisać książkę nie tylko zabawną, ale i taką, która miałaby wartość psychologiczną”. Widocznie uznała, że jej twórczość literacka nie jest w stanie mówić sama za siebie, a czytelnik to idiota i bez glosy nie pojmie, o co chodzi. Na szczęście na ratunek przybywa Superman Eichelberger, psychoterapeuta znany każdemu, kto czytywał „Wysokie Obcasy”. Dzięki niemu każdy rozdzialik zostaje troskliwie opatrzony najpierw tendencyjnym dialogiem o tym, jaka oryginalna baśń jest patriarchalna, a następnie o tym, jaka przerobiona baśń jest zacna i interesująca.

Te dialogi między Suchowierską a Eichelbergerem pogrążają książkę całkowicie samym ciężarem swej łopatologii. Równie trudna do zniesienia jest przenikająca je atmosfera ekshibicjonizmu i egocentryzmu, robienia auto-psychoanalizy na poczekaniu i dowodzenia tez poprzez (mało wiarygodne) wspomnienia z dzieciństwa. Doprawdy nie chce mi się wierzyć, że Eichelberger na „Księżniczkę na ziarnku grochu” jako kilkuletni smarkacz zareagował myślą „Jakie te kobiety delikatne! Trzeba chuchać na nie i dmuchać”. Prawdę powiedziawszy, wątpię, by w ogóle pamiętał swoją pierwotną reakcję na tę baśń.

Irytująca jest nawet sama relacja między Suchowierską a Eichelbergerem: z jednej strony spijanie sobie z dzióbków i klepanie się po pleckach, z drugiej wyraźnie zarysowany stosunek wielce mądry mistrz – wpatrzona w niego adeptka. Nie pomaga to, że refleksje obojga wyrafinowaniem dorównują z reguły gimnazjalnej rozprawce.

Ale jest jeszcze jeden grzech, grzech absolutnie niewybaczalny, grzech, który tę książkę dyskwalifikuje całkowicie.

Nieznajomość tematu.

A co tu znać – można by spytać. Każdy czytał kiedyś jakieś baśnie albo oglądał na dobranockę „Simsala Grimm”, po co jakieś jeszcze przeprowadzać głębsze researche?

Choćby po to, by dowiedzieć się, że wersja „Czerwonego Kapturka” autorstwa Charlesa Perraulta nie zawiera żadnego leśniczego, tylko kończy się pożarciem dziewczynki przez wilka. Wersja braci Grimm zresztą też nie zawiera leśniczego, tylko myśliwego. Leśniczy wygląda mi więc na jakąś późniejszą narośl, wersje tej bajki można bowiem liczyć w tysiącach. W niektórych Kapturka ratuje nawet tatuś wracający akurat z pracy, i to jeszcze zanim połknie ją wilk.

Następną ciekawostką, jakiej autorzy mogliby się dowiedzieć, gdyby zorientowali się trochę w baśniach, to fakt, że nie prezentują one wcale świata tak płciowo czarno-białego, jakby to Suchowierskiej się podobało. W „Jasiu i Małgosi” to nie Jaś ratuje sytuację. W „Królowej śniegu” to nie Gerdę trzeba ocalić. Ośla Skórka i liczne jej krewniaczki bynajmniej nie samą biernością i urodą zdobywają miłość księcia. Wśród XVII-wiecznych baśni można znaleźć tę o księżniczce Filutce*, która sukces osiąga dzięki swojej inteligencji, oraz opowiastkę „Frant z czubkiem” o księżniczce wprawdzie pięknej, ale głupiej i w związku z tym niecieszącej się bynajmniej powodzeniem.

Cóż tu jednak wymagać od Suchowierskiej i Eichelbergera, skoro czasem można odnieść wrażenie, że nie zajrzeli nawet do baśni, o której akurat rozprawiają. Stąd „Królewna śnieżka” staje się pretekstem do długich dyskusji o menopauzie.

Właściwie trudno byłoby się spodziewać czegoś lepszego po książce o tak mętnej deklaracji ideowej:

„Serdecznie zapraszam do świata na opak, w którym feminizm i szowinizm są czasem trudne do odróżnienia i do którego, mam nadzieję, udało mi się wprowadzić trochę maskulinizmu, ponieważ jestem orędowniczką Ruchu Pełnego Miłości i Zrozumienia Wyzwolenia Ludzi – humanonizmu”.

O co chodzi, nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że „humanonizm” kojarzy mi się z onanizmem, co zważywszy na treść tej książki, nie jest całkiem nieuzasadnione. Księżniczka, która maca śpiącego królewicza po metaforycznych genitaliach, rozpoczyna dorosłe życie od masturbacji w stajni.

Gwoli sprawiedliwości przestanę jednak na chwilę się pastwić i przyznam, że w książce są dwa rozdzialiki, które nie budzą we mnie gwałtowne pragnienia wydłubania sobie oczu paznokciami. Pierwszy to „Chłopiec z petardami”, bardzo gorzka i ponura przeróbka „Dziewczynki z zapałkami”, smutna i nawet niestety realistyczna, tyle że pasująca do całej książki jak wół do karety.

Drugi z chlubnych wyjątków to „Kopciuszek”, zgrabnie napisana rzecz o pomiatanym młodzieńcu i bogatej, lecz samotnej prezesce, z towarzyszeniem ręcznie robionych na szydełku stringów zamiast szklanego pantofelka. Tekst chwilami zabawny, chwilami chwytający za serce, i choć były fragmenty, przy których brała mnie irytacja, to w ogólnym rozrachunku jest to chyba najlepszy tekst z całej książki, napisany sugestywnym językiem i przede wszystkim nieobciążony ideologicznie, dzięki czemu historia dwojga zagubionych ludzi, którzy odnajdują szczęście i zrozumienie poprzez drugą osobę może należycie wybrzmieć.

Gdybyż więcej było takich pereł! Niestety, cała reszta to tanie paciorki, niewarte nawet Manhattanu.

* W wielu wydaniach baśń o Filutce podawana jest jako utwór Perraulta. W rzeczywistości została napisana przez
Marie-Jeanne L'Héritier de Villandon, siostrzenicę Perraulta i jedną z wielu kobiet, które parały się baśniami na przełomie XVII i XVIII wieku.