wtorek, 27 grudnia 2016

"Mgły Avalonu" i wszystkie ich grzechy


Pierwsza część tysiącstronicowego eseju o "Mgłach Avalonu" jest tutaj.

Są podobno ludzie, dla których „Mgły Avalonu” to powieść historyczna. Wszechwiedzący wujek Google wydaje się potwierdzać, że dla sporej ilości osób prawda historyczna w książce Bradley jest rzeczywiście zagadnieniem niemałej wagi. 


I rzeczywiście – mogłoby się wydawać, że „Mgły Avalonu” mają ambicje, by opisać, jak to naprawdę mogło być z Arturem, gdyby rzeczywiście istniał. Legenda arturiańska zostaje wpisana w historię upadku Rzymu, chrystianizacji Brytanii i najazdów Sasów, czyli procesy i zjawiska, które zachodziły gdzieś na przełomie piątego i szóstego wieku. Pojawiające się w książce anachronizmy można by jednak liczyć w dziesiątkach: oto w Hiszpanii żyją muzułmanie, a na wybrzeża Brytanii napadają Wikingowie (i jedni, i drudzy mniej więcej 300 lat za wcześnie), mnisi odmawiają różaniec (o 700 lat za wcześnie), budownictwo i uzbrojenie bardziej przypomina pełnię średniowiecza, a księża głoszą wiarę bardziej przypominającą amerykański purytanizm niż piątowieczne chrześcijaństwo.

Czerpiąc pełnymi garściami od Geoffreya z Monmouth, Chrétiena de Troyes i Thomasa Malory’ego, Bradley stworzyła wizję świata, który jest amalgamatem różnych epok, fantastyczną sublimacją wyobrażeń na temat średniowiecza, a zarazem odpowiedzią na jej osobiste tęsknoty, jak zresztą przystało na opowieść arturiańską. Bradley nie odbiega tu od normy. O ile jednak Howard Pyle i podobni mu bajarze pławili się w nostalgii za czasami dzielnych rycerzy, żyjących od przygody do przygody i na każdym kroku udowadniających swoją wspaniałość, o tyle Bradley dała w „Mgłach Avalonu” upust nostalgii za epoką, gdy nie było jeszcze opresyjnego, patriarchalnego chrześcijaństwa. Epoką, w której kobieta była szanowana, a mądrzy druidzi nauczali tolerancji. Epoką, w której ludzie żyli w zgodzie z naturą, wielbiąc Boginię i krocząc ścieżką kolejnych żywotów ku osobistej doskonałości i przebóstwieniu. Epoką dobrej i słusznej wiary, łączącej pradawne obrzędy płodności omówione (albo zmyślone) w „Złotej gałęzi” przez Frazera z zachodnią interpretacją mądrości Wschodu.

Z nostalgią często jest zaś tak, że kieruje się ku czasom, które, tak jak złoty wiek czy szczęśliwe dzieciństwo, istnieją wyłącznie w naszym wyobrażeniu. Albo przy wyjściu z jaskini, skąd padają na nas ich cienie.

Ad rem, czyli przyczajony chrześcijanin, ukryty smok
W „Mgłach Avalonu” chrześcijanie – a w szczególności księża – są ograniczeni, głupi i agresywni. Nie rozumieją, że każdy powinien mieć prawo do rytualnego seksu i eutanazji na życzenie. W opozycji do nich są wierni wyznawcy Bogini oraz tolerancyjni druidzi, którzy wstąpili na stopnie wtajemniczenia tak wysokie, że nie potrzebują już żadnej religii, w związku z czym głoszą, że każdy ma prawo czcić takich bogów, jak mu się podoba. Jakaż różnica w porównaniu do ciemnych księży, którzy lobbują u Artura, żeby wybijał poganom zęby albo kastrował ich za udział w orgiach przy ogniach Beltanu...

