poniedziałek, 19 września 2016

Zemsta ohydnej okładki - "Wiedźma burz", Susan Dexter ("The Wind-witch", tłum. Andrzej Stępniak)



Wyobrażam sobie czasem pracowników wydawnictwa, jak obradują: „Mamy tu książkę fantasy o młodej wdowie, która ciężko pracuje, żeby utrzymać farmę i zachować niezależność, a w przerwach między młócką a farbowaniem wełny organizuje system ostrzegania przybrzeżnych miast przed wikingopodobnymi najeźdźcami. Co tu dać na okładkę?”

Dumają dłuższą chwilę, po czym ktoś woła: „Eureka! Najlepsza będzie cycolina w podartym czerwonym gorsecie, z zakrwawioną szablą i poważną deformacją bioder!”

Czy tam w tle jest smok? W tej książce nie występują smoki.

 Przynajmniej ktoś powiedział rysownikowi, że napadający krainę bohaterki Ervalowie są wyraźnie wzorowani na Wikingach – wskazuje na to ów gustowny rogaty hełm. Nie powiadomiono go za to, że Druyan jest gospodynią, która urabia sobie ręce po łokcie, a w międzyczasie objeżdża kraj na magicznym koniu. Gdyby Amber wydawał „Mary Poppins”, zapewne przyrządziłby okładkę z dominą z wielką szpicrutą. Ironia losu polega na tym, że obrazkiem takiego roznegliżowanego manekina ozdobiono książkę, która opowiada o drodze młodej kobiety do niezależności, do samodzielnego wyboru męża i do jawnego korzystania z wrodzonych mocy kontrolowania pogody w obronie ojczyzny. Prawdę powiedziawszy, jest to jedna z bardziej feministycznych książek, jakie ostatnio wpadły mi w ręce. Nieprzełomowa, nie szaleńczo oryginalna, ale z pozytywnym i sympatycznym przesłaniem – które ktoś postanowił opakować w ten anatomiczny horror.

Dajmy jednak pokój tej zgrozie i pomówmy o specyficznym przedstawianiu mężczyzn przez Susan Dexter. W „Wiedźmie burz”, tak jak w należącym do tej samej serii „Księciu pecha” główne postaci męskie reprezentują typ pozornego nieudacznika obdarzonego szlachetną determinacją i czystym sercem. Nie są silni fizycznie; właściwie dosyć często słabują (a bohaterki muszą ich wtedy pielęgnować). W przypadku Leitha w „Księcia pecha” wynika to z ciążącej na nim klątwy, przez którą w kółko sobie coś łamie albo rozkwasza na czymś nos; Kellis w „Wiedźmie burz” jest jednym z ostatnich przedstawicieli ludu, który jest uczulony na żelazo, a poza tym miewa prorocze wizje, od których potwornie boli go głowa. Formalnie jest najpierw jeńcem, a potem najemnym parobkiem Druyan; nigdy nie zwraca się do niej inaczej niż per „pani” i pokornie podejmuje się każdej pracy, chociaż na mało której się zna; gotów jest ochraniać ją za cenę swojego zdrowia; nie tylko nie narzuca się ze swoimi tkliwszymi dla niej uczuciami, ale wręcz do ostatniej chwili je ukrywa.

Jest taka książka Kazimierza Pospiszyla, nosi tytuł „Tristan i Don Juan”, w której zdefiniowane są dwa ideały miłości mężczyzny. Don Juan to zdobywca, macho i samiec alfa, pan i władca, ideał, który – co ciekawe – według Pospiszyla – powstał w reakcji na pokornego Tristana. Tristan jest pozbawiony władzy, ponieważ całkowicie poddaje się kochanej kobiecie. Jego wierność, czułość i delikatność stanowią odpowiedź na kobiece potrzeby i wymagania. W skrajnej postaci skutkuje to „Rycerzem z wózka”. Kellis z „Wiedźmy burz”, a także Leith z „Księcia pecha” (oraz, jak teraz o tym pomyślę, również główny amant z „Przeznaczonych” Grocholi) wydają się wyrastać z tej samej tradycji, choć nie popadają w takie ekstrema jak stary dobry Lancelot.

I całe szczęście. Kellis ma wystarczająco dużo osobowości, wystarczająco dużo własnych rozterek i problemów, aby być pełnowartościową postacią, a relacja między nim a Druyan – mimo że tytułuje ją „panią” – jest związkiem równych i wzajemnie się szanujących osób. I to jest kolejny powód, dla którego przesłanie „Wiedźmy burz” jest naprawdę sympatyczne, a cała książka – mimo że nie należy z całą pewnością do dzieł przełomowych – przyjemna i godna uwagi.
 
Z wyjątkiem okładki, ma się rozumieć. Okładka powoduje wrzody na oczach. Przydałyby się żelazne okulary oprócz maski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz