piątek, 21 lipca 2017

„Pan Kleks” jako wytwór kultury patriarchalnej i kolonialnej

Pan Kleks jako przedstawiciel patriarchalnej nauki, admirał Alojzy jako przedstawiciel patriarchalnego kolonializmu i kapitan jako przedstawiciel patriarchalnego palenia cygar.


Jeśli ktoś zna jakąś wnikliwą analizę „Akademii pana Kleksa”, niech się odezwie. Mnie udało się znaleźć tylko komentarze na temat interpretacji filmu jako promocji kultury gejowskiej oraz spiskowe teorie o podobieństwach między „Panem Kleksem” a „Harrym Potterem”.

A przecież gdyby mnie kazano porównać do czegoś przygody pana Kleksa, to pierwszym skojarzeniem byłaby raczej „Alicja w Krainie Czarów”, ze względu na nierealny, oniryczny nastrój tych książek, inwencję językową, nawiązania do innych utworów z literatury dziecięcej i chaotyczne zakończenia, w których następuje rozpad albo diametralna transformacja przedstawionego świata.

„Pan Kleks” chyba nawet bardziej jeszcze niż „Alicja” kpi z logiki i konsekwencji wydarzeń, bowiem jakakolwiek próba chronologicznego rozpisania wydarzeń ze wszystkich trzech części musi zakończyć się sromotną porażką. Wystarczy powiedzieć, że na koniec pierwszego tomu cała akademia ulega właściwie destrukcji, a na początku trzeciego Adaś Niezgódka jakby nigdy nic zostaje tejże samej akademii szczęśliwym absolwentem. Chwilami takie niezrozumiałe niekonsekwencje przyprawiały mnie o kołatanie serca i inne objawy histerii, ale wystarczyło wziąć głęboki wdech i powiedzieć sobie: potraktuj to jak wesoły sen, nic więcej. Patrz na ładne kolorki. Raduj się dowcipem. Daj się ponieść fali dziecięcej pomysłowości.

Tak się jednak złożyło, że równolegle czytam kolejną irytującą książkę o baśniach, która najpierw obiecała, że opowie mi coś ciekawego o bajkach pani d’Aulnoy, a potem zaczęła bombardować mnie mocno naznaczoną marksizmem analizą „Stoliczku, nakryj się” jako opowieści cementującej burżuazyjny, patriarchalny porządek społeczny oparty na relacji pan-niewolnik (przeciwko czemu buntuje się kłamiąca koza) oraz kult własności prywatnej (przeciwko czemu występuje złodziejski oberżysta). Poniższą analizę dedykuję więc książce „Fairy Tales And The Art Of Subversion” Jacka Zipesa.

„Pan Kleks” jako wytwór kultury patriarchalnej i kolonialnej

Stereotypowe opinie na temat książek o panu Kleksie głoszą, że są one pochwałą fantazji i odmienności: główny bohater, Adaś Niezgódka, nie może co prawda odnaleźć się w zwykłym świecie, lecz w akademii tytułowego bohatera dostaje skrzydeł i może rozwijać swoje wyjątkowe zdolności. Takie interpretacje płyną jednak z nadmiernego sentymentalizmu badaczy i powierzchownego czytania tekstu. Rzeczywiste przesłanie powieści o panu Kleksie jest inne, znacznie mroczniejsze, żeby nie powiedzieć: reakcyjne.

Słaba reprezentacja postaci kobiecych w całej serii jest oczywista. W akademii uczą się tylko chłopcy. Również załoga statku, na którym wędruje pan Kleks w „Podróżach Pana Kleksa”, składa się z samych mężczyzn, zaś w krainach odwiedzanych podczas tej odysei również widzimy praktycznie samych mężczyzn, kobiety są bowiem relegowane do roli służących podających gościom jedzenie. Apogeum tej tendencji do umniejszania roli kobiet jest Parzybrocja, kraina, w której mężczyźni są dosłownymi żywicielami rodziny, bowiem z ich bród (nazwanych nawet „życiodajnymi” w tytule rozdziału) gotowane są zupy. W ten sposób kobietom zostaje odebrana nawet ta ostatnia rola strażniczek domowego garnka.

Królowa Aba władająca Abecją może wydawać się wyjątkiem od tej patriarchalnej tendencji, jednak tylko na pierwszy rzut oka; jest bowiem oczywistym nawiązaniem do innych fałszywie pięknych czarodziejek odbierających herosowi siłę męską. Jako taka jest zatem ucieleśnieniem kompleksu kastracji, wyrazem męskich lęków przed kobiecą niezależnością zagrażającą patriarchalnemu porządkowi. Kobieta ma być piękna, ale jednocześnie całkowicie poddana mężczyźnie, co widać doskonale w w „Tryumfie pana Kleksa”, gdzie pięć córek pana Lewkonika zyskuje pożądaną urodę i, co najważniejsze, dobrych mężów.

W całej serii dominuje zresztą wyraźny kult jednostki. Trudno policzyć, ile razy pan Kleks zostaje nazwany wielkim człowiekiem. Jako dojrzały biały mężczyzna, wyróżniający się tym patriarchalnym insygnium, jakim jest broda, pełni on rolę swoistego pater familias, który zazdrośnie strzeże swojej władzy.

Destrukcyjny uczeń Alojzy stanowi dla niego zagrożenie zarówno jako młodszy pretendent, pragnący wydrzeć mu jego wiedzę, jak i jako Obcy, zaprzeczający zasadom, na których opiera się społeczeństwo. Alojzy jest bowiem lalką – i już w samym tym fakcie można wyczuć jego płciową niejednoznaczność i potencjalną subwersywność. W finale Akademii Alojzy ośmiela się przecież zakłócić burżuazyjne obchody Bożego Narodzenia, demaskując miałkość i skrzętnie ukrywaną śmiałość autorytarnej władzy pana Kleksa. Niestety, w Tryumfie pana Kleksa” zostaje poskromiony poprzez przyobleczenie w sztuczną skórę, a następnie mianowany admirałem floty Alamakoty. Buntowniczy element zostaje w ten sposób unieszkodliwiony, wtłoczony w patriarchalną rolę wojskowego dowódcy i zintegrowany z autorytarnym społeczeństwem, które na dodatek wykazuje wyraźne cechy kolonialne.

 
Najpełniej kolonializm prezentuje się właśnie w „Triumfie pana Kleksa”. Akcja książki toczy się na Alamakocie, wyspie zamieszkanej przez szczęśliwych południowców zajętych hodowlą kur i psuciem zegarków. Tymi południowcami – o czekoladowej zresztą skórze – rządzą przybysze z zewnątrz, biali Bajdoci, których garstka opanowała wszystkie wysokie stanowiska państwowe i doprowadziła nawet do zmiany języka. Bajdocka władza pozbawia zwykłych mieszkańców tradycyjnego pożywienia, przeznaczając kurze jaja na eksport, i lubuje się w wyszukanych ceremoniach i galach, urządzanych niewątpliwie na koszt tubylców. Tubylcy jednak nie mają żalu do przybyszów; wręcz przeciwnie, narrator podkreśla pokojowe współżycie obu grup etnicznych i powszechną pogodę ducha, powielając w ten sposób stereotyp szlachetnego, lecz niezdolnego wytworzyć organizacji społecznej dzikusa, i dając wyraz kolonialnemu kompleksowi białego człowieka.

Wiąże się to z ogólną stereotypizacją postaci Obcego. Reprezentantem Obcego niebezpiecznego jest, jak już wspomniano, Alojzy, są jednak również Obcy nieszkodliwi, a nawet pomocni, jak na przykład doktor Paj-Chi-Wo, rzekomy Chińczyk obdarzony powierzchownymi cechami tej kultury. Warto zauważyć, że wszyscy sympatyczni Obcy posługują się łatwymi do zrozumienia językami – Alamakotańczycy, na przykład, mówią po polsku z tą różnicą, że w każdym słowie zamiast "o" mówią "ur", a zamiast "u" - "or". Jest to obrzydliwe i obraźliwe lekceważenie odmienności i tożsamości Obcego.

Bliższe spojrzenie na przygody pana Kleksa ujawnia więc jego niespodziewaną mroczną stronę: ideologia, jaką jest przesiąknięty, służy podporządkowaniu jednostki schematom patriarchalnym i kolonialnym, szerząc seksizm i rasizm.

Obrona pana Kleksa, czyli pan Kleks i metafikcja

Podczas pisania powyższej analizy rozbolała mnie głowa od wszystkich rzeczy, które trzeba było przemilczeć, żeby wszystko pasowało do tezy. Prawda jest bowiem taka, że nawet jeśli „Pan Kleks” zawiera te wszystkie wyżej opisane potworności, to przecież na nich się nie kończy.

Będę więc teraz mówić szczerze. Ze wszystkich trzech książek o panu Kleksie najlepsza jest moim zdaniem „Akademia”. „Podróże pana Kleksa” są wesołym przetworzeniem różnych motywów znanych z „Odysei”, a „Tryumf pana Kleksa” wariacją na temat Utopii i innych wysp szczęśliwych, ale „Akademia pana Kleksa” jest najciekawsza pod względem formalnym i ma najgłębsze przesłanie.

Teraz, gdy czytam ją w wieku sędziwym, zdumiewa mnie, jak udatnie w „Akademii” Brzechwa naśladuje styl szkolnych wypracowań. Mimo że używa bogatego, nieraz wyszukanego słownictwa, to jednocześnie jest coś w całej książce, co sprawia, że prawie można uwierzyć, iż rzeczywiście jest to pamiętnik dwunastoletniego chłopca.

W „Akademii” najwyraźniejszy jest również oniryczny nastrój. Uderzająca jest niepokojąca łatwość, z jaką kolorowy sen zmienia się stopniowo w koszmar pod wpływem działań fryzjera Filipa i Alojzego. Zwłaszcza ten ostatni jest wyjątkowo upiorny: z początku nieożywiona lalka, potem zacinający się mechanizm, a wreszcie groźny przeciwnik, który w błyskawicznym tempie prześcignął zwykłych uczniów i samego pana Kleksa.

Alojzy jest ucieleśnieniem lęku. Może chodzić na przykład o lęk przed sztucznym człowiekiem, który towarzyszy nam co najmniej od czasów „Frankensteina”. Lęk przed czymś, co sami stworzyliśmy, a nad czym nie mamy kontroli; przed czymś, co powinno być nasze, bo z nas pochodzi, a tymczasem okazuje się nam całkowicie obce (to akurat pasuje i do robotów, i do małych dzieci). Lęk przed doskonałym mechanizmem, który sprawi, że my staniemy się zbędni i śmieszni.

Wraz z nadejściem Alojzego pan Kleks staje się przecież zbędny i śmieszny: traci włosy, opada z sił i maleje. Jego akademia też kurczy się i blednie, tak jak wszystkie rzeczy, które kiedyś wydawały nam się piękne i czarowne, a teraz, gdy już trochę więcej wiemy i mamy więcej niż 1,20 m wzrostu, utraciły swój blask.

Kiedy Alojzy wykrada tabliczki z sekretami pana Kleksa, obnaża kruche podstawy całej bajki, słaby szkielecik paru schematów narracyjnych i ideologii, które lubią tropić badacze. Obnaża je – i zaraz potem niszczy, niszcząc jednocześnie całą bajkę.

Bo przecież jest to tylko bajka – mówi szpak Mateusz przemieniony niespodziewanie w Brzechwę na koniec książki. „Po prostu opowiedziałem ci bajkę, a tyś uwierzył w jej prawdziwość” – śmieje się niczym rasowy troll. Nie trzeba się tym przejmować, bo to nie było naprawdę, to tylko napisane słowa. Przecież już parę rozdziałów temu mówiłem ci, Adasiu i czytelniku, żeby nie płakać nad dziewczynką z zapałkami, bo to tylko bajka.

Można by tu snuć jakieś dęte przemyślenia nad utratą niewinności, nad wygnaniem z raju i brutalnym odcięciem od baśniowego świata, który od tej pory będzie już tylko na papierze, a nie w nas i wokół nas. Można by się wściekać na Brzechwę, który tak w kilku zdaniach zlekceważył własną książkę i opowiadanie historii w ogóle.

Ale zostaje jeszcze jedno zdanie, które wypowiada Mateusz-Brzechwa: „ogromnie lubię opowieści fantastyczne i pisząc je, sam bawię się znakomicie”.

I to jest, zdaje mi się, morał.


P.S. Mimo że napisał ją otwarty komunista, „Fairy Tales And The Art Of Subversion” Jacka Zipesa jest jednak daleko lepsza niż koszmarny „Królewicz Śnieżek” Suchowierskiej i Eichelbergera

środa, 19 lipca 2017

Merlin, 700 lat wcześniej - "Celtika", Robert Holdstock



W niezliczonych opowieściach inspirowanych legendą arturiańską stosunkowo rzadko zdarza się, by postać Merlina niemal całkowicie oderwać nie tylko od króla Artura, nie tylko od jego ojca Uthera, ale nawet od samej Brytanii.

„Celtika” opowiada o czasach znacznie wcześniejszych niż rzekome czasy Artura (mgliście szacowane na końcówkę V wieku). Chociaż w samym tekście żadne daty nie padają, to czas akcji można bardzo dokładnie określić na rok 279 p.n.e., ponieważ jednym z elementów fabuły jest wielki najazd Celtów pod przywództwem Brennusa na Grecję. Mimo jednak tak mocnego osadzenia w historii, książka jest równocześnie przesiąknięta mitami. Oto bowiem Merlin wędruje do Pohjoli daleko na północy, aby przebudzić Jazona, który od 700 lat razem z wierną Argo śpi na dnie magicznego jeziora. Razem odbudowują Argo (tym razem opiekunką statku jest nie grecka Hera, lecz fińska Mielikki), zbierają drużynę nowych Argonautów i ruszają na poszukiwanie synów Jazona uprowadzonych przez złowieszczą Medeę.

Sam Merlin jest tajemniczą, pradawną istotą, która wędruje po świecie od początku czasów i nie starzeje się, póki nie używa swojej czarodziejskiej mocy. Dlatego właśnie stara się ze swoich zdolności korzystać jak najoszczędniej, choć ambitna szamanka Niiv kusi go do czegoś całkiem odwrotnego. Pomysł na taką interpretację postaci Merlina jest jednym z ogromnych plusów powieści; sam Merlin jednak, przez swoją niechęć do działania, nieruchawość i dystans do wszystkiego paradoksalnie staje się po pewnym czasie jej minusem.

„Celtika” ma oprócz tego wszystkie wady, jakie często można spotkać w pierwszych tomach planowanych dłuższych serii, tj. kulejące chwilami tempo akcji i brak satysfakcjonującego zakończenia. Jednocześnie jednak jest przepełniona smakowitymi pomysłami i pokazuje fascynujący świat, rozpoznawalny dla współczesnych oczu, ale przesiąknięty na wskroś mitologią (i to nie jedną), prezentując świeże spojrzenie na legendę arturiańska – wbrew tytułowi wcale nie tylko celtyckie.

Wpływ mody na wikingów na okładki książek.

wtorek, 4 lipca 2017

Co ma wspólnego "Księga 1001 nocy" z porozumieniem międzykulturowym



W czasach, gdy islam znów jest tematem zapalnym, a księgarnie wciąż pękają w szwach od „Tajemnic haremów” i innych książek napisanych na fali popularności „Wspaniałego stulecia”, warto wrócić do dzieła, które miało spory udział w ukształtowaniu obrazu Wschodu jako romantycznego lądu klejnotów, pachnideł, okrutnych sułtanów i strasznych dżinnów, i pięknych niewolnic, których Giaur nie zdołał ocalić. Oto Orient dziki i wyrafinowany jednocześnie, rozkoszny i rozkosznie obcy – idealny, żeby w opozycji do niego zdefiniować Zachód, może uboższy w złoto i korzenne przyprawy, lecz bogatszy w racjonalność i szczerość.

O tym pisał Edward Said w książce Orientalizm. Tak mi przynajmniej mówiono, bowiem moje oczytanie pozostaje pod wieloma względami hochsztaplerką opierającą się na relacjach z drugiej ręki. I „Księga tysiąca i jednej nocy” też do niedawna była mi znana tylko z takich relacji – z drugiej albo i dwudziestej drugiej ręki, jak disneyowski „Aladyn”. Przygody Sindbada Żeglarza znane mi były wyłącznie z książki niezrównanego Leśmiana, który do pierwotnych wątków dodał kuszącego do podróży Diabła Morskiego czy wuja Tarabuka przekonanego o tym, że jest poetą. Może najbardziej dosłowną interpretacją „Księgi tysiąca i jednej nocy” jest film „Kwiat tysiąca i jednej nocy” Pasoliniego, który naśladuje szkatułkową strukturę oryginału i z lubością eksponuje wątki erotyczne, których na kartach książki nie brakuje.

W końcu wyszła z wody, osunęła się tragarzowi na kolana i rzekła do niego: „O ukochany, jak się to zwie?”, wskazując na swój srom. Odrzekł: „To twoja pochwa!” Na to dziewczyna złapała go za kark, uderzyła i zawołała: „Fe! Fe! Czy się nie wstydzisz?” Rzekł wtedy: „Twój srom.” Odparła: „Inaczej!” Powiedział: „Łono”, a ona na to: „Inaczej.” Rzekł tragarz: „Twoja muszka?”, a dziewczyna nie przestawała uderzać tragarza, aż kark i szyja obrzmiały mu od tego. Wreszcie zapytał: „A jakieś jest tego imię?” Odrzekła: „To Wawrzyn Bohatera.” Rzekł: „Chwała niech będzie Allachowi, za twoje zdrowie, o Wawrzynie Bohatera!”, i pozwolili dalej krążyć pucharom i kielichom.
Opowieść o tragarzu i dziewczętach, tłum. Anna Kmietowicz. Fragment ten dedykuję dziennikarkom „Wysokich Obcasów”.

Znacznie bardziej niewinne, a przecież również charakterystyczne przekształcenie arabskich baśni znaleźć można w „Opowieściach z Narnii” C.S. Lewisa. Przy czytaniu „Księgi tysiąca i jednej nocy” raz po raz zdumiewało mnie, jak bardzo w kreowaniu ludu Kalormeńczyków wzorował się na tych właśnie historiach. I nie chodzi o takie oczywiste i rzucające się od razu w oczy szczegóły jak ciemna skóra albo imiona pełne szeleszczących głosek – nie, tu idzie o samo upodobanie do elegancko formułowanych opowiadań gęsto przetykanych utartymi formułami i cytatami z poezji, do przesadnych pochwał i przesadnych wyrazów rozpaczy, do wielosłowia i rytuału. Kalormeńczycy jak gdyby wyszli wprost z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Dekadenccy, brutalni i wyrafinowani zarazem, są znakomitą przeciwwagą dla na wskroś europejskich mieszkańców Narnii i Archenlandii. I chociaż trudno uznać ich za odpowiednik muzułmanów, ponieważ czczą co najmniej dwoje bogów (w czym w sumie przypominają muzułmanów, którzy występują w „Orlandzie szalonym” Ariosta... Ciekawe, że nawet monoteizmu się Orientowi odmawia), to jednocześnie trudno nie uznać ich za odpowiednik Arabów. Dlatego widoki na ekranizację „Konia i jego chłopca”, gdzie Kalormeńczycy odgrywają największą rolę, są moim zdaniem nikłe, nad czym szczerze boleję, bo jest to książka bardzo bliska mojemu sercu.

„Księga tysiąca i jednej nocy” – czy raczej wybór z niej, wydany przez PIW w 1976 roku – jeszcze podsyca te stereotypowe wyobrażenia Orientu, chociażby przez powiastki erotyczne, jak ta o niewolnicach w różnych kolorach (białej, brunatnej, pulchnej, wysmukłej, żółtej i czarnej), które żeby zabawić swojego pana urządzają sobie coś w rodzaju roasta. Inne opowiadania dają możliwość spojrzenia z zewnątrz na Zachód. Moje ulubione przykłady to chrześcijanki, które nawracają się na islam (czasem po wykupieniu z niewoli przez łaskawego muzułmanina), oraz podli chrześcijanie, którzy ukrywają swą plugawą naturę, by siać zgniliznę w zdrowej tkance społeczeństwa.

Czytam więc sobie tę „Księgę”, napawając się jej obcością i egzotyką, i mam świadomość, że nawet i to jest w pewnym sensie relacja z drugiej ręki, bo przecież w przekładzie. Czytam i czytam, i choć od czasu do czasu pojawiają się znajome wątki o mądrym królu Sulejmanie synu Dauda albo proroku Danijalu, który wyratował z tarapatów kobietę oskarżoną o cudzołóstwo przez lubieżnych starców, to coraz częściej nawiedza mnie pytanie: czy da się jakkolwiek uciec od orientalizmu? Czy możliwe jest jakiekolwiek porozumienie?

W czasach, gdy islam znów jest tematem zapalnym, coraz częściej wydaje mi się, że nie.