poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Najznakomitsze zło: Darth Bane - Drew Karpyshyn (tłum. Aleksandra Jagiełowicz, Błażej Niedziński)



Zdawałoby się, że rehabilitacja czarnych charakterów stanowi wynalazek ostatnich czasów – wymysł przekornego postmodernizmu, który zrodził książkę i musical „Wicked”, film „Czarownica” i inne utwory adaptujące, przerabiające i nawiązujące. Czarownice – z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, ze „Śpiącej królewny” i z innych fabuł – jawią się w nich nie jako źródło wszelkiego zła, lecz jako ofiary okoliczności i złego świata, który ich nie rozumiał.

Pewnie nie jest to zabieg tak nowy, jak mi się może wydawać – wystarczy wspomnieć, jak już w czasach prekomputerowych w niektórych serduszkach spustoszenie siały różne Bohuny i Heathcliffy – stwierdzam jednak, że ostatnimi czasy w tekstach kultury nikt już nie może być po prostu zły. Pod każdą czarną zbroją jest serce zagubione i skrzywdzone, skryte pod pancerzem tylko z powodu wcześniej odniesionych ran.

Założeniem jest, jak mi się zdaje, przydanie czarnym charakterom motywacji bardziej złożonych niż baśniowa nikczemność, obdarzenie ich uczuciami, osobowością, jednym słowem – ludzkimi rysami. To zaś zaciera jaskrawe granice między dobrem a złem i skłania odbiorcę do refleksji...

Chyba że autor pozostawi granice równie jaskrawymi, jak były, a zmieni jedynie perspektywę, przedstawiając wiedźmy i potwory jako niewinne sierotki, a dotychczasowych bohaterów pozytywnych – jako pozbawione serca i nietolerancyjne monstra. Ileż krąży po wszechświecie esejów i opowiadań o Snapie jako bohaterze bez skazy i Dumbledorze vel Szatanie, o Draconie w skórzanych porciętach i Ronie Śmierciożercy.

Podobną operację nadzwyczaj łatwo przeprowadzić na świecie „Gwiezdnych Wojen”, które w gruncie rzeczy są baśnią. Mamy Jasną i Ciemną Stronę Mocy; prawych Jedi, którzy wyrzekają się namiętności i gniewu, oraz podłych Sithów, którzy postępują wręcz odwrotnie, podsycając w sobie pasję. Jakże łatwo – zwłaszcza gdy ogląda się prequele – poczuć wstręt do świątobliwych Jedi, którzy zakazują miłości, a każdego, kto się zirytuje, straszą, że Ciemna Strona wyciąga po niego macki. Czy nie lepiej zwrócić się ku Sithom, którzy malują sobie na twarzach wesołe wzory i podążają za głosem serca? Mają fajne czarne szaty i czerwone miecze, a jeśli są kobietami to jeszcze skórzane gorsety i mocny makijaż, i wszyscy się ich boją, bo prawdziwa siła jest po Ciemnej Stronie, a nie wśród opresyjnych i zakłamanych Jedi.

Sithowie są wolni! (Przykład z komiksu "Dziedzictwo. Smocze szpony").

 Moją wielką radością jest fakt, że trylogia o Banie nie ogranicza się do takiego taniego schematu.

Bohater zaczyna jako górnik, w dzieciństwie bity przez ojca, w młodości wyzyskiwany przez bezwzględną korporację. Na pierwszych pięćdziesięciu stronach odgryza kciuk koledze z pracy, posiłkując się nieświadomie Mocą oszukuje w kartach i zabija człowieka. I dobrze wie, że nie postępuje zbyt sympatycznie – ale przecież zmusiły go do tego parszywe okoliczności. Kiedy jeden z Lordów Sithów odkrywa jego zdolności do używania Mocy, Bane staje się adeptem Bractwa Ciemności i poznaje tajniki Ciemnej Strony, zachwycony siłą, którą mu ona daje. Tak jest do czasu, gdy w ćwiczebnym pojedynku z premedytacją zabija innego ucznia.

I wtedy ogarniają go wyrzuty sumienia, które nie pozwalają mu dalej korzystać z Mocy. Moc jednak wabi obietnicami potęgi, tak że po jakimś czasie Bane zaczyna rozumieć, że jedyne, co się liczy, to właśnie potęga. Ten, kto daje się pokonać, jest słaby i nie zasługuje na to, by go żałować; ten, kto zwycięża, jest silny i nie obowiązują go żadne zasady.

Jedna z okładek nie pasuje do pozostałych (podpowiedź: jest brzydka).

Autor trylogii bierze naczelną zasadę Sithów – dążenie do potęgi za wszelką cenę – i doprowadza ją do logicznej konkluzji. Ambicja Sithów sprawia, że walczą przeciwko sobie zamiast przeciwko Jedi, należy zatem doprowadzić do sytuacji, w której pozostanie tylko jeden Sith, najsilniejszy ze wszystkich. Weźmie on tylko jednego ucznia, który będzie musiał okazać się silniejszy od mistrza, by zająć jego miejsce; nie istnieje niebezpieczeństwo, że kilku słabszych uczniów zawrze krótkotrwałe przymierze, by go obalić, co ostatecznie osłabiłoby Ciemną Stronę. Dlatego Bane zabija całe Bractwo Ciemności, a jako uczennicę bierze dziesięcioletnią dziewczynkę, która w porywie złości zabiła dwóch Jedi.

Wszystko, co robi Bane, jest jego świadomą i wyrachowaną decyzją. To nie okoliczności nietolerancyjnego świata spychają go na drogę zła. Jedi, z którymi walczy, nie są nadętymi hipokrytami, ale szlachetnymi bohaterami, ceniącymi honor i współczucie. Narrator opisuje ich z sympatią – wszyscy jednak przegrywają z inteligentnym i bezwzględnym Bane’em.

Bane nie trzyma w piwnicy kolekcji średniowiecznych narzędzi tortur. Nie wyrywa jeńcom paznokci, żeby posłuchać ich krzyków i błagań o litość. Jego uczennica nie nosi skórzanego gorsetu. Oboje są całkowicie oddani boleśnie logicznej filozofii Ciemnej Strony, kompetentni i bezlitośnie pragmatyczni.
 
Ideologiczne, inteligentne i pragmatyczne zło jest właśnie tym, co czyni tę trylogię tak straszną – i tak dobrą. Ze wszystkich znanych mi gwiezdnowojennych książek, które wtargnęły w baśń „mrocznym realizmem”, te są najbardziej udane.

sobota, 27 sierpnia 2016

Balzac w obrazkach dla najmłodszych – „Zgoda w małżeństwie”



„Zgoda w małżeństwie” nie jest głębokim dziełem filozoficznym ani przenikliwą krytyką społeczną. Pod pewnymi względami przypomina sztukę teatralną, a jeszcze lepiej – barokową operę. Cała akcja zamyka się w jednym wieczorze, podczas balu, w którym jak w soczewce skupia się cały blichtr i całe rozgorączkowanie epoki napoleońskiego cesarstwa. Epoki, w której wojskowi byli absztyfikantami najatrakcyjniejszymi, lecz zarazem najmniej żywotnymi, bowiem już po paru miesiącach mogli zginąć w bitwie, pozostawiając młodziutkie wdowy. Cesarstwo zaczęło się wczoraj, jutro może już go nie być, szczęście trwa tylko chwilę, więc - cytując twórczość sztambuchową - należy łapać je za ogon i dusić jak cytrynkę.

Frenetyczny pęd i łapczywe umiłowanie przepychu znajdują odbicie w miłosnych wielokątach, miłosnej rywalizacji i miłosnych zakładach, od których w „Zgodzie w małżeństwie” aż się roi. Wśród balowego zgiełku i rozedrgania wyróżnia się nieruchoma postać nikomu nieznanej piękności. Kim ona jest, dlaczego przyszła na bal i jak można ją poderwać – to tylko niektóre z pytań, jakie zadają sobie baron Martial i pułkownik Montcornet. A zagadki mnożą się niemal w oczach, bo na bal przybywają kolejne osoby, których zachowanie i wzajemne relacje trudno przeniknąć. Montcornet, kiedy zostaje przez piękną nieznajomą uprzejmie spławiony, rozpoczyna niemalże detektywistyczne śledztwo, dzięki czemu przed czytelnikiem w końcu rysuje się mniej więcej taka siatka wzajemnych zależności:



W istocie barokowa opera, w której główną siłą napędową jest pragnienie pani de Soulanges, by odzyskać męża. I to mimo że mąż ów jest w sumie indywiduum dosyć nikczemnym, które najpierw zdradza żonę, a kiedy samo zostaje zdradzone przez kochankę – panią Vaudremont, zaczyna wzdychać i jęczeć, zjadane wyrzutami sumienia, w międzyczasie zaś posępnie gra w karty. Pani de Soulanges jest zbyt dobra i prawa, żeby uknuć chytrą intrygę, na szczęście jednak ma sprytną ciotkę, która – porównywana przez nieżyczliwych do starej małpy i smoka pilnującego skarbu – jest chyba najlepszą postacią w opowiadaniu (chociaż wszystkie są zarysowane bardzo żywo i wyraziście, jak to przeważnie u Balzaca). Słuchając dobrych rad ciotki, pani de Soulanges przyszła zatem na bal, żeby zabrać pierścień z diamentem Martialowi, nowemu kochankowi kochanki jej męża. Jak pierścień miałby uratować małżeństwo Soulanges’ów? Sprawa nieco się rozjaśnia, gdy spojrzymy na poniższy wykres, przedstawiający drogę, jaką błyskotka ta przebyła, zanim w końcu (pkt 4 na wykresie) trafia do rąk pani de Soulanges:


Pani de Soulanges udaje, że miłe są jej zaloty Martiala, a gdy tylko zdobywa swój pierścień, uchodzi zwycięsko z łupem – stosownie do zdobywczego ducha tej militarnej epoki – i zanosi go mężowi jako znak przebaczenia i nieustającego uczucia. Śliski Martial jako jedyny zostaje na lodzie, tracąc i pierścień, i kochankę, kiedy pani de Vaudremont stwierdza, że lepiej postawić na sympatycznego Montcorneta. Prawdziwa miłość triumfuje nad słabością, spryt wygrywa z arogancją i na koniec wszyscy śpiewają zachwycający ansambl. Jednym słowem – przednia zabawa z wyrazistymi postaciami i znakomicie oddaną atmosferą pełnego blichtru cesarstwa.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Kobieta w powieści historycznej - "Księga Małgorzaty", Judith Merkle Riley ("A Vision of Light", tłum. Ewa Pankiewicz)



Często się teraz mawia, że historia jest dziełem mężczyzn. Mężczyznami byli wojenni dowódcy, knujący politycy, awanturniczy odkrywcy i genialni wynalazcy, jak również – żeby zejść poziom niżej – wulgarni żołnierze i brzuchaci wyborcy. Uciskany ród kobiecy, wtłoczony w podrzędną rolę żony i matki, siedział zaś w domu, popłakując w ręczne robótki. Mogłoby się więc wydawać, że autorzy powieści historycznych, którzy chcą mieć u siebie ważne i ciekawe żeńskie postaci, stoją przed niemałym dylematem. Jak tu pisać o historii i kobietach naraz, skoro ta pierwsza hula po polach bitew i snuje się wraz z dymem cygar po wielkich kongresach, a te drugie wegetują między kuchnią, kościołem i dziećmi?

Cóż, sposobów jest wcale niemało, przede wszystkim dlatego, że dziejom świata daleko do czarno-białej prostoty powyższego akapitu. W końcu autorzy „Pamiętników księżniczek” jakoś sprostali zadaniu pisania książek, których narratorki cechowała nie tylko płeć żeńska, ale też smarkaty wiek. Po pierwsze, wystarczy znaleźć kobietę, która bywała na polach bitew i kongresach – bo takie też istniały. A jeśli mimo wszystko nie uda się znaleźć takiej, która by nam odpowiadała, można ją wymyślić i stworzyć na przykład „Papieżycę Joannę” (czego jednak raczej nie polecam). Można też wziąć postać historyczną, ale dorobić jej fikcyjną i nader zajmującą biografię, jak to zrobił jeden z bohaterów „Prywatnego życia entu Szubad” – wielkie namiętności, ucieczki, porwania, pojedynki na miecze oraz„nagie piersi Murzynek, piersi białe i czarne obok siebie, jak najwięcej piersi, klejnotów także jak najwięcej”. Wszyscy to znamy i lubimy.

Ale są i inne rozwiązania. Spójrzmy na takie książki jak „Biała królowa” Philippy Gregory albo „Córka wikingów” Very Henriksen. Bohaterki rzeczywiście rzadko opuszczają domowe pielesze i rzeczywiście nie mieszają się osobiście w wielkie historyczne wydarzenia, które jednak chcemy za wszelką cenę przedstawić w swojej książce. Co więc robimy? Wprowadzamy postać Naocznego Świadka. Naoczny Świadek jest z reguły mężczyzną, często mężem albo przyjacielem bohaterki. Jako mężczyzna może podróżować, walczyć i rozmawiać z ważnymi osobami – a potem o wszystkim, co przeżył i co widział, może opowiedzieć bohaterce nad kubkiem herbatki. W ten sposób nie zaprzeczamy faktom historycznym, według których kobieta nie brała w jakimś wydarzeniu udziału, a jednocześnie włączamy ją do akcji. Wilk jest syty i owca cała, wszyscy są zadowoleni.

Wszyscy, czyli nikt, a na pewno nie ja. Naoczny Świadek to moim zdaniem zabieg bardzo trudny w przekonującej realizacji, który u mniej zręcznych pisarzy zmienia się w tani i irytujący wykręt – bo oto czytelnik zamiast samemu uczestniczyć w tych wszystkich walkach i negocjacjach zostaje razem z bohaterką zamknięty w czterech ścianach i skazany na wysłuchiwanie sprawozdań jakiegoś nudziarza. Dobrym tego przykładem jest „Korona śniegu i krwi” Cherezińskiej, gdzie Naoczni Świadkowie ględzą bezustannie, i to niekoniecznie nawet do kobiet.

Skoro mowa o Cherezińskiej, jakimś pomysłem jest też ubarwienie żeńskiej postaci poprzez przydanie jej nadprzyrodzonych mocy, jak lewitacja albo zmiana fryzury pod wpływem emocji (św. Kinga), albo też obudowanie jej wątkiem przepowiedni o pogańskim mesjaszu (Lukardis, pierwsza żona Przemysła II).

Można też jednak pójść w inną stronę. Skoro kobiety nie brały udziału w wielkich politycznych wydarzeniach, lecz zajęte były szykowaniem chleba powszedniego, należy skupić się właśnie na tej powszedniości. Jeśli posiadamy duże wyczucie psychologiczne i mamy na nazwisko Duczmal, bierzemy na warsztat życie Katarzyny Jagiellonki, która najpierw schła na dworze, czekając, aż ktoś wyda ją za mąż, potem schła w więzieniu, wsadzona tam przez swojego szwagra, a wreszcie schła z samotności w związku z mężem, który kochał ją znacznie mniej niż żarliwie niż ona jego, i z całego tego schnięcia robimy przejmującą i poruszającą powieść („Czterej królowie Katarzyny”). Jeśli natomiast mamy dobre chęci i nazwisko Riley, dokonujemy nobilitacji codzienności, pisząc „Księgę Małgorzaty”.

Rzadki przypadek, gdy okładka pokazuje to, co faktycznie dzieje się w książce.
 Akcja osadzona jest w XIV wieku, ale wszelkie fakty historyczne – może z wyjątkiem zarazy – schodzą całkowicie na dalszy plan, ustępując miejsca opisowi umysłowości i życia codziennego zwykłych ludzi: akuszerek, piwowarek, handlarzy relikwi, wędrownych grajków i skrybów. Wśród kalejdoskopu barwnych postaci wyróżnia się dwójka głównych bohaterów: tytułowa Małgorzata, niegdyś obdarzona darem uzdrawiania akuszerka, a obecnie młoda żona starego kupca, oraz brat Grzegorz, który na jej polecenie z wielką seksistowską niechęcią spisuje dzieje jej życia.

Można odnaleźć w biografii Małgorzaty elementy feministycznej sztampy, a oprócz tego anachronizmu często spotykanego w wielu powieściach historycznych. Małgorzata zostaje wydana za psychopatę i sadystę, od którego uwalnia ją zaraza. Następnie trafia pod opiekę akuszerki, od której uczy się fachu, zaś po jakimś czasie otrzymuje od Boga dar uzdrawiających dłoni. Potem zostaje wegetarianką. Potem wynajduje kleszcze położnicze. Potem, oczywiście, zostaje oskarżona o czary i o włos unika srogiej kary. W końcu zaś wychodzi szczęśliwie za mąż i prowadzi dysputy z bratem Grzegorzem, próbując go przekonać, że kobiety wcale nie są istotami niższego sortu. Brat Grzegorz mężnie stawia opór jej argumentom, w kółko powtarzając, że baby są gópie, ale po jakimś czasie zaczyna się wahać w swoich przekonaniach.

Ale mimo tych sztampowych elementów książka jest całkiem sympatyczna. Małgorzata, chociaż jest niestety „kobietą o umyśle przerastającym jej epokę”, jak głosi blurb, to jednocześnie jest zarazem energiczną i skromną osobą, która przyznaje się do popełnionych błędów, kocha swoich bliskich i nie narzuca nachalnie swoich poglądów na żywienie i kąpiele. Brat Grzegorz natomiast pełni nie tylko rolę dyżurnego średniowiecznego mizogina, ale też zmaga się z ojcem, który nie chce go puścić do klasztoru, uwielbia filozoficzne dysputy, zgadza się nauczyć Małgorzatę czytania i próbuje poprzez medytacje osiągnąć boskie oświecenie. Słabo mu to wychodzi, ponieważ przy każdej okazji schodzi na upajanie się własną podziwu godną pokorą, co opisane jest z humorem i sympatią dla jego słabostek. Relacja między nim a Małgorzatą zmienia się powoli i wiarygodnie, a przy tym – dzięki temu, że ona ma kochającego męża, a on sposobi się do celibatu – jest niemal pozbawiona czynnika erotycznego, dzięki czemu może rozgrywać się w większym stopniu na płaszczyźnie intelektualnej.
 
A tego zawsze mi mało.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Ludzie są podli, jeśli jeszcze tego nie wiecie - "Pani Firmiani" Balzaca



„Przedmowa do książki jest co sień do domu, z tą jednak różnicą, iż domowi być bez sieni trudno, a książka się bez przedmowy obejdzie”.

Ta cudownie cięta uwaga nie jest, niestety, moim dziełem. Napisał ją Ignacy Krasicki w przedmowie (tak, tak!) do "Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków" autorstwa Ignacego Krasickiego. Cytuję to zdanie dlatego, że sporą część "Pani Firmiani" – opowiadania bądź co bądź krótszego niż poprzednie – nazwać by można właśnie przedmową. Lub, ewentualnie, "jednym z powodów, dla których mam co do „Pani Firmiani” mieszane uczucia". Balzac zaczyna opowiadanie dosyć rozwlekłym ostrzeżeniem, że aby docenić historię, którą opisał, trzeba znać słodko-cierpki smak nostalgii, tęsknoty za czymś utraconym i ukochanym. Jedyny problem jest taki, że fabuła jest, owszem, miejscami dosyć sentymentalna - ale w moim odczuciu trudno byłoby nazwać ją melancholijną.

Ja jestem panią Firmiani, a pani Firmiani mną - rzekł Balzac (Źródło obrazka)


Właściwe opowiadanie zaczyna się od opisania tytułowej bohaterki. Ale nie w sposób prosty czy prostacki, jak w jakichś "Małych kobietkach", z kolorem włosów i ulubionym hobby. Nie - Balzac stosuje bardzo ciekawy zabieg cytowania wypowiedzi różnych typów ludzi należących do francuskiej socjety. Bardzo różne są to wypowiedzi, sprzeczne, mniej i bardziej pochlebne, niektóre podszyte umiłowaniem skandalu i filisterskim świętym oburzeniem na tę tajemniczą kobietę, której męża nikt nigdy nie widział. Plotki, pogłoski, domysły – lecz nic o prawdziwym charakterze pani Firmiani.

Jedna z tych pogłosek trafia do uszu jowialnego pana de Bourbonne, który dowiaduje się, że Octave, jego siostrzeniec i spadkobierca stracił z powodu pani Firmiani cały odziedziczony po ojcu majątek. Postanawia zatem pojechać do Paryża i zbadać sprawę na miejscu. Bardzo sympatyczny z niego człowiek, zarazem bystry i dobroduszny, i nie wystarczają mu mętne domniemania Paryżan. Osobiście konfrontuje się z panią Firmiani, próbując dociec, czy ma przed sobą niewinną i szlachetną kobietę, czy też intrygantkę i uwodzicielkę.

A pani Firmiani odpowiada na wszystko wymijająco i odprawia go z kwitkiem, pozostając równie nieprzeniknioną co na początku. Bourbonne’owi pozostało tylko jedno: odwiedzić swojego siostrzeńca, który niemalże przymiera głodem jako korepetytor. Trochę dziwne, że wuj nie zajrzał do niego w pierwszej kolejności, ale wtedy nie mielibyśmy w opowiadaniu tej niemalże kryminalnej intrygi pod hasłem "kim jest pani Firmiani". Intrygi, która po jednej rozmowie Bourbonne’a z Octave’em całkowicie się rozwiązuje.

Następuje całkowite odwrócenie sytuacji. Owszem, młodzieniec zrujnował się z powodu pani Firmiani – ale fakt ten, w którym paryska socjeta dopatrywała się nieczystych knowań podstępnej kobiety, w rzeczywistości był aktem wielkiej szlachetności. Odziedziczony majątek został bowiem zdobyty w nieuczciwej sprawie sądowej, w której ojciec Octave’a był adwokatem. Zrzec się tego plugawego bogactwa na rzecz ubogich poszkodowanych – oto, do czego nakłoniła Octave’a pani Firmiani, która chciała, by mężczyzna przez nią kochany był człowiekiem prawym. Ledwie pan de Bourbonne poznaje całą prawdę, do mieszkania wchodzi pani Firmiani z wieścią, że wreszcie nastąpiło prawne uregulowanie jej sytuacji jako wdowy po zmarłym przed kilku laty panu Firmianim, co pozwoli jej objąć spadek po mężu i żyć długo i szczęśliwie z Octave’em.
 
Przyjemna to powiastka, prawie tak przyjemna jak "Sakiewka", z którą widać wiele punktów wspólnych, lecz powtórzę raz jeszcze: więcej niż zapowiadanej w przedmowie nostalgii jest w niej sentymentalizmu, żeby nie powiedzieć ckliwości. Brudne myśli paryskich plotkarzy są tak jaskrawo skontrastowane z anielską duszą pani Firmiani, że ta ostatnia nie ma tak naprawdę miejsca, by rozwinąć się jako postać. Mimo tylu sprzecznych opinii na jej temat, ona sama pozostaje zdumiewająco jednowymiarowa, służąc nieledwie za pretekst do hymnu na cześć kobiety, najznakomitszej i najczystszej cząstki ludzkości, niesłusznie plugawionej jadowitymi jęzorami zawistnych. I chociaż doceniam narracyjne zabiegi Balzaca, sympatyczną postać Bourbonne’a, a nawet kryształowo jasny przekaz moralny opowiadania – to jednak mam co do „Pani Firmiani” mieszane uczucia.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Wampiry, miłość i Freud - Theophile Gautier, Andrzej Sapkowski i ani słowa o "Zmierzchu"




Theophile Gautier był kumplem Balzaca, ale ich utwory pod względem tematyki bardzo się różnią – przede wszystkim dlatego, że Gautier pisał takie rzeczy jak „Romans mumii” czy „Awatar”, czyli – jak wskazują same tytuły – klimaty raczej odległe od balzakowskiego realizmu. Gautier był też kumplem Baudelaire'a, do którego było mu chyba bliżej, jeśli chodzi o atmosferę. Baudelaire nawet zadedykował mu swoje „Kwiaty zła”, nazywając go „poetą doskonałym” i „czarodziejem literatury francuskiej”.

Wielkie słowa, którym nie zaprzeczę, bo jedyne, co na razie udało mi się poznać z twórczości Gautiera, to dwa opowiadania: „Noc Kleopatry” i „Panna młoda z krainy snów”*. Pierwsze z nich to w istocie nastrojowa, choć dosyć przewidywalna opowiastka, właściwie egzotyczna fantazja o Kleopatrze jako zachwycająco pięknej femme fatale, która nurza się w przepychu i orgiach, z wdziękiem kotki dąsa się na zafiksowaną na śmierci mentalność Egiptu i łaknie Prawdziwej Miłości, którą następnie dla kaprysu niszczy, w międzyczasie zaś pokłada się na otomanach.

W „Pannie młodej z krainy snów” bohaterka jest właściwie podobna – a przynajmniej z podobną lubością narrator opisuje jej białe, pięknie toczone ramiona i zachwycająco drobne stópki. Ta piękność to Clarimonde – kurtyzana słynąca z urządzanych przez siebie orgii. Duszę ma – jak twierdzi stary kapłan Serapion – szatańską, ale z postaci bardziej przypomina anioła albo wręcz Madonnę. Nic więc dziwnego, że młodziutki ksiądz Romuald, do tej pory nieświadom, że w ogóle istnieje coś takiego jak niewieście wdzięki, wpada jak śliwka w kompot, ledwie ją zobaczy. Jedno jej spojrzenie sprawia, że wątpi w swoje powołanie, któremu do tej pory podporządkował całe swoje życie. Jedno drgnienie jej (szczegółowo opisanych) warg wystarczy, by pożałował swoich ślubów.

Podczas ich drugiego spotkania Clarimonde jest martwa, a Romuald czuwa przy marach. Oczarowany jej pięknością, której śmierć ani trochę nie zaszkodziła, nie może się powstrzymać, by jej nie pocałować – a wtedy Clarimonde jak upiorna Śpiąca Królewna ożywa na chwilę i wyznaje mu gorącą miłość. Nastrój opowiadania już wcześniej był cudownie oniryczny, a Clarimonde nawet w pełni życia sprawiała wrażenie sennego widziadła, ale w tym momencie Gautier zaprawdę dociska gaz do dechy.

Następuje całkowite rozdwojenie postaci Romualda. Niby wciąż jest księdzem, gorliwie opiekującym się swoją prowincjonalną parafią, ale ilekroć zaśnie, staje się możnym kawalerem obdarzonym przystojną postacią, szerokim gestem, ułańską fantazją i miłością zachwycającej Clarimonde. W tej drugiej postaci bierze udział w grzesznych uciechach, za które za dnia ze zgrozą pokutuje. Sytuacja komplikuje się jeszcze, gdy okazuje się, że Clarimonde jest wampirzycą, która pożywia się po kryjomu jego krwią.


Zakończenie jest typowe dla opowieści o wampirach i nie trzeba być van Helsingiem, żeby je przewidzieć. Co jednak jest u Gautiera najciekawsze, to fakt, że Clarimonde wydaje się naprawdę kochać Romualda. Jest mu wierna i oddana; nawet kiedy rozkosznie wysysa z niego posokę, nie śmie uszczknąć więcej niż kilka kropelek. Romuald nigdy nie zdobyłby się na unicestwienie jej; decyzję podejmuje za niego stary, surowy i srogi ksiądz Serapion o rysach Torquemady.

Interesującym kontrapunktem dla „Panny młodej z krainy snów” jest opowiadanie „Ziarno prawdy” Sapkowskiego (jestem aktualnie w trakcie czytania wszystkich książek o wiedźminie, żeby sobie wreszcie wyrobić zdanie o tym skarbie narodowym. Zaraz będą spoilery, więc stąpajcie ostrożnie). W „Ziarnie prawdy” mamy do czynienia z ciekawą i miejscami zabawną transformacją baśni o Pięknej i Bestii. Nivellen – czyli właśnie Bestia – jest ze swojego stanu raczej zadowolony, bo odmienność przyciąga dziewczyny. Trochę go co prawda martwią potworne sny, które ostatnio miewa, ale trudno, da się z tym żyć.

Przynajmniej dopóki nie wyjdzie na jaw, że sny te wywołuje jego najnowsza i najulubieńsza ukochana, która jest – tak, tak – wampirzycą. Śliczna Vereena chce z Nivellena zrobić prawdziwego potwora, którym będzie mogła dowolnie powodować. 

I w tym momencie misterna maszyneria opowiadania zaczyna mi ostro zgrzytać. Po pierwsze, poznawszy prawdziwą naturę ukochanej, Nivellen przebija ją na wylot wielkim drągiem. Ją, którą dopiero co tak tkliwie kochał - teraz bez chwili wahania nabija na wielki kołek. Prawda, że wampirzyca zamierza właśnie zabić wiedźmina, ale takie przedziurawienie ukochanej mimo wszystko wydaje mi się krokiem z gatunku tych bardziej radykalnych i niveluje moją sympatię do Nivellena (wybaczcie tę krotochwilę).


A żeby było jeszcze śmieszniej, nadziana na drąg Vereena przed śmiercią jeszcze wyznaje Nivellenowi miłość. Wyznanie brzmi „Będziesz mój albo niczyj”, a towarzyszy mu sięgnięcie wampirzymi ząbkami ku tętnicy szyjnej.

Oto gorzki komentarz na temat miłości - myślę sobie. Żadnej miłości nie ma, jest tylko zaborcza zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja. Znakomicie wyartykułowany cynizm - myślę i szczerze gratuluję Sapkowskiemu jego zręczności.

A potem mój wzrok pada na kolejne akapity, w których okazuje się, że Nivellen właśnie odzyskał ludzką (i nader nadobną postać), zaś wiedźmin orzeka, że stało się to dzięki sile prawdziwej miłości. 

Sile prawdziwej miłości, w której kobieta manipulowała mężczyzną, skłaniając go do potwornych czynów, żeby zapewnić sobie potężnego obrońcę. Prawdziwej miłości, w której mężczyzna przy pierwszej okazji nabił kobietę na wielki rożen.

Porównajmy to sobie z relacją Clarimonde i Romualda. Tutaj też kobieta do pewnego stopnia manipuluje mężczyzną, urabiając go według własnego uznania. Tutaj też mężczyzna jest przerażony rzeczami, których się dopuszcza pod jej wpływem. Tutaj też jest okłamywany co do prawdziwej natury ukochanej.

Tylko że najgorsze, do czego nakłania Romualda Clarimonde, to wyuzdanie, pijaństwo i hazard, a nie mordowanie niewinnych podróżnych. Co więcej, Clarimonde zmienia Romualda w butnego kawalera, bo jest przekonana, że to da mu szczęście - nie dlatego, że chce mieć posłuszną maszynę do zabijania. Poza tym Clarimonde płacze, pijąc krew ukochanego, żeby ze względu na niego pozostać przy życiu. Zaś sam Romuald nigdy by jej nie zabił, gdyby nie torquemadowski Serapion. 

„Ziarno prawdy” Sapkowskiego jest zabawne i trzyma w napięciu - ale ostatnie dwie strony budzą mój głęboki sprzeciw. Może za długo przebywam w odosobnieniu, ale uważam, że uczucie, które przedstawił Gautier - grzeszne i na zawsze burzące spokój duszy biednego Romualda - dalece bardziej zasługuje na miano miłości niż połączenie manipulacji, wyzysku, zaborczości i morderczego instynktu, które na ostatnich dwóch stronach "Ziarna prawdy" sprzedaje Sapkowski.


*Nie podaję nazwisk polskich tłumaczy, bo nie udało mi się ich znaleźć. Gautier jest mi znany na razie tylko po francusku. Swoją drogą, polskie tłumaczenie tytułu jest interesujące, bo akcentuje zupełnie co innego niż oryginał – to już nie „zakochana” (amoureuse), tylko „panna młoda”, i nie „umarła” (morte) tylko „z krainy snów”.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Kamp i gore - "Piętno Chaosu", Anthony Reynolds ("The Mark of Chaos", tłum. Grzegorz Bonikowski)



Rzekł do mnie ostatnio jeden z moich bliskich pająków: "Pamiętasz, jak czytaliśmy Piętno Chaosu jako crapa?". Mimo osobliwego żargonu, jakim się posłużył, jego pytanie zapadło mi głęboko w serce. W istocie, był czas, kiedy wydrwiwaną chałturką czytaną dla śmiechu było dla mnie "Piętno Chaosu" Anthony’ego Reynoldsa. Był czas, kiedy podróbką literatury wydawała mi się książka oparta na grze komputerowej "Warhammer Mark of Chaos", opatrzona wybitnie sztampowym blurbem, zwiastującym równie sztampową fabułę o walce "mrocznych sił Chaosu" z "cywilizowanymi krainami Imperium".


W dodatku z literówką na okładce...
 
...i genderem w metryce.

 Był taki czas – a przez "taki czas" rozumiem naturalnie "erę ante Achajam". Na przykładzie "Piętna Chaosu" można znakomicie wykazać różnicę między mało ambitną lekturą a toksycznym odpadem, jakie produkuje Ziemiański. Fabuła w istocie nie jest odkrywcza ani zaskakująca. Z jednej strony "mroczne siły Chaosu" z Hrothem Skrwawionym na czele szykują się do straszliwej napaści, z drugiej strony "cywilizowane krainy Imperium", reprezentowane przez kapitana Stefana von Kessela, robią wszystko, by tę napaść odeprzeć. Miejscami książka zalatuje opisem kampanii w komputerowym RTS-ie, na podstawie którego książka powstała (chociaż, jak sugerują pobieżnie przeze mnie obejrzane cutscenki z gry, "Piętno Chaosu" fabularnie nieco do niej odbiega).


Nie ma żadnych pytań natury filozoficznej czy etycznej, a postaci wygodnie wpasowują się w narracyjne schematy wojowniczych kapłanów, krwawych berserkerów, rubasznych sierżantów i wyniosłych elfek. Wszystko jednak ma w tej książce swoje miejsce, wszystko z czegoś wynika i do czegoś dąży (no, prawie wszystko – miecz-artefakt konieczny do pokonania jednego z pomiotów Chaosu pojawia się nagle trochę znikąd). Poszczególne sceny przechodzą gładko jedna w drugą, nie zmieniając się w przegadaną siekaninę jak – nie przymierzając – w "Koronie śniegu i krwi". Próżno szukać niepotrzebnych dłużyzn, scenek pseudomiłosnych i niesmacznych dowcipów o gwałtach. Pełno jest za to lejącej się cebrami krwi, fruwających kończyn, głów roztrzaskiwanych jak melony, wojowników płonących żywcem, chowańców wpełzających przez pępek do ciała żywiciela i demonów z owrzodzonymi językami plujących zarobaczywiałą treścią żołądka.
 
I to może się nie podobać – ale mnie akurat komiksowa przesada bitew i pieczołowicie obrzydliwe opisy stworów Chaosu przynoszą sporo głupkowatej uciechy. Kamp, gore i przyzwoite rzemiosło - to naprawdę dużo więcej, niż dały mi niektóre z pozostałych recenzowanych książek.

środa, 10 sierpnia 2016

Bułgar i Turek jak mikroflora i antybiotyk - "Mnich z Chilendaru", Dymitr Talew ("Chilendarskijat monach", tłum. Krystyna Migdalska)



Dominacja kultury anglosaskiej skłania mnie nieraz do refleksji: co ja wiem na przykład, powiedzmy, o literaturze bułgarskiej? Po czym ze wstydem przyznaję, że nic, i sięgam po takie przyzwoite, choć stronnicze dziełko jak "Mnich z Chilendaru", dokształcając się jednocześnie z historii Bułgarii.



Akcja osadzona jest w XVIII w. i opowiada o życiu mnicha Paisija, autora dziejów narodu bułgarskiego, księgi, która – jak informuje nota na skrzydełku – otworzyła epokę Odrodzenia Narodowego w Bułgarii. Mamy więc do czynienia z postacią historyczną, ale ponieważ pewnych informacji na jej temat jest bardzo mało, autor miał sporą swobodę w tworzeniu jego biografii. To znaczy, że wszystko zmyślił. Główny bohater zaczyna jako brat zamożnego kupca, mało zainteresowany handlem, za to żywiący gorącą nienawiść do tureckich okupantów, którzy pomiatają bułgarskimi poddanymi, oraz do Greków, którzy uważają Bułgarów za prymitywnych wieśniaków. Bułgarzy są na każdym kroku tłamszeni, ale nad represje materialne o wiele boleśniejsze jest upodlenie duchowe. Pozbawiony świadomości swojej historii lud sam upokarza się przed najeźdźcami, sam odziera się z dumy i z ochotą wypiera się swojej tożsamości, wyśmiewa bułgarskość i przywdziewa obce szatki.


Ogromnym plusem książki jest to, że główny bohater nie snuje tylko abstrakcyjnych patriotycznych ideałów. Wręcz przeciwnie, jego ukochanie bułgarszczyzny ma bardzo osobisty charakter, wypływa z miłości do przyrody rodzinnych stron, z serdecznej przyjaźni, jaka łączy go z biedniejszym rówieśnikiem, z miłości do dziewczyny, której ojca zabili Turcy, z rozpaczy po siostrze zgwałconej przez sejmenów, z fascynacji mnichem, który przez większość życia prowadził partyzancką walkę z turecką władzą – i z wielu różnych związków z konkretnymi, żywymi ludźmi. Zdarzają się wśród nich nawet co bardziej światli Grecy i Serbowie, którzy wbrew ogólnej tendencji nie szydzą z Bułgarów, ale szanują ich i cenią ich historię. (Nie ma jednak żadnego Turka, który przełamałby obraz odrażającego okupanta. Oni wszyscy są genetycznie nikczemni, gniotąc pod swym ciężkim buciorem nie tylko Bułgarów, ale też Greków i Serbów).
Godna uwagi jest też zmiana, jaka zachodzi w myśleniu głównego bohatera. Od gwałtowności i przemocy przechodzi on do walki przy pomocy słowa, postanawiając, że napisze wielkie dzieło, które uświadomiłoby Bułgarom ich wartość, wynikającą z historii. Taka droga wynika z chrześcijańskich wartości, którymi Paisij jako mnich w coraz większym stopniu się kieruje, tym bardziej, że chrześcijaństwo to kolejny element narodowej tożsamości, w opozycji do muzułmańskich Turków. Nie oznacza to automatycznie gloryfikacji prawosławia. Wręcz przeciwnie; jako że spora część książki dzieje się w klasztorach, mamy do czynienia z najróżniejszymi słabościami toczącymi zakonne wspólnoty, z uchylaniem się od klasztornych obowiązków, z łakomstwem i pijaństwem, tchórzostwem i gnuśnością. Właściwie jest to powtórzenie obrazu stłamszenia i przyduszenia do ziemi całego narodu bułgarskiego. Ojciec Paisij jednak nie jest żarliwym kaznodzieją, który potępiałby swych zepsutych braci. Zajęty jest bowiem zadaniem, w którym wypełnia swoje przeznaczenie: księgą, która przypomni Bułgarom czasy ich wielkości. 

Wiarygodny bohater, pozytywne przesłanie, ciekawe, choć tendencyjnie zarysowane tło - ale o tym, jak skomplikowaną sprawą jest historia, przypomina kontekst książki.

Powieść została wydana w latach 70. Niedługo później komunistyczne władze Bułgarii rozpoczęły przymusową bułgaryzację Turków zamieszkujących to państwo, powiązaną z represjami,w wyniku których ponad 300 tysięcy Turków opuściło Bułgarię. Jak to powiedział Kochanowski (i nie on pierwszy, i nie ostatni):

U Fortuny to snadnie,
Że kto stojąc upadnie;
A który był dopiero u niej pod nogami,
Patrzajże go po chwili, a on gardzi nami.

wtorek, 9 sierpnia 2016

I ty możesz zostać Kleopatrą - "Pamiętniki księżniczek" ("The Royal Diaries")



Któż w dzieciństwie nie chciał być księżniczką, nosić piękne suknie, jeździć na śnieżnobiałych konikach, jeść z porcelanowych talerzyków i drżeć o swoje życie w sieci politycznych intryg, które grożą nasadzeniem żelaznej maski na twarz i wypędzeniem na kresy królestwa? Odpowiedzią na to właśnie marzenie, skryte w serduszku każdego z nas, była seria „Pamiętniki księżniczek” (czy – w oryginale – „The Royal Diaries”).

Dawno, dawno temu (u zarania XXI wieku), za górami, za lasami, za siedmioma morzami (w Ameryce) wydał ją tamtejszy hegemon literatury dziecięco-młodzieżowej – Scholastic. Seria oparta była na prostym pomyśle fikcyjnych pamiętników różnych wysoko urodzonych dziewcząt z różnych epok historycznych, niektórych dobrze znanych (jak Elżbieta I albo Katarzyna Wielka), innych nieco mniej, zwłaszcza w naszym kręgu kulturowym (jak Nzinga z Ndongo). Wymóg młodego wieku bohaterek i powściągliwość źródeł historycznych sprawiały, że autorzy musieli czasem trochę nazmyślać, całość doprawić szczegółami na temat życia codziennego, a wydarzenia historyczne wcisnąć do epilogu. Chociaż jednak w wielu fabułach jednym z najważniejszych elementów był polityczny mariaż i spotkanie z przyszłym małżonkiem, bohaterki rzadko są przedstawione jako bezwolne pionki w dynastycznych grach. Izabela Kastylijska walczy o przetrwanie w obliczu intryg starszego brata i sama kombinuje, żeby poślubić Ferdynanda Aragońskiego. Katarzyna Wielka walczy o przetrwanie na rosyjskim dworze, wiedząc, że nie może liczyć na głupawego Piotra. Maria Antonina walczy o przetrwanie na francuskim dworze, z wysiłkiem nawiązując przyjaźń z Ludwikiem. Kazunomiya walczy o przetrwanie na japońskim dworze i o prawo do samodzielnego wyboru ukochanego. Sissi... no dobrze, ona akurat wychodzi trochę na bezwolnego pionka, bo książka opowiada głównie o jej zauroczeniu przystojnym i szarmanckim Franciszkiem Józefem, który zechciał łaskawie na nią spojrzeć. Ale i tam oprócz białych koników i porcelanowych talerzyków pojawiają się mroczniejsze akcenty w postaci strasznej teściowej i zapowiedź rozczarowania mężem, który nie jest tak idealny, jak się z początku zdawało.

Scholastic wydał w sumie 20 tomów „The Royal Diaries”, z czego w Polsce nakładem wydawnictwa „Świat Książki” ukazało się sześć: o Kleopatrze, Izabeli Kastylijskiej, Marii Antoninie, Wiktorii, Anastazji i – co dziwne – Kaiulani, księżniczce Hawajów z czasów, gdy ten piękny archipelag zagarnęli chciwi Amerykanie, by zrobić z niego terytorium zależne (co nastąpiło pod koniec XIX wieku). Mówię „co dziwne” nawet nie dlatego, że jest to tematyka dosyć odległa dla polskich dzieciaczków (w końcu poszerzać horyzonty zawsze warto), tylko dlatego, że książka o Kaiulani jest okrutnie nudna. Skłonność do teorii spiskowych każe mi przypuszczać, że może właśnie z racji wypełniającej ją nudy „Kaiulani” była tańsza do odkupienia od Scholastic i dlatego „Świat Książki” wydał właśnie ją zamiast znakomitej „Elżbiety I”.


Jeśli to miały być przeprosiny dla Hawajczyków za zaanektowanie ich państwa, to wypadły miernie.


Tu niestety trzeba powiedzieć o wadach tej serii. Zdarza się – nawet dość często – adaptacja treści do współczesnych wartości: oto Kleopatra boleje nad smutnym losem niewolników, a najlepsza przyjaciółka Izabeli – tej samej Izabeli, która wypędziła Żydów z Hiszpanii i popierała inkwizycję – pochodzi z rodziny conversos, czyli traktowanych bardzo podejrzliwie żydowskich konwertytów. Zdarzają się różne bzdurki: autorka „Eleonory Akwitańskiej” wydaje się sądzić, że rycerze nosili zbroje turniejowe 24 godziny na dobę (może mieli je nawet chirurgicznie przymocowane do ciała), opisuje bowiem, jak to jeden z nich wybrał się na przechadzkę, wpadł do strumienia i utopił się z powodu ciężkiego pancerza. Zdarzają się uproszczenia i kontrowersyjne sądy: Katarzyna Wielka w epilogu przedstawiona jest jako oświecona patronka kultury i filozofii, a o rozbiorach Polski nie napomyka się nawet słóweczkiem. Zdarza się wreszcie powielanie w co najmniej połowie tomów stereotypu zuchowatej księżniczki, co to od ręcznych robótek woli jazdę konną. 

Jaki słodki piesio! Rozbiory? Jakie rozbiory?

Ale są też rzeczy po prostu wyborne – Maria Antonina zagubiona w dusznej atmosferze intryg i etykiety, Elżbieta żebrząca miłości kapryśnego ojca, sprytna Kazunomiya pisząca zaszyfrowane haiku.
 
Z dwudziestu tomów znam na razie jedenaście, choć mam nadzieję uzupełnić ten brak (między innymi o Nzingę z Ndongo), bo Scholastic ostatnio zaczął wydawać „The Royal Diaries” w formie e-booków. Już teraz jednak ośmielę się stwierdzić, że jest to seria naprawdę solidnie napisanych książek, w przystępny sposób przybliżających różne wydarzenia historyczne i nienachalnie podkreślających rolę, jaką odegrały w nich kobiety. Naprawdę wielka szkoda, że po polsku ukazało się ich zaledwie sześć.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Koło Czasu toczy się powoli – "The Wheel of Time", pierwsze cztery tomy (Robert Jordan)



Po pierwszych czterech tomach "Koło Czasu" nie jest serią, którą mogę z czystym sumieniem polecić. Nie chodzi o to, by było złe – w znanych mi do tej pory tomach chyba jeszcze nie wykwitły z całą mocą przywary, za które jest często krytykowane, a mianowicie irytująco wszechmogący bohaterowie i niemrawo posuwająca się fabuła, grzęznąca w trzęsawisku niezliczonych i nieciekawych wątków.

Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ilustrator uznał, że najciekawszym tematem na okładkę będzie "Kolacja na prerii".
 
Skoro nie o to chodzi, to o co? Trzeba chyba zacząć od początku.
"Koło Czasu" to jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiej fantastyki. Opowiada – ogólnie rzecz biorąc – o walce Dobra ze Złem, które właśnie się budzi z wieloletniego uśpienia. Z otchłani zapomnienia powracają spaczone potwory. Powracają legendy i wielkie moce. Powraca Smok, odrodzony w postaci niczego nieświadomego pastuszka, który ma stoczyć Ostatnią Bitwę z Wielkim Złem. Jego przyjaciele o równie skromnym jak on pochodzeniu też odkrywają lub rozwijają różne fantastyczne umiejętności i wkraczają w wielki świat politycznych intryg i pradawnych potęg, spotykając legendarne istoty i poznając nowe krainy, niebezpieczne i cudowne zarazem.



Prawda, nie można powiedzieć, by były to książki głębokie z psychologicznego czy filozoficznego punktu widzenia. Podział na dobrych i złych jest równie łopatologiczny jak w "Dwóch królowych" Kraszewskiego. "Koło Czasu" ma jednak do zaoferowania przyjemne krajobrazy, dobre sceny akcji i znakomite opisy uczuć towarzyszących korzystaniu z magii, a poza tym bogaty świat o sięgającej daleko wstecz historii, kryjącej niejedną tajemnicę.

Tu jednak zaczynają się prawdziwe problemy: otóż żeby w pełni odczuć głębię tego świata, trzeba dobrnąć aż do czwartego tomu. Jest on moim zdaniem najlepszy z dotychczasowych, z najciekawszą fabułą i zgoła fascynującym przedstawieniem kultury Aielów - pustynnych wojowników o zaskakującej przeszłości. Niestety, większość postaci wciąż wykazuje cechy charakterystyczne dla dzieci z trzeciej klasy podstawówki: wszyscy mężczyźni narzekają na to, że kobiety są takie dziwne i tajemnicze, a kobiety wiecznie zrzędzą, że mężczyźni są głupi i myślą mięśniami. Ale za to główny bohater (pastuszek-mesjasz™) zaczyna przejawiać coraz więcej cech osobowości, do tej pory zarysowanej raczej blado. Zakończenie jest logiczne i wyważone, czego w niektórych poprzednich tomach brakowało – akcja, tocząca się przez większość książki dosyć statecznie, na ostatnich stronach gwałtownie przyspieszała, co stanowiło pewien dysonans. Czwarty tom jest z pierwszych czterech najlepszy – i to właśnie stanowi problem. Bo żeby do niego dotrzeć, żeby w pełni docenić jego treść, trzeba przebrnąć przez trzy poprzednie, z których można by robić koturny dla aktorów w starożytnej Grecji. 

Więcej miejsca na obrazki! To dopiero fucha dla ilustratora.

 W dodatku sztampa, banał i powszechne w fantastyce stereotypy, w czwartym tomie już mniej liczne, w pierwszym hasają na wolności: jak można traktować poważnie książkę, w której spokojną wioskę (w niczym nieprzypominającą Shire, rzecz jasna) atakują stwory zwane wdzięcznie Trollokami oraz czarni jeźdźcy bez twarzy. W dodatku jedna z postaci to czarnowłosy i tajemniczy następca tronu krainy u bram pseudo-Mordoru. Toż to jakieś tanie popłuczyny po Tolkienie. Wprawdzie nieźle napisane i bezbolesne, ale jednak popłuczyny. Mętny przybrzeżny szlam, przez który trzeba się przebić, żeby wypłynąć na wody czystsze i bardziej burzliwe.


A historia na czwartym tomie wcale się nie kończy. Właściwie dla Jordana nie skończyła się nigdy, bo umarł, zanim doprowadził swoich bohaterów do mety, i kto inny (Brandon Sanderson) musiał ostatnie tomy napisać za niego. Dlatego groźne są długie serie i strach budzą we mnie grube książki, i niepokój każe mi ostrzec tego, kto bierze do ręki "Koło Czasu": uważaj, bo droga ta jest kręta i wyboista, i bardzo, bardzo długa, więc jeśli nie masz tyle czasu, co ja na swoim wygnaniu, dobrze się zastanów, na co chcesz go wykorzystać.

piątek, 5 sierpnia 2016

Korsykańskie gorące głowy - "Vendetta" (Balzac)


Dobra passa nie mogła trwać długo. Po uroczej love story w "Sakiewce" nadeszła pora na ponurą i złowrogą "Vendettę".

Tym razem do Paryża przybywa wraz z żoną i dziesięcioletnią córką Korsykańczyk Bartholomeo di Piombo. Z racji swej przynależności etnicznej jest to człek dumny, porywczy i pamiętliwy. Z ojczystej wyspy uszedł po wyrżnięciu całej rodziny Porta w zemście za to, że rodzina Porta z kolei wyrżnęła jego synów. Zrobił to zresztą z niesłychaną klasą – oszczędził tylko małego chłopca, którego przywiązał do łóżka, a następnie podpalił dom. Tak, tak, oto gorąca korsykańska krew – kiwa głową narrator. Na szczęście dla di Piomba Korsykańczykiem jest też Napoleon i dzięki jego łasce srogi mściciel może spokojnie osiąść w Paryżu.

Piętnaście lat poźniej Napoleon przegrywa pod Waterloo. Ginevra di Piombo, która uczy się malarstwa u słynnego Servina, jako córka znanego sympatyka cesarza musi znosić pewne nieprzyjemności – motywowane niby to poglądami politycznymi, ale też zwykłą zawiścią – ze strony innych uczennic. Zbiorowisko dziewcząt to – umówmy się – kłębowisko żmijek, intryg i grup wpływu. Ginevra mało jednak o to dba, ponieważ jest zakochana.

Jej wybranek Luigi posiada rozliczne zalety. Po pierwsze jest przystojny. Po drugie jest ranny. Po trzecie jest patriotą – żołnierzem wiernym Napoleonowi, teraz poszukiwanym przez władze. Po czwarte, ukrywa się w komórce u malarza Servina, gdzie Ginevra może go wygodnie podglądać. Po piąte wreszcie – jest, jak Ginevra, Korsykańczykiem. Idealny kandydat na męża, jednym słowem.

Luigi jako Młody Bóg podglądany w komórce (Źródło)
 Stary di Piombo na pierwszą wzmiankę o nim wpada w histerię, domagając się zaciekle, by córka nie opuszczała go dla jakiegoś, tfu, młodzianka. Sam jednak wychował Ginevrę tak, by była równie uparta i gwałtowna jak on. Dziewczyna zatem nie ustępuje, i to nawet kiedy na jaw wychodzi wielki grzech Luigiego, wina nie do zmazania i nie do przebaczenia.

Luigi jest mianowicie tamtym chłopcem, którego Bartholomeo di Piombo przywiązał do łóżka w płonącym domu. Jest potomkiem znienawidzonej rodziny Porta.
Wbrew woli despotycznego di Piomba Ginevra i Luigi biorą smutny ślub, pozbawiony splendoru, jaki daje udział szczęśliwej rodziny. Reszta opowiadania to rozdzierający serce opis coraz głębszego osuwania się w ubóstwa dwojga osamotnionych małżonków. Szczęście, że ich uczucie wytrzymuje tę próbę do samego końca – dzięki temu ślozy, które leje obficie czytelnik, są mimo wszystko pozbawione goryczy. Najbardziej bolesnym dramatem jest jednak rozłam między ojcem i córką. Straszliwy upór i krwiożercze zacietrzewienie Bartholomea di Piombo, który nie chce znać córki – jeszcze niedawno kochanej tak zaborczo – nieuchronnie prowadzi do tragedii. Owszem, historia miłości Luigiego i Ginevry jest wzruszająca, ale najciekawszym elementem "Vendetty", budzącym o wiele intensywniejsze emocje, jest starcie dwóch niesłychanie silnych (bo korsykańskich, mówi narrator) osobowości. Śmiało mogę powiedzieć, że ze wszystkich kobiet, którego do tej pory pojawiły się w "Komedii ludzkiej", Ginevra jest moją ulubioną: samodzielna i nieugięta, obdarzona gorącym sercem i do bólu konsekwentna. Niestety, jak mówi nam narrator, nieposłuszeństwo rodzicom i zerwanie więzi z bliskimi, pozbawienie się ich wsparcia – choćby nastąpiło z winy tychże bliskich, zaślepionych ponurą idée fixe – często kończy się smutno. 

Ale taki to już tragiczny naród, ci Korsykańczycy.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Czym, do cholery, jest kobieca wrażliwość? - "Korona śniegu i krwi" Elżbiety Cherezińskiej


Dawno żadna książka nie zmęczyła mnie jak ta. Po czterech miesiącach bitew (prawda, że dość krótkich, bo więcej niż pięć stron naraz trudno było zdzierżyć) leży oto u moich stóp – zbyt długa, przegadana, lecz wreszcie pokonana.

Po samym tytule i po niegdysiejszej akcji promocyjnej, a także po informacji na skrzydełku widać, że "Korona śniegu i krwi" była stylizowana na coś w rodzaju polskiej "Gry o tron" – stąd epatowanie brutalnością czasów rozbicia dzielnicowego, kiedy to Piastowie raz po raz porywali jeden drugiego albo wyłupywali sobie oczka. Rzecz jednak w tym, że powieść jest zdumiewająco statyczna: o większości szokujących i gwałtownych wydarzeń, takich jak bitwy, utarczki czy uprowadzenia, dowiadujemy się w obszernych, lecz przegadanych retrospekcjach albo wręcz w dialogach dwóch popijających piwko gawędziarzy. Każda doprawiona rechotem kwestia typu "A pamiętacie, jak Bolesław Rogatka musiał wyciągać własną siostrę z klasztoru, żeby wydać ją za mąż" wywoływała u mnie zgrzytanie zębów - bo o ileż ciekawsze byłoby opisanie tego wydarzenia "na żywo", z Rogatką w roli głównej.

SPOILER: "Śmierć Przemysława II" Wojciecha Gersona. Nie macie pojęcia, jak mi ulżyło, kiedy książka wreszcie dobiła do tego momentu.

 Główny wątek fabularny opiera się na dosyć taniej spiskowej teorii dziejów i rozważaniach na temat wydumanych klątw, ale i on grzęźnie w mieliznach wątków pobocznych – jeśli można w ogóle nazwać wątkami te porwane nieraz nici, które donikąd nie prowadzą. Bardzo często jakaś postać pojawia się, wydaje się przez chwilę ważna, po czym po prostu znika na kilkaset stron albo i na zawsze.

Te, które nie znikają, też nie są zbyt porywające. Główny bohater, Przemysł, książę Wielkopolski, na początku ma jeszcze jakieś cechy charakteru i dążenia, chociaż polegają głównie na wybujałej młodzieńczej ambicji. W późniejszej części książki Przemysł wyzbywa się nastoletniej porywczości, ale nie zyskuje niczego w zamian. Staje się po prostu ogólnikowo „dobrym władcą”, a wśród jego działań, które dane nam jest zobaczyć, dominuje seks z kolejnymi żonami albo z kochanką. Cóż tu się dziwić, wszak erotyka jest kolejną po przemocy znakomitą przynętą na czytelnika; szkoda jednak, że jest opisywana wybujałymi metaforami i porównaniami – te wszystkie łodzie wpływające między trzciny, żółtka wylewające się z rozbitych jajek, łapczywie pożerane dojrzałe gruszki i oczywiście miecze w ciasnych pochwach budzą najczęściej śmiech, i nie przyczyniają się bynajmniej do ożywienia historycznych postaci. Aby stworzyć ciekawych bohaterów, nie wystarczy obdarzyć ich popędem seksualnym i umiejętnością posługiwania się wulgaryzmami. Głębi bohaterom nie dodają też takie unikatowe umiejętności jak telekineza albo zwijanie się włosów w sprężynki pod wpływem złości (obydwie te zdolności posiada święta Kinga, co ma chyba dodawać jej mistycyzmu, a w rzeczywistości zmienia ją w coś pośredniego między tanią superbohaterką, kapryśnym kotkiem i Angelą z "Eragona"). 

Drażni również to, że postaci właściwie nie przechodzą jakichś ciekawszych przemian w trakcie powieści. Zdarza się utrata osobowości, jak w przypadku Przemysła albo jego pierwszej żony, ale wszyscy pozostali wydają się zamrożeni w czasie. Do tego stopnia, że osiemnastoletni Władysław Łokietek zachowuje się niemal identycznie jak w wieku lat trzynastu (kiedy to zachowywał się tak, jakby miał osiem).

To się naprawdę wydarzyło w tej książce.
 
W kilku fragmentach szwankuje logika – jak wtedy, gdy do uwięzionego w lochu Przemysła przychodzi ukradkiem jego siostra cioteczna Elżbieta, obiecując mu rychłe uwolnienie. Ostrzega przy tym, by przed swymi współwięźniami – innymi Piastami – nie zdradził jej tożsamości i udawał, że jest dziwką (oczywiście), bo nikt nie może się dowiedzieć o jej odwiedzinach. Zważywszy na to, że wie o nich z całą pewnością strażnik, który ją do tego lochu wpuścił i, co więcej, przedstawił więźniom jako „damę”, jedynym celem tej maskarady wydaje się macanie Elżbiety po tyłku przez Przemysła. Takich bzdur jest więcej, tak samo jak przyciężkiego symbolizmu, ale szkoda czasu, by się nad tym rozwodzić, bo w kolejce czeka jeszcze jedna sprawa, która kosztowała mnie wiele łez frustracji i wyrwanych włosów: animizacja herbów.

Sto osiemnaście razy (dokładnie!) w ciągu całej powieści zwierzęta herbowe postaci stają się żywymi istotami, które nie tylko się poruszają czy syczą, ale też atakują ludzi lub siebie nawzajem, ssą mleko z piersi swojej pani albo przymykają oczy z rozkoszy, kiedy ludzie bawią się w łódki i trzciny albo miecze i pochwy. Sto osiemnaście razy czytelnik zastanawia się, jak ma to rozumieć – czy metaforycznie, czy dosłownie – i czemu to ma służyć. Sto osiemnaście razy rodzi się wątpliwość, co z ludźmi, którzy w herbie mają ukośną kreskę albo drzewo. Sto osiemnaście razy moja ręka drżała, walcząc z chęcią odłożenia tej zbyt długiej i przegadanej książki.

Nie twierdzę, że wszystko jest złe. Są w „Koronie śniegu i krwi” poruszające momenty, ciekawe przemyślenia postaci, interesujące pomysły, ale jest ich jednak zbyt mało jak na siedemset stron chaotycznego i na ogół płytkiego pisania. Przepraszam, „świetnej męskiej prozy przesyconej kobiecą wrażliwością” – jak głosi komentarz redaktora „Czasu fantastyki” na skrzydełku. Co to znaczy - on sam wie.

Są lepsze powieści historyczne. Takie, które nie serwują pod przykrywką „współczesności” (krew, flaki i seksy!) niedoskonale skonstruowanej i wydumanej fabuły z papierowymi postaciami.