A nie, zaraz, nie ma w „Mgłach Avalonu” żadnego kastrowania ani wybijania zębów, żadnego prześladowania niewiernych. Nie ma nawet tak banalnej i dyżurnej formy demonizacji kleru jak palenie na stosie czarownicy. 


Z jednej strony, bardzo mnie cieszy, że Bradley nie poszła w taką naiwną sztampę, jakiej nie uniknął choćby Sapkowski – z drugiej jednak nie mogę nie dostrzec poważnej wady konstrukcyjnej powieści.

Chwilami można odnieść wrażenie, że połowa książki składa się z rozmów o tym, jacy to chrześcijanie są źli i niedobrzy – ale co sami chrześcijanie robią, żeby na taki osąd zasłużyć? Niewiele. Mówi się nam, że są prostaczkami, którzy nie dorośli do tego, by pojąć światłe nauki druidów o reinkarnacji. Mówi się, że nie pozwalają kobietom uczyć się łaciny i gry na instrumentach. Mówi się, że są nietolerancyjni. Nie ma jednak ani jednej sceny, w której któryś z przemykających na czwartym planie dworskich kapelanów wziął udział w dyspucie ideologicznej z Morganą albo zrobił cokolwiek istotnego dla fabuły.

Właściwie są bardzo podobni do smoka.

Osobliwa bestia króla Pellinore'a. Ilustracja Arthura Dixona (Źródło)
Co mam na myśli? Występuje otóż w „Mgłach Avalonu” król Pellinore (zresztą przyszły szwagier Lancelota), który przez pół książki opowiada wszystkim, że po jego włościach grasuje straszny smok. Ponieważ nikt tego smoka nie widział, staje się on przedmiotem żartów i symbolem czegoś, o czym się w kółko mówi, choć tak naprawdę nie istnieje.

Całkiem jak ci podli księża.
 
Są równi i równiejsi
Jak się rzekło, największym grzechem chrześcijan, przy braku krwawych prześladowań, jest nietolerancja wobec innych religii. Wyznawcy Bogini są o wiele bardziej światli i przyznają każdemu prawo do wierzenia w to, co chce. Wszystkie religie są równie dobre.

Oczywiście, chrześcijaństwo jest dla głupków, którzy wierzą w możliwość zmartwychwstania oraz kojące bajeczki o nagrodzie w niebie za dobre uczynki i cierpienia na ziemi, a odrzucają mistyczną moc stosunku płciowego. Ale poza tym wszystkie religie są równie dobre.

Tak wygląda Sas (w grze komputerowej z 2000 roku).
No, są jeszcze Sasi, którzy czczą swojego prymitywnego końskiego boga. Wstrętna to religia i nie można pozwolić, aby zapanowała w Brytanii. To między innymi dlatego Avalon postanawia wziąć rozbrat z biskupami i wspólnie wynieść na tron Artura. Nawet chrześcijanie są lepsi niż wyznawcy saskiego boga-konia. Chociaż wszystkie religie są równie dobre.

Trochę tu rzecz jasna przesadzam; Sasi są obmierzłymi wrogami nie tylko ze względu na swoje wierzenia, ale przede wszystkim dlatego, że najeżdżają Brytanię i łupią ją z wielkim okrucieństwem. Tak się nam przynajmniej mówi, bo tak naprawdę Sasi są równie niewidzialni jak księża. Słyszymy o wojnie, ale ani razu nie widzimy jej na własne oczy. Raz tylko, gdy Morgana wędruje przez spustoszony kraj, możemy się przekonać, że rzeczywiście trwają tu jakieś walki. Jest to dla mnie jakiś brak, chociaż zrozumiały, skoro Bradley chciała skoncentrować się nie na wojennych wyczynach, ale na przeżyciach kobiet i dyskusji światopoglądowej. 
Najazdy Sasów to jedna z nielicznych rzeczy, które w ekranizacji "Mgieł Avalonu" przedstawiono lepiej niż w książce.
 Czuję lekki zawód, ale rozumiem, że prawdziwy konflikt, napędzający fabułę, leży gdzie indziej. Ale zanim przejdę do tego konfliktu – zanim spróbuję rozgryźć ideologiczny przekaz „Mgieł Avalonu” – muszę rozważyć jeden epizod, w którym jak w soczewce skupiają się ambiwalentne uczucia, jakie budzi we mnie ta książka.

Balin raz jeszcze
Jak niektórzy pewnie wiedzą, Balin jest jedną z bardziej tragicznych postaci legendy arturiańskiej. Intencje ma w sumie dobre rycerskie, ale grzeszy porywczością, która prowadzi go z nieszczęścia w nieszczęście, aż do śmierci z rąk własnego brata Balana.

Śmierć Balina i Balana. Nie mam pewności, czy ta scena jest choćby wspomniana w "Mgłach Avalonu". (H. J. Ford, źródło)
W „Le Morte d’Arthur” Malory’ego upadek Balina zaczyna się w chwili, gdy na dworze Artura zabija on Panią Jeziora. Łamie w ten sposób nie tylko prawo gościny, ale i obowiązek rycerskości wobec dam, który zgoła nie przewiduje dekapitacji. Sam Balin powołuje się jednak na inne prawo: obowiązek zemsty. Według jego słów Pani Jeziora była bowiem winna śmierci jego matki.

W „Mgłach Avalonu” historia Balina kończy się właściwie tam, gdzie u Malory’ego się zaczęła, to znaczy na zabiciu Pani Jeziora. Bradley jednak w bardzo interesujący sposób rozwija wstęp do niej, pokazując, w jaki sposób Pani Jeziora – Viviana – doprowadziła do śmierci matki Balina. Matka Balina była mianowicie ciężko chora i, bojąc się bólu, poprosiła Vivianę o podanie jej trucizny, co Viviana skwapliwie uczyniła.

Ta eutanazja spotyka się ze zrozumieniem, a nawet przychylnością męża chorej oraz Balana (który w tej wersji jest synem Viviany, wychowywanym przez rodziców Balina). Jeden tylko Balin, jako gburowaty chrześcijanin, śmie oskarżać Vivianę o morderstwo. W przeciwieństwie do ojca i przybranego brata, on pozbawiony jest pogańskiej mądrości, która pozwala zachować w obliczu śmierci stoicki spokój, wobec czego wrzeszczy, płacze i miota przekleństwa i ogólnie zachowuje się w sposób mało dystyngowany, tak by czytelnik nie miał wątpliwości, kto jest zaplutym karłem reakcji, a kto popełnił czyn, który wcale nie jest moralnie co najmniej dwuznaczny.

I właśnie dlatego „Mgły Avalonu” jak żadna inna książka budzą jednocześnie moje uznanie i dogłębną irytację. Uznanie – bo Bradley w interesujący sposób rozwija coś, co u Malory’ego było ledwie wzmianką, wpisując całą sytuację w ludzką codzienność i przydając jej psychologicznego prawdopodobieństwa. Irytację – bo jednocześnie okrasza to wszystko łopatologiczną ideologią i niezrozumiałym faworyzowaniem niektórych postaci. Przede wszystkim Viviany, której każdy czyn jest słuszny.



Per maioram Deae gloriam
A co takiego czyni Viviana, Pani Jeziora?

Po pierwsze, najpierw wydaje swoją młodszą siostrę Igernę za Gorloisa, a później zapowiada jej, że rozejdzie się z mężem i urodzi dziecko Uterowi Pendragonowi. Igerna się burzy przeciwko takiemu sterowaniu jej życiem; Morgause radośnie proponuje, że to ona urodzi dziecko Uterowi; obydwie zostają jednak skarcone za sprzeciwianie się woli Bogini i przeznaczonemu im losowi. Na szczęście Gorlois okazuje się zazdrosnym gwałtownikiem, zaś Uter mężczyzną, którego Igerna kochała już w poprzednim życiu, wobec czego są sobie przeznaczeni. Nagła zmiana nastawienia Igerny do planu Viviany zyskuje znakomite i niepodważalne uzasadnienie fabularne. Wszystko dzieje się zgodnie z wolą Bogini.

Po drugie, Viviana wrabia Morganę, swoją ukochaną wychowanicę, w rytualny seks z jej własnym bratem, Arturem. Morgana jest z początku przerażona i wściekła, do tego stopnia, że ucieka z Avalonu. Wstręt do kazirodztwa jednak okazuje się haniebnym wpływem wychowania przez głupich chrześcijan, którzy nie rozumieją świętości związku między bratem i siostrą, jaki praktykowali bogowie i starożytni Egipcjanie. Po jakimś czasie Morgana stwierdza zatem, że to nie Viviana zawiodła jej zaufanie, ale ona zawiodła zaufanie Viviany, nie chcąc podążać wytyczonym przez Panią Jeziora planem. A był to plan zaiste świetny i oczywiście zgodny z wolą bogini. Z jednej strony, straciwszy dziedzictwo właśnie z Morganą, Artur miał przez całe życie być jej poddany, dzięki czemu Morgana mogłaby zza jego ramienia kierować krajem. Z drugiej strony, owocem ich związku miałoby być dziecię łączące w sobie królewską krew Avalonu, przyszły dziedzic Brytanii. Tymczasem wyszedł Mordred i wszyscy wiemy, jak to się skończyło – ale i to najwyraźniej było wolą Bogini.

Artur po lewej, Mordred po prawej. Rohatyna pośrodku (kadr z filmu Excalibur).

Morgana odrzuciła i manipulowanie Arturem, i mistyczną genetykę. Sprzeciwiła się woli Viviany. Sprzeciwiła się woli Bogini. Przez długie lata miała żałować, że opuściła Avalon, gdzie kapłanki zgodnie z wolą bogini oddają się obcym mężczyznom w rytuałach płodności, a urodzone dziewięć miesięcy później dzieci oddają na wychowanie obcym kobietom.

Niby to chrześcijaństwo zniewala człowieka tysiącem ograniczeń i zakazów – ale wiara w Boginię-Matkę, która teoretycznie powinna być przyjazna kobietom, odziera je z intymności i życia prywatnego, a nawet z wolnej woli. Nie tylko dlatego, że odbiera im prawo do buntu; odbiera im również możliwość popełnienia błędu.

Decydując za siostrę o jej związkach z mężczyznami, popychając wychowankę do kazirodztwa czy podając truciznę cierpiącej kobiecie, Viviana jest całkowicie usprawiedliwiona, ponieważ wykonuje wolę Bogini. Przygotowując tabletkę gwałtu dla Lancelota albo przy pomocy czarów mordując swojego szwagra, Morgana jest całkowicie usprawiedliwiona, ponieważ wykonuje wolę Bogini. Nawet na sam koniec, kiedy królestwo Artura poszło już w całkowitą rozsypkę i wszyscy zginęli, w czym i Morgana miała swój udział, Bradley nie pozwala jej na wyrzuty sumienia, żal czy choćby wątpliwość. Wszystko, co można by postrzegać jako błąd albo okrucieństwo, jest w porządku, ponieważ przyczyniło się do spełnienia woli Bogini.

Taki duży, taki mały, może bogiem być
Taką religię proponuje Bradley jako alternatywę do chrześcijaństwa: pełną manipulacji i fatalizmu, i w dużej mierze redukującą możliwości działania kobiety do przepełnionych symboliką stosunków płciowych. Wspomniany parokrotnie postulat dążenia do doskonałości w kolejnych wcieleniach realizuje się w miłości do tego samego mężczyzny w każdym życiu (jak u Igerny) albo kontrolowaniu swoich funkcji fizjologicznych tak, by miesiączka wypadła dokładnie w nów księżyca, bo to jest zgodne z rytmem przyrody (i wolą Bogini).

Mętne to zalecenia, a jeszcze mętniejsze się stają, kiedy od pierwotnych rytuałów płodnościowych przechodzimy nagle do filozofii dorównującej wyrafinowaniem co najmniej misteriom eleuzyjskim. Może Bradley uświadomiła sobie, jaką okropną religię stworzyła, w pewnym momencie bowiem wydaje się nieco z niej wycofywać. W epilogu Morgana stwierdza nie tylko, że wszystkie kłamstwa i manipulacje były wolą Bogini, ale też że chrześcijaństwo jest w sumie spoko, dopóki mniszki oddają cześć Maryi. Mało to przekonujący wniosek po tysiącu stron jeremiad o tym, jakie to chrześcijaństwo jest beznadziejne. Co więcej Bradley napomyka niejasno o tym, że każda kobieta nosi Boginię w sobie. Nie ma innej Bogini oprócz tej, którą może się stać – do której może dojrzeć – kobieta. Jak się to ma do Bogini, której cel uświęca środki, albo do Bogini, która dzięki koitalnym rytuałom zapewnia płodność ziemi – nie mam zielonego pojęcia. Ideologiczna warstwa „Mgieł Avalonu” staje się w tym momencie dla mnie takim gąszczem, że wolę dalej weń nie brnąć.

Dziedzictwo Bradley
Trzeba jednak powiedzieć, że „wewnętrzna bogini”, dla mnie tak nieprzenikniona, przeżyła Bradley i zrobiła karierę w fenomenie ostatnich lat, jakim jest „50 twarzy Greya”. Chociaż zasadniczo została tam zdegradowana do roli libido.

Mówiąc poważniej, wpływ Bradley na literaturę fantasy w ogóle, a opowieści arturiańskie w szczególności, jest z pewnością nie do przecenienia. Mimo wszystko to nie jest zła książka. Taka ocena może być zaskakująca po dwóch gigantycznych krytycznych postach, ale właśnie w tym rzecz: gdyby ta książka była zła, nie zasłużyłaby na dwa gigantyczne posty. Sposób, w jaki w „Mgłach Avalonu” rozwinięte i przetworzone zostały różne wątki legendy arturiańskiej, pogłębione zostały portrety psychologiczne postaci, opisane zostały uczucia i odmienne, rytualny stany świadomości – to wszystko jest naprawdę dobre. Bradley tworzy jedną z ciekawszych interpretacji Lancelota, z jakimi zdarzyło mi się spotkać. Tworzy też rewelacyjną postać sprytnej Morgause, która pod maską jowialności skrywa bezwzględność. Znakomite są opisy równoległych światów Avalonu i elfów, znakomity – i mrożący krew w żyłach – jest moment, w którym Kamelot również zaczyna ześlizgiwać się w ponadczasowy świat baśni i znikać ze świata rzeczywistego.

Ale to, co w założeniu ma być rdzeniem „Mgieł Avalonu”, czyli manifest prokobiecy i antyreligijny, jest niedoskonałe.

Nie każdy tak to odczuwa, rzecz jasna. Wiara w Boginię okazała się przecież na tyle nośna, że do „Mgieł Avalonu” Bradley wespół z Dianą L. Paxson napisała fefnaście prequeli, takich jak „Leśny dom”, „Pani Avalonu”, „Kapłanka Avalonu”, „Przodkowie Avalonu”, „Dziwne losy Avalonu”, „Avalona Karenina”, „Saga o ludziach Avalonu” i tak dalej. Obraz kapłanek odprawiających rytuały przy księżycu przesiąknął do kultury w stopniu wręcz zadziwiającym, a Morgana nie jest już tylko jednowymiarowym czarnym charakterem.

I na tym można by zakończyć, gdyby nie pewne fakty z biografii Bradley. Przeważnie nie dbam o życiorysy autorów, ale w przypadku Bradley o pewnych rzeczach nie można nie wspomnieć.

Już po jej śmierci córka Bradley – Moira Greyland – ujawniła, że ona i jej brat byli w dzieciństwie w okrutny sposób molestowani przez oboje rodziców. Bradley była przez wiele lat związana z Walterem Breenem, pedofilem i propagatarem pederastii, który ostatecznie został skazany i umarł w więzieniu w 1993 r. Z samych zeznań Bradley w jego procesie wynika, że nie widziała nic zdrożnego w związkach Breena z kilkunastoletnimi chłopcami. Nie uważała dzieci za ofiary, tylko za dobrowolnych i chętnych partnerów. Moira Greyland mówi też o swojej „macosze”, młodej kobiecie, która była kochanką Bradley, a jednocześnie zwracała się do niej „mamusiu”. Później twierdziła, że czuła się przez Bradley molestowana.

W tym momencie zawodzą mnie słowa. Bo wiedząc o tym wszystkim, nie można już tym samym okiem patrzeć na relację między Vivianą a Morganą, na sceny obrzędowego seksu, na dyskusyjny stosunek do kazirodztwa – a przede wszystkim na obraz Bogini-Matki, który  nabiera jeszcze bardziej ponurych tonów. Kwestie te przestają należeć wyłącznie do sfery krytyki literackiej, a stają się wyrazem i świadectwem rzeczywistych wydarzeń – i to bardzo smutnych.

------------------------------------------------------

Wyznania Moiry Greyland można przeczytać tutaj:
https://askthebigot.com/2015/07/23/the-story-of-moira-greyland-guest-post/
http://deirdre.net/marion-zimmer-bradley-its-worse-than-i-knew/

2 komentarze:

  1. Wspaniały post! Ostatnie akapity... Przeraziły mnie. *próbuje ochłonąć*
    No właśnie również zauważyłam pewne niekonsekwencje historyczne, mogę nawet dorzucić! At first, imię Vivian ma po części etymologię łacińską i nie jest bezpośrednio celtyckie. Już widzę brytyjską kapłankę, która nadaje je dziecku. At second, wątek Morgany opiekującej się Arturem został wprowadzony według mnie dla dramatyzmu. Od opiekowania się następcą tronu powinny chyba być zaufane nianie czy dwórki, c'nie? At thirst, jestem bardzo ciekawa, czy w tamtych czasach naprawdę akceptowano moralnie zdradzanie ciężarnej/chwilowo niezdolnej do współżycia żony z jej dwórką lub inną podwładną lub z kimkolwiek. To już raczej czasy Henryka viii.
    Poza tym też wkurza mnie konstrukcja niektórych postaci. Zupełnie inaczej napisałabym Gorloisa, nie dorobiłabym mu gęby wątkiem o przemocy wobec żony.
    No i zresztą obrzędy płodności, rytualny seks i natÓra to już tak banalne skojarzenia z matriarchalnymi kultami, że naprawdę można by było je jakoś rozwinąć i ubogacić. I jeszcze co do nagłej zmiany tonu w epilogu: wydaje mi się, że pisarze głęboko zaangażowani w jakąś ideologię (religijną bądź nie) często pod koniec dzieła złagodzają ton. Chociażby w ostatnim tomie "Krystyny córki Lavransa" Undset Krystyna, głęboko wierząca osoba z XIV wieku, wybacza synowi dość lekko mieszkanie bez ślubu z porwaną ukochaną, która przed tymże ślubem dodatkowo rodzi dziecko:).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki za komentarz. Tak, fakty z życia Bradley jest przerażające.

      Co do banalności matriarchalnych kultów - nie jestem jakimś ekspertem w temacie, ale możliwe, że kiedy ta książka wychodziła, obrzędy płodności ku czci natury mogły jeszcze nie być tak oklepanym tematem jak dzisiaj. Może to nawet "Mgły Avalonu" przyczyniły się do wprowadzenia ich do kultury popularnej.

      Usuń