wtorek, 4 lipca 2017

Co ma wspólnego "Księga 1001 nocy" z porozumieniem międzykulturowym



W czasach, gdy islam znów jest tematem zapalnym, a księgarnie wciąż pękają w szwach od „Tajemnic haremów” i innych książek napisanych na fali popularności „Wspaniałego stulecia”, warto wrócić do dzieła, które miało spory udział w ukształtowaniu obrazu Wschodu jako romantycznego lądu klejnotów, pachnideł, okrutnych sułtanów i strasznych dżinnów, i pięknych niewolnic, których Giaur nie zdołał ocalić. Oto Orient dziki i wyrafinowany jednocześnie, rozkoszny i rozkosznie obcy – idealny, żeby w opozycji do niego zdefiniować Zachód, może uboższy w złoto i korzenne przyprawy, lecz bogatszy w racjonalność i szczerość.

O tym pisał Edward Said w książce Orientalizm. Tak mi przynajmniej mówiono, bowiem moje oczytanie pozostaje pod wieloma względami hochsztaplerką opierającą się na relacjach z drugiej ręki. I „Księga tysiąca i jednej nocy” też do niedawna była mi znana tylko z takich relacji – z drugiej albo i dwudziestej drugiej ręki, jak disneyowski „Aladyn”. Przygody Sindbada Żeglarza znane mi były wyłącznie z książki niezrównanego Leśmiana, który do pierwotnych wątków dodał kuszącego do podróży Diabła Morskiego czy wuja Tarabuka przekonanego o tym, że jest poetą. Może najbardziej dosłowną interpretacją „Księgi tysiąca i jednej nocy” jest film „Kwiat tysiąca i jednej nocy” Pasoliniego, który naśladuje szkatułkową strukturę oryginału i z lubością eksponuje wątki erotyczne, których na kartach książki nie brakuje.

W końcu wyszła z wody, osunęła się tragarzowi na kolana i rzekła do niego: „O ukochany, jak się to zwie?”, wskazując na swój srom. Odrzekł: „To twoja pochwa!” Na to dziewczyna złapała go za kark, uderzyła i zawołała: „Fe! Fe! Czy się nie wstydzisz?” Rzekł wtedy: „Twój srom.” Odparła: „Inaczej!” Powiedział: „Łono”, a ona na to: „Inaczej.” Rzekł tragarz: „Twoja muszka?”, a dziewczyna nie przestawała uderzać tragarza, aż kark i szyja obrzmiały mu od tego. Wreszcie zapytał: „A jakieś jest tego imię?” Odrzekła: „To Wawrzyn Bohatera.” Rzekł: „Chwała niech będzie Allachowi, za twoje zdrowie, o Wawrzynie Bohatera!”, i pozwolili dalej krążyć pucharom i kielichom.
Opowieść o tragarzu i dziewczętach, tłum. Anna Kmietowicz. Fragment ten dedykuję dziennikarkom „Wysokich Obcasów”.

Znacznie bardziej niewinne, a przecież również charakterystyczne przekształcenie arabskich baśni znaleźć można w „Opowieściach z Narnii” C.S. Lewisa. Przy czytaniu „Księgi tysiąca i jednej nocy” raz po raz zdumiewało mnie, jak bardzo w kreowaniu ludu Kalormeńczyków wzorował się na tych właśnie historiach. I nie chodzi o takie oczywiste i rzucające się od razu w oczy szczegóły jak ciemna skóra albo imiona pełne szeleszczących głosek – nie, tu idzie o samo upodobanie do elegancko formułowanych opowiadań gęsto przetykanych utartymi formułami i cytatami z poezji, do przesadnych pochwał i przesadnych wyrazów rozpaczy, do wielosłowia i rytuału. Kalormeńczycy jak gdyby wyszli wprost z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Dekadenccy, brutalni i wyrafinowani zarazem, są znakomitą przeciwwagą dla na wskroś europejskich mieszkańców Narnii i Archenlandii. I chociaż trudno uznać ich za odpowiednik muzułmanów, ponieważ czczą co najmniej dwoje bogów (w czym w sumie przypominają muzułmanów, którzy występują w „Orlandzie szalonym” Ariosta... Ciekawe, że nawet monoteizmu się Orientowi odmawia), to jednocześnie trudno nie uznać ich za odpowiednik Arabów. Dlatego widoki na ekranizację „Konia i jego chłopca”, gdzie Kalormeńczycy odgrywają największą rolę, są moim zdaniem nikłe, nad czym szczerze boleję, bo jest to książka bardzo bliska mojemu sercu.

„Księga tysiąca i jednej nocy” – czy raczej wybór z niej, wydany przez PIW w 1976 roku – jeszcze podsyca te stereotypowe wyobrażenia Orientu, chociażby przez powiastki erotyczne, jak ta o niewolnicach w różnych kolorach (białej, brunatnej, pulchnej, wysmukłej, żółtej i czarnej), które żeby zabawić swojego pana urządzają sobie coś w rodzaju roasta. Inne opowiadania dają możliwość spojrzenia z zewnątrz na Zachód. Moje ulubione przykłady to chrześcijanki, które nawracają się na islam (czasem po wykupieniu z niewoli przez łaskawego muzułmanina), oraz podli chrześcijanie, którzy ukrywają swą plugawą naturę, by siać zgniliznę w zdrowej tkance społeczeństwa.

Czytam więc sobie tę „Księgę”, napawając się jej obcością i egzotyką, i mam świadomość, że nawet i to jest w pewnym sensie relacja z drugiej ręki, bo przecież w przekładzie. Czytam i czytam, i choć od czasu do czasu pojawiają się znajome wątki o mądrym królu Sulejmanie synu Dauda albo proroku Danijalu, który wyratował z tarapatów kobietę oskarżoną o cudzołóstwo przez lubieżnych starców, to coraz częściej nawiedza mnie pytanie: czy da się jakkolwiek uciec od orientalizmu? Czy możliwe jest jakiekolwiek porozumienie?

W czasach, gdy islam znów jest tematem zapalnym, coraz częściej wydaje mi się, że nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz