poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Koło Czasu toczy się powoli – "The Wheel of Time", pierwsze cztery tomy (Robert Jordan)



Po pierwszych czterech tomach "Koło Czasu" nie jest serią, którą mogę z czystym sumieniem polecić. Nie chodzi o to, by było złe – w znanych mi do tej pory tomach chyba jeszcze nie wykwitły z całą mocą przywary, za które jest często krytykowane, a mianowicie irytująco wszechmogący bohaterowie i niemrawo posuwająca się fabuła, grzęznąca w trzęsawisku niezliczonych i nieciekawych wątków.

Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ilustrator uznał, że najciekawszym tematem na okładkę będzie "Kolacja na prerii".
 
Skoro nie o to chodzi, to o co? Trzeba chyba zacząć od początku.
"Koło Czasu" to jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiej fantastyki. Opowiada – ogólnie rzecz biorąc – o walce Dobra ze Złem, które właśnie się budzi z wieloletniego uśpienia. Z otchłani zapomnienia powracają spaczone potwory. Powracają legendy i wielkie moce. Powraca Smok, odrodzony w postaci niczego nieświadomego pastuszka, który ma stoczyć Ostatnią Bitwę z Wielkim Złem. Jego przyjaciele o równie skromnym jak on pochodzeniu też odkrywają lub rozwijają różne fantastyczne umiejętności i wkraczają w wielki świat politycznych intryg i pradawnych potęg, spotykając legendarne istoty i poznając nowe krainy, niebezpieczne i cudowne zarazem.



Prawda, nie można powiedzieć, by były to książki głębokie z psychologicznego czy filozoficznego punktu widzenia. Podział na dobrych i złych jest równie łopatologiczny jak w "Dwóch królowych" Kraszewskiego. "Koło Czasu" ma jednak do zaoferowania przyjemne krajobrazy, dobre sceny akcji i znakomite opisy uczuć towarzyszących korzystaniu z magii, a poza tym bogaty świat o sięgającej daleko wstecz historii, kryjącej niejedną tajemnicę.

Tu jednak zaczynają się prawdziwe problemy: otóż żeby w pełni odczuć głębię tego świata, trzeba dobrnąć aż do czwartego tomu. Jest on moim zdaniem najlepszy z dotychczasowych, z najciekawszą fabułą i zgoła fascynującym przedstawieniem kultury Aielów - pustynnych wojowników o zaskakującej przeszłości. Niestety, większość postaci wciąż wykazuje cechy charakterystyczne dla dzieci z trzeciej klasy podstawówki: wszyscy mężczyźni narzekają na to, że kobiety są takie dziwne i tajemnicze, a kobiety wiecznie zrzędzą, że mężczyźni są głupi i myślą mięśniami. Ale za to główny bohater (pastuszek-mesjasz™) zaczyna przejawiać coraz więcej cech osobowości, do tej pory zarysowanej raczej blado. Zakończenie jest logiczne i wyważone, czego w niektórych poprzednich tomach brakowało – akcja, tocząca się przez większość książki dosyć statecznie, na ostatnich stronach gwałtownie przyspieszała, co stanowiło pewien dysonans. Czwarty tom jest z pierwszych czterech najlepszy – i to właśnie stanowi problem. Bo żeby do niego dotrzeć, żeby w pełni docenić jego treść, trzeba przebrnąć przez trzy poprzednie, z których można by robić koturny dla aktorów w starożytnej Grecji. 

Więcej miejsca na obrazki! To dopiero fucha dla ilustratora.

 W dodatku sztampa, banał i powszechne w fantastyce stereotypy, w czwartym tomie już mniej liczne, w pierwszym hasają na wolności: jak można traktować poważnie książkę, w której spokojną wioskę (w niczym nieprzypominającą Shire, rzecz jasna) atakują stwory zwane wdzięcznie Trollokami oraz czarni jeźdźcy bez twarzy. W dodatku jedna z postaci to czarnowłosy i tajemniczy następca tronu krainy u bram pseudo-Mordoru. Toż to jakieś tanie popłuczyny po Tolkienie. Wprawdzie nieźle napisane i bezbolesne, ale jednak popłuczyny. Mętny przybrzeżny szlam, przez który trzeba się przebić, żeby wypłynąć na wody czystsze i bardziej burzliwe.


A historia na czwartym tomie wcale się nie kończy. Właściwie dla Jordana nie skończyła się nigdy, bo umarł, zanim doprowadził swoich bohaterów do mety, i kto inny (Brandon Sanderson) musiał ostatnie tomy napisać za niego. Dlatego groźne są długie serie i strach budzą we mnie grube książki, i niepokój każe mi ostrzec tego, kto bierze do ręki "Koło Czasu": uważaj, bo droga ta jest kręta i wyboista, i bardzo, bardzo długa, więc jeśli nie masz tyle czasu, co ja na swoim wygnaniu, dobrze się zastanów, na co chcesz go wykorzystać.

2 komentarze:

  1. Sanderson jest Brandon...
    Na Koło Czasu nie mam siły, ale sam Brandon Sanderson należy do moich ulubionych pisarzy fantasy - "Mistborn" wręcz odnowił we mnie zainteresowanie fantastyką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W istocie Brandon, dziękuję za korektę, już poprawione :)
      Ja z kolei Sandersona osobiście nic nie znam i całą wiedzę na jego temat czerpię z raczej pochlebnych opinii fanów "Koła Czasu" (że Sanderson zręcznie wskrzesił tego stetryczałego molocha) oraz z tej raczej krytycznej recenzji: https://www.youtube.com/watch?v=BLii7AMux9E

      Usuń