Pan Kleks jako przedstawiciel patriarchalnej nauki, admirał Alojzy jako przedstawiciel patriarchalnego kolonializmu i kapitan jako przedstawiciel patriarchalnego palenia cygar. |
Jeśli ktoś zna
jakąś wnikliwą analizę „Akademii pana Kleksa”, niech się odezwie. Mnie udało
się znaleźć tylko komentarze na temat interpretacji filmu jako promocji kultury gejowskiej oraz spiskowe teorie o podobieństwach
między „Panem Kleksem” a „Harrym Potterem”.
A przecież
gdyby mnie kazano porównać do czegoś przygody pana Kleksa, to pierwszym
skojarzeniem byłaby raczej „Alicja w Krainie Czarów”, ze względu na nierealny,
oniryczny nastrój tych książek, inwencję językową, nawiązania do innych utworów
z literatury dziecięcej i chaotyczne zakończenia, w których następuje rozpad
albo diametralna transformacja przedstawionego świata.
„Pan Kleks”
chyba nawet bardziej jeszcze niż „Alicja” kpi z logiki i konsekwencji wydarzeń,
bowiem jakakolwiek próba chronologicznego rozpisania wydarzeń ze wszystkich
trzech części musi zakończyć się sromotną porażką. Wystarczy powiedzieć, że na
koniec pierwszego tomu cała akademia ulega właściwie destrukcji, a na początku
trzeciego Adaś Niezgódka jakby nigdy nic zostaje tejże samej akademii
szczęśliwym absolwentem. Chwilami takie niezrozumiałe niekonsekwencje
przyprawiały mnie o kołatanie serca i inne objawy histerii, ale wystarczyło
wziąć głęboki wdech i powiedzieć sobie: potraktuj to jak wesoły sen, nic
więcej. Patrz na ładne kolorki. Raduj się dowcipem. Daj się ponieść fali
dziecięcej pomysłowości.
„Pan Kleks” jako wytwór kultury
patriarchalnej i kolonialnej
Stereotypowe
opinie na temat książek o panu Kleksie głoszą, że są one pochwałą fantazji i
odmienności: główny bohater, Adaś Niezgódka, nie może co prawda odnaleźć się w
zwykłym świecie, lecz w akademii tytułowego bohatera dostaje skrzydeł i może
rozwijać swoje wyjątkowe zdolności. Takie interpretacje płyną jednak z
nadmiernego sentymentalizmu badaczy i powierzchownego czytania tekstu. Rzeczywiste
przesłanie powieści o panu Kleksie jest inne, znacznie mroczniejsze, żeby nie
powiedzieć: reakcyjne.
Słaba
reprezentacja postaci kobiecych w całej serii jest oczywista. W akademii uczą
się tylko chłopcy. Również załoga statku, na którym wędruje pan Kleks w
„Podróżach Pana Kleksa”, składa się z samych mężczyzn, zaś w krainach
odwiedzanych podczas tej odysei również widzimy praktycznie samych mężczyzn,
kobiety są bowiem relegowane do roli służących podających gościom jedzenie. Apogeum
tej tendencji do umniejszania roli kobiet jest Parzybrocja, kraina, w której
mężczyźni są dosłownymi żywicielami rodziny, bowiem z ich bród (nazwanych nawet
„życiodajnymi” w tytule rozdziału) gotowane są zupy. W ten sposób kobietom zostaje odebrana nawet ta ostatnia rola strażniczek domowego garnka.
Królowa Aba władająca Abecją
może wydawać się wyjątkiem od tej patriarchalnej tendencji, jednak tylko na
pierwszy rzut oka; jest bowiem oczywistym nawiązaniem do innych fałszywie
pięknych czarodziejek odbierających herosowi siłę męską. Jako taka jest zatem
ucieleśnieniem kompleksu kastracji, wyrazem męskich lęków przed kobiecą
niezależnością zagrażającą patriarchalnemu porządkowi. Kobieta ma być piękna,
ale jednocześnie całkowicie poddana mężczyźnie, co widać doskonale w w
„Tryumfie pana Kleksa”, gdzie pięć córek pana Lewkonika zyskuje pożądaną urodę
i, co najważniejsze, dobrych mężów.
W całej serii
dominuje zresztą wyraźny kult jednostki. Trudno policzyć, ile razy pan Kleks
zostaje nazwany wielkim człowiekiem. Jako dojrzały biały mężczyzna,
wyróżniający się tym patriarchalnym insygnium, jakim jest broda, pełni on rolę
swoistego pater familias, który zazdrośnie strzeże swojej władzy.
Destrukcyjny
uczeń Alojzy stanowi dla niego zagrożenie zarówno jako młodszy pretendent,
pragnący wydrzeć mu jego wiedzę, jak i jako Obcy, zaprzeczający zasadom, na
których opiera się społeczeństwo. Alojzy jest bowiem lalką – i już w samym tym
fakcie można wyczuć jego płciową niejednoznaczność i potencjalną subwersywność.
W finale „Akademii” Alojzy ośmiela się przecież zakłócić burżuazyjne obchody Bożego Narodzenia,
demaskując miałkość i skrzętnie ukrywaną śmiałość autorytarnej władzy pana
Kleksa. Niestety, w „Tryumfie pana Kleksa” zostaje poskromiony poprzez
przyobleczenie w sztuczną skórę, a następnie mianowany admirałem floty
Alamakoty. Buntowniczy element zostaje w ten sposób unieszkodliwiony, wtłoczony
w patriarchalną rolę wojskowego dowódcy i zintegrowany z autorytarnym
społeczeństwem, które na dodatek wykazuje wyraźne cechy kolonialne.
Najpełniej kolonializm prezentuje się właśnie w „Triumfie pana Kleksa”. Akcja książki
toczy się na Alamakocie, wyspie zamieszkanej przez szczęśliwych południowców
zajętych hodowlą kur i psuciem zegarków. Tymi południowcami – o czekoladowej
zresztą skórze – rządzą przybysze z zewnątrz, biali Bajdoci, których garstka
opanowała wszystkie wysokie stanowiska państwowe i doprowadziła nawet do zmiany
języka. Bajdocka władza pozbawia zwykłych mieszkańców tradycyjnego pożywienia,
przeznaczając kurze jaja na eksport, i lubuje się w wyszukanych ceremoniach i galach,
urządzanych niewątpliwie na koszt tubylców. Tubylcy jednak nie mają żalu do
przybyszów; wręcz przeciwnie, narrator podkreśla pokojowe współżycie obu grup
etnicznych i powszechną pogodę ducha, powielając w ten sposób stereotyp
szlachetnego, lecz niezdolnego wytworzyć organizacji społecznej dzikusa, i dając
wyraz kolonialnemu kompleksowi białego człowieka.
Wiąże się to z
ogólną stereotypizacją postaci Obcego. Reprezentantem Obcego niebezpiecznego
jest, jak już wspomniano, Alojzy, są jednak również Obcy nieszkodliwi, a nawet
pomocni, jak na przykład doktor Paj-Chi-Wo, rzekomy Chińczyk obdarzony
powierzchownymi cechami tej kultury. Warto zauważyć, że wszyscy sympatyczni
Obcy posługują się łatwymi do zrozumienia językami – Alamakotańczycy, na
przykład, mówią po polsku z tą różnicą, że w każdym słowie zamiast "o" mówią "ur", a zamiast "u" - "or". Jest to obrzydliwe i obraźliwe lekceważenie odmienności i tożsamości Obcego.
Bliższe
spojrzenie na przygody pana Kleksa ujawnia więc jego niespodziewaną mroczną
stronę: ideologia, jaką jest przesiąknięty, służy podporządkowaniu jednostki
schematom patriarchalnym i kolonialnym, szerząc seksizm i rasizm.
Obrona pana Kleksa, czyli pan Kleks i
metafikcja
Podczas
pisania powyższej analizy rozbolała mnie głowa od wszystkich rzeczy, które
trzeba było przemilczeć, żeby wszystko pasowało do tezy. Prawda jest bowiem
taka, że nawet jeśli „Pan Kleks” zawiera te wszystkie wyżej opisane
potworności, to przecież na nich się nie kończy.
Będę więc teraz mówić szczerze. Ze wszystkich trzech
książek o panu Kleksie najlepsza jest moim zdaniem „Akademia”. „Podróże pana
Kleksa” są wesołym przetworzeniem różnych motywów znanych z „Odysei”, a „Tryumf
pana Kleksa” wariacją na temat Utopii i innych wysp szczęśliwych, ale „Akademia
pana Kleksa” jest najciekawsza pod względem formalnym i ma najgłębsze
przesłanie.
Teraz, gdy
czytam ją w wieku sędziwym, zdumiewa mnie, jak udatnie w „Akademii” Brzechwa
naśladuje styl szkolnych wypracowań. Mimo że używa bogatego, nieraz wyszukanego
słownictwa, to jednocześnie jest coś w całej książce, co sprawia, że prawie
można uwierzyć, iż rzeczywiście jest to pamiętnik dwunastoletniego chłopca.
W „Akademii”
najwyraźniejszy jest również oniryczny nastrój. Uderzająca jest niepokojąca
łatwość, z jaką kolorowy sen zmienia się stopniowo w koszmar pod wpływem
działań fryzjera Filipa i Alojzego. Zwłaszcza ten ostatni jest wyjątkowo upiorny: z
początku nieożywiona lalka, potem zacinający się mechanizm, a wreszcie groźny
przeciwnik, który w błyskawicznym tempie prześcignął zwykłych uczniów i samego
pana Kleksa.
Alojzy jest ucieleśnieniem lęku. Może chodzić na przykład o lęk przed sztucznym człowiekiem,
który towarzyszy nam co najmniej od czasów „Frankensteina”. Lęk przed czymś, co
sami stworzyliśmy, a nad czym nie mamy kontroli; przed czymś, co powinno być
nasze, bo z nas pochodzi, a tymczasem okazuje się nam całkowicie obce (to akurat pasuje i do robotów, i do małych dzieci). Lęk
przed doskonałym mechanizmem, który sprawi, że my staniemy się zbędni i
śmieszni.
Wraz z
nadejściem Alojzego pan Kleks staje się przecież zbędny i śmieszny: traci
włosy, opada z sił i maleje. Jego akademia też kurczy się i blednie, tak jak
wszystkie rzeczy, które kiedyś wydawały nam się piękne i czarowne, a teraz, gdy już
trochę więcej wiemy i mamy więcej niż 1,20 m wzrostu, utraciły swój blask.
Kiedy Alojzy
wykrada tabliczki z sekretami pana Kleksa, obnaża kruche podstawy całej bajki,
słaby szkielecik paru schematów narracyjnych i ideologii, które lubią tropić
badacze. Obnaża je – i zaraz potem niszczy, niszcząc jednocześnie całą bajkę.
Bo przecież
jest to tylko bajka – mówi szpak Mateusz przemieniony niespodziewanie w
Brzechwę na koniec książki. „Po prostu opowiedziałem ci bajkę, a tyś uwierzył w
jej prawdziwość” – śmieje się niczym rasowy troll. Nie trzeba się tym
przejmować, bo to nie było naprawdę, to tylko napisane słowa. Przecież już parę
rozdziałów temu mówiłem ci, Adasiu i czytelniku, żeby nie płakać nad
dziewczynką z zapałkami, bo to tylko bajka.
Można by tu
snuć jakieś dęte przemyślenia nad utratą niewinności, nad wygnaniem z raju i
brutalnym odcięciem od baśniowego świata, który od tej pory będzie już tylko na
papierze, a nie w nas i wokół nas. Można by się wściekać na Brzechwę, który tak
w kilku zdaniach zlekceważył własną książkę i opowiadanie historii w ogóle.
Ale zostaje
jeszcze jedno zdanie, które wypowiada Mateusz-Brzechwa: „ogromnie lubię
opowieści fantastyczne i pisząc je, sam bawię się znakomicie”.
I to jest,
zdaje mi się, morał.
P.S. Mimo że napisał ją otwarty komunista, „Fairy Tales And The Art Of Subversion”
Jacka Zipesa jest jednak daleko lepsza niż koszmarny „Królewicz Śnieżek”
Suchowierskiej i Eichelbergera