poniedziałek, 26 września 2016

Epickość po kazachsku - "Koczownicy", Ilias Esenberlin (tłum. Andrzej Szymański)



Jest w tym coś z wtajemniczenia: pierwsza w moim długim życiu kazachska książka, i to w dodatku powieść historyczna. Do tej pory moja wiedza o tym regionie ograniczała się do niepewnego „Chyba kiedyś rządził nimi Czyngis-chan, nie?” (a wiedza o Czyngis-chanie pochodziła ze wspaniałej piosenki, którą Niemcy wystawiły na Eurowizji w 1979 roku, oraz z książki popularnonaukowej, z której pamiętam głównie szczegółowe wyliczenia dowodzące, że mongolski jeździec mógł przeżyć jakiś czas, pijąc krew swojego wierzchowca). Teraz jednak nadarza się okazja, by poznać kazachskie dzieje z punktu widzenia Kazacha. Tyle że nie do końca, bo polskie tłumaczenie jest przekładem z tłumaczenia rosyjskiego, więc kazachski tekst został dwukrotnie przefiltrowany, zanim dotarł do mnie – ale na bezrybiu i rak ryba.

Mamy zatem wiek XV. Czyngis-chana dawno nie ma, są za to jego potomkowie, a imię ich: Legion. Nieprzeliczona mnogość chanów, batyrów, sułtanów, beków, bejów i wezyrów walczy o pastwiska, tabuny koni i miasta. Korowód nazw, imion i wzajemnych powiązań rodzinnych jest tak rozbuchany, że w końcu staje się niezrozumiałym szumem, który mój mózg stara się ignorować, skupiając się na nadrzędnej fabule książki. Nadrzędną fabułę można natomiast streścić w jednym zdaniu: zły chan Abulchair z żądzy władzy chce podbijać i podporządkowywać sobie okoliczne ziemie, podsycając wewnętrzne podziały między Kazachami, by łatwiej nimi władać, zaś dobry chan Dżenibek z troski o swój lud chce podbijać i podporządkowywać sobie okoliczne ziemie, łagodząc wewnętrzne podziały między Kazachami, by uczynić z nich silny i niepodległy naród. Od czasu do czasu narrator przebąknie o woli ludowych mas, które pragną pokoju, w przeciwieństwie do warstwy wyzyskiwaczy. Zdarzają się całe strony suchych relacji, jak to Iks-chan podbił miasta A, B i C, a na jesieni wycofał się na pastwiska w okolicach D, gdzie silne były wpływy Igrek-sułtana. Niektóre postaci pojawiają się na krótko, wydają się ważne, po czym odpływają w niebyt. Moje powieki z wolna opadają coraz niżej...

A potem nagle budzi mnie wzmianka o jakimś nieznanym mi zwyczaju (jak na przykład kąpanie nowego chana w mleku czterdziestu białych klaczy albo grzebanie niewolnika razem z panem, a potem odkopywanie go – i tak trzy razy. Jeśli przeżyje, to znaczy, że rzeczywiście go kochał). Rozbrzmiewa pean na cześć żeńskiego lub męskiego piękna. Odzywają się kazachskie porzekadła i mądrości ludowe. Rozpętuje się krwawa walka albo konny pojedynek, albo dochodzi do okrutnej egzekucji sługi, który zawiódł. Któryś z pieśniarzy (zwanych „żyrau”) śpiewa o pięknie stepu albo o Iskandrze Dwurogim, jak na wschodzie nazywany jest Aleksander Wielki. Akkozy, której kochanka rozkazał zabić chan, odmawia poślubienia któregokolwiek z dziesięciu synów tego chana i przysięga na Koran, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Sajan-batyr powstrzymuje ukochaną przed zastrzeleniem swego ojca. Dżanibek kadzi swojej pierwszej i najmądrzejszej żonie, żeby przestała się dąsać za to, że poprzednią noc spędził u młodszej. Straszliwy Burunduk bierze wroga do niewoli i przez dziesięć dni grozi mu śmiercią, jeśli nie odda mu za żonę swojej siostry (siostra co prawda jest już zamężna, ale kto by się tym przejmował).


To tak, jakby przedzierać się przez tę pieśń „Iliady”, w której wyliczono wszystkie greckie okręty wraz z liczbą wojowników, a potem nagle przejść do rozpaczy Achillesa po śmierci Patroklosa. Nie przypadkiem mówię akurat o „Iliadzie”, bo „Koczownicy” wyrastają z podobnego, epicznego ducha: bohaterowie są przeważnie silni, piękni i legendarni, a gros wydarzeń historycznych wynika z namiętności do kobiety. „Koczowników” można też porównać do powieści historycznych polskiego autora Karola Bunscha, który też potrafi przez dwadzieścia stron przynudzać, żeby potem wyskoczyć z jedną roziskrzoną sceną, jednym smakowitym dialogiem, jednym poruszającym opisem, które sprawiają, że jednak warto jego książkę czytać.
 
Oczywiście, „Koczownicy” mają przewagę wtajemniczenia. Sam fakt, że mówią o ludziach i zjawiskach dotąd mi nieznanych, sam smak nowości przydaje im blasku, bo książka jest ciekawa głównie ze względów poznawczych, a nie literackich. Mimo jej niedoskonałości cieszę się jednak, że było mi dane dzięki ją poznać – choćby przez filtr podwójnego tłumaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz