„Diuna”. Książka,
która w sposób niezaplanowany rozrosła się do wieloksięgu i nie przestała rosnąć
nawet po śmierci autora. Seria, której nie wypada nie znać, a znając – nie wypada
mówić źle. Mieszanka fantasy i science fiction, bogaty i oryginalny świat z żeńską
sektą maczającą palce w polityce i eugenice, wielkimi piaskowymi czerwiami
produkującymi narkotyk pozwalający na podróże w kosmosie, poszerzaniem granic
fizycznych i mentalnych możliwości człowieka i masą innych ciekawych rzeczy – a
jednocześnie zaskakujący konserwatyzm, gdy chodzi o zasadniczy zrąb fabuły.
Im dłużej się
zastanawiam, tym więcej widzę podobieństw między „Diuną” a „Kołem czasu”
Jordana. I tu, i tam występuje wojowniczy, honorowy lud przystosowany do
twardego życia na pustyni. Zarówno Fremeni Herberta, jak i Aielowie Jordana
wierzą w mesjańskie przepowiednie. W obu książkach w przepowiednie te niczym
Nerevaryjczyk wpasowuje się przybysz z zewnątrz – Paul Atryda albo Rand al’Thor.
Obaj obdarzeni są wyjątkowymi umiejętnościami, w tym m.in. zdolnością do
korzystania zarówno z męskiego, jak i z pierwiastka mocy/magii zarezerwowanego
dla kobiet, które należą do organizacji o wielkim znaczeniu politycznym i nie
najlepszej opinii (Bene Gesserit u Herberta albo Aes Sedai u Jordana).
„Diuna”
przewyższa jednak „Koło czasu” tym, że dobija do satysfakcjonującego
zakończenia w ciągu jednej książki, wprawdzie grubej, ale jednak zwięźlejszej
niż kilometry sześcienne twórczości Jordana. Poza tym świat stworzony przez
Herberta w „Diunie” i w „Mesjaszu Diuny” – dwóch książek, które udało mi się
przez ostatni miesiąc pokonać – jest naprawdę fascynujący: feudalizm w kosmosie
z silnym posmakiem Bliskiego Wschodu, pustynna planeta, na której wszystko
obraca wię wokół wody (czy raczej jej braku), zapadające w pamięć rytuały,
przemyślana historia, polityka i ekologia, wskrzeszanie/klonowanie zmarłych
jako ghola, trening ciała i umysłu
pozwalający chociażby samym głosem zapanować nad innym człowiekiem...
„Diuna” to
jedna z tych książek, w których znaczenie ma nie tyle to, co się stanie – bo to jest oczywiste od samego początku – ale jak. Zadaje ciekawe pytania o prawdę
tkwiącą w proroctwach, o mechanizmy sprawdzania się o przepowiedni, o to, jak
wiedza o przyszłości wpływa na ludzkie czyny w teraźniejszości. Emanuje też naiwnym,
a mimo wszystko pociągającym przekonanie w duchu Rousseau, że tylko lud prosty,
twardy i zahartowany może być szlachetny i szczery, a cywilizacja wraz z wygodą
i wyrafinowaniem niesie ze sobą zepsucie.
I szkoda
tylko, że postaci, które Herbert rzucił w ten ciekawy świat, są tak mało
zajmujące, a czasem płaskością i sztywnością przypominają patyczki po lodach.
Główny bohater, Paul Atryda, wydawał mi się wiecznie odległy i obcy, może ze
względu na swoje niezwykłe zdolności, wyuczone panowanie nad głosem, oddechem i
mięśniami oraz kształcone od małego umiejętności analityczne. Jego arcywróg w
pierwszej z książek, Baron Harkonnen, to z kolei twór po prostu karykaturalny: okrutny,
zwyrodniały, chorobliwie tłusty pedofil.
Alia, siostra Paula, czczona niczym bogini, nosząca
w sobie pamięć życia setek obdarzonych niezwykłymi zdolnościami kobiet, w „Diunie”
jest jeszcze interesująca jako osoba o dojrzałej, a wręcz prastarej mądrości zamkniętej
w ciele dziecka, ale w „Mesjaszu Diuny” jest jakimś smutnym, emocjonalnym
stworzeniem, nieudaną impresją na temat „Jak według Herberta myśli i czuje
dorastająca dziewczyna”. Dziwi to tym bardziej, że Herbert dowiódł, że potrafi
napisać niezłą postać kobiecą – Jessicę, matkę Paula i jeden z lepszych
elementów „Diuny”. A także jeden z elementów, które nie przedostały się do „Mesjasza
Diuny”.
W ogóle „Mesjasz
Diuny” okazał się przeżyciem cięższym niż „Diuna” – choć trzy razy krótszy od
pierwszej części (wyczyn rzadki wśród sequeli), to czytał się trzy razy
wolniej, i to mimo że zawierał naprawdę ciekawe pomysły z biologicznymi
eksperymentami Bene Tleilax, takimi jak zmiennokształtni maskaradnicy albo
wspomniany już ożywieniec/klon zwany ghola,
który próbuje odzyskać tożsamość i pamięć poprzedniego życia. Cóż jednak po
ciekawych pomysłach, gdy fabuła pełznie niemożliwie powoli, zalewana przez
rozwlekły i chwilami niezrozumiały słowotok Herberta.
Bo styl
Herberta bywa zwyczajnie nieznośny. Wszystko musi być wyrażone jakąś
skomplikowaną metaforą, jakimś ekwilibrystycznym obrazem, przy którym kazania
Viveka to elementarz dla przedszkolaków. Postaci nie mogą po prostu ze sobą
rozmawiać; nie, muszą snuć dialogi tak gęste, że myśl grzęźnie w nich w
poszukiwaniu znaczenia, i na koniec zaczyna powątpiewać, czy jakieś znaczenie
naprawdę tam jest. I nie była to dla mnie na pewno kwestia tłumaczenia. Nie,
nie. Herbert jest mętny i enigmatyczny w angielskim oryginale.
I to właśnie
powstrzymuje mnie na razie przed sięgnięciem po kolejną część cyklu, bo nic nie
zapowiada, by oprócz ciekawych pomysłów Herbert dodał jeszcze ciekawe postaci i
czytelny styl, który nie zakleja oczu zbędną wymyślnością.
Herbert albo
jego potomstwo, bo przecież cykl nie umarł wraz ze swoim twórcą. Zbyt był
dochodowy, by nie wypączkować kolejną książką z Diuną w tytule, i jeszcze
jedną, i jeszcze, i tak bez końca, jak wojny na Bliskim Wschodzie, których „Diuna” jest ponoć metaforą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz