sobota, 27 sierpnia 2016

Balzac w obrazkach dla najmłodszych – „Zgoda w małżeństwie”



„Zgoda w małżeństwie” nie jest głębokim dziełem filozoficznym ani przenikliwą krytyką społeczną. Pod pewnymi względami przypomina sztukę teatralną, a jeszcze lepiej – barokową operę. Cała akcja zamyka się w jednym wieczorze, podczas balu, w którym jak w soczewce skupia się cały blichtr i całe rozgorączkowanie epoki napoleońskiego cesarstwa. Epoki, w której wojskowi byli absztyfikantami najatrakcyjniejszymi, lecz zarazem najmniej żywotnymi, bowiem już po paru miesiącach mogli zginąć w bitwie, pozostawiając młodziutkie wdowy. Cesarstwo zaczęło się wczoraj, jutro może już go nie być, szczęście trwa tylko chwilę, więc - cytując twórczość sztambuchową - należy łapać je za ogon i dusić jak cytrynkę.

Frenetyczny pęd i łapczywe umiłowanie przepychu znajdują odbicie w miłosnych wielokątach, miłosnej rywalizacji i miłosnych zakładach, od których w „Zgodzie w małżeństwie” aż się roi. Wśród balowego zgiełku i rozedrgania wyróżnia się nieruchoma postać nikomu nieznanej piękności. Kim ona jest, dlaczego przyszła na bal i jak można ją poderwać – to tylko niektóre z pytań, jakie zadają sobie baron Martial i pułkownik Montcornet. A zagadki mnożą się niemal w oczach, bo na bal przybywają kolejne osoby, których zachowanie i wzajemne relacje trudno przeniknąć. Montcornet, kiedy zostaje przez piękną nieznajomą uprzejmie spławiony, rozpoczyna niemalże detektywistyczne śledztwo, dzięki czemu przed czytelnikiem w końcu rysuje się mniej więcej taka siatka wzajemnych zależności:



W istocie barokowa opera, w której główną siłą napędową jest pragnienie pani de Soulanges, by odzyskać męża. I to mimo że mąż ów jest w sumie indywiduum dosyć nikczemnym, które najpierw zdradza żonę, a kiedy samo zostaje zdradzone przez kochankę – panią Vaudremont, zaczyna wzdychać i jęczeć, zjadane wyrzutami sumienia, w międzyczasie zaś posępnie gra w karty. Pani de Soulanges jest zbyt dobra i prawa, żeby uknuć chytrą intrygę, na szczęście jednak ma sprytną ciotkę, która – porównywana przez nieżyczliwych do starej małpy i smoka pilnującego skarbu – jest chyba najlepszą postacią w opowiadaniu (chociaż wszystkie są zarysowane bardzo żywo i wyraziście, jak to przeważnie u Balzaca). Słuchając dobrych rad ciotki, pani de Soulanges przyszła zatem na bal, żeby zabrać pierścień z diamentem Martialowi, nowemu kochankowi kochanki jej męża. Jak pierścień miałby uratować małżeństwo Soulanges’ów? Sprawa nieco się rozjaśnia, gdy spojrzymy na poniższy wykres, przedstawiający drogę, jaką błyskotka ta przebyła, zanim w końcu (pkt 4 na wykresie) trafia do rąk pani de Soulanges:


Pani de Soulanges udaje, że miłe są jej zaloty Martiala, a gdy tylko zdobywa swój pierścień, uchodzi zwycięsko z łupem – stosownie do zdobywczego ducha tej militarnej epoki – i zanosi go mężowi jako znak przebaczenia i nieustającego uczucia. Śliski Martial jako jedyny zostaje na lodzie, tracąc i pierścień, i kochankę, kiedy pani de Vaudremont stwierdza, że lepiej postawić na sympatycznego Montcorneta. Prawdziwa miłość triumfuje nad słabością, spryt wygrywa z arogancją i na koniec wszyscy śpiewają zachwycający ansambl. Jednym słowem – przednia zabawa z wyrazistymi postaciami i znakomicie oddaną atmosferą pełnego blichtru cesarstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz