Ta książka
dokonała rzeczy wielkiej, choć mało chwalebnej, prowadząc mnie przez całą
sinusoidę uczuć.
Jestem skokiem na kasę! Kup mnie! |
Na początku
wzbudziła moją odrazę i pogardę. Sequele generalnie budzą we mnie takie
uczucia. Szczególnie jeśli opierają się na zohydzeniu głównego amanta oryginału
i gloryfikacji antagonisty. Tak było choćby z niesławną kontynuacją musicalu
„Upiór w operze” i tak też jest i tutaj. Marius z kochającego męża przeistacza
się w zgorzkniałego i cynicznego dandysa, który upija się i ma kochankę... Nie,
wróć. Słowo „przeistacza się” jest niewłaściwe, ponieważ zakłada jakiś proces.
Tymczasem u Cérésy żadnego procesu nie ma. Już na samym początku książki,
zaledwie parę miesięcy po śmierci Jeana Valjeana, małżeństwo Mariusa i Kozety
jest w stanie absolutnego rozkładu.
Tu zresztą
widać doskonale immanentnie obraźliwą cechę wszelkich sequeli. Prawda, że w
„Nędznikach” Marius był bufonem, który nie wpadł na to, że zamiast kupować
mięso z kością i pierwszego dnia zjadać mięso, drugiego tłuszcz, a trzeciego
lizać kości, mógłby na tym mięsie ugotować zupę na cały tydzień. Ale pod koniec
książki jest mądrzejszy, niż był na początku. Przebył jakąś drogę i dotarł do
swojej osobistej mety. Jego sytuacja się ustabilizowała, jego historia dobiegła
końca.
Więc żeby
można było ciągnąć ją dalej, trzeba wszystko rozwalić. Dużo sequeli tak robi –
żeby stworzyć sobie jakiekolwiek pole do manewru, unieważnia konkluzję
oryginalnego utworu i tym samym, w moim odczuciu, pokazuje środkowy palec
pierwotnej historii.
Wróćmy jednak
do książki Cérésy. Byliśmy przy mojej odrazie i pogardzie, jaką wzbudziło
niemal kreskówkowe oczernienie postaci Mariusa, wyniesienie Kozety niemal na
ołtarz wszelkich cnót (coś, co Victorowi Hugo mogło ujść na sucho, bo pisał w
XIX w., a poza tym zawarł w swojej książce masę świetnych rzeczy, które
równoważyły jej słabości) oraz wskrzeszenie Javerta, który teraz pomyka po
Paryżu pod pseudonimem Verjat i zasadniczo zbija bąki.
Tymczasem pod
powierzchnią nużących dekadenckich imprez kluje się arcyskomplikowany spisek z
udziałem garbusa oraz nieśmiertelnego Thénardiera. Chyba mają oni na celu
pozbycie się Mariusa, żeby następnie ożenić Kozetę z dandysem, którego garbus
jest kamerdynerem, przy czym dandys jest tego spisku nieświadomy. Żeby bardziej
skomplikować sprawę, zamiast po prostu stuknąć Mariusa i wrzucić trupa do
rzeki, to podają mu narkotyk i przebierają za złoczyńcę o ksywie Jezus, przez
co Marius alias Jezus trafia do kolonii karnej w Toulon, gdzie dostaje ten sam
numer co Jean Valjean, ponieważ symbol.
W tym momencie
moje uczucia wobec książki zaczęły ewoluować. Z jednej strony pojawiło się
znużenie i obojętność. Kozeta jest przekonana, że Marius nie żyje, a ponieważ
czytelnik wie, że to nieprawda, to trudno się przejąć jej cierpieniami. Z
drugiej strony przeżycia Mariusa w kolonii karnej, opisy okropnych warunków, w
których trzymani są niektórzy więźniowie, wszechobecnej przemocy i brutalności,
ale i jaśniejszych stron więziennego życia, solidarności i rodzących się przyjaźni,
a nade wszystko rozwój postaci Mariusa, który nie załamuje rąk, tylko cały czas
planuje ucieczkę z kolonii – to wszystko zrodziło we mnie zainteresowanie, a
nawet pewnego rodzaju uznanie.
Przestało mi
nawet tak bardzo przeszkadzać, że całkiem zręczne kawałki przerywa od czasu do
czasu grafomańska pseudofilozofia. Oto na przykład w opis rozpaczy Mariusa
wdziera się nagle stwierdzenie, że przechylił głowę na bok i przybrał wyraz
ekstatycznego i udręczonego Chrystusa wedle El Greco – opis, który kojarzy mi
się odparcie z kwiatkami z „Na ustach grzechu” Magdaleny Samozwaniec. Albo
Kozeta mówi, że musi wyprowadzić się z domu, w którym mieszkała z Mariusem,
ponieważ „wspomnienia słodkich chwil, jakie tam razem spędzili, wirują jej w
głowie jak szarpane wichrem ziarnka piasku. Te ziarnka piasku to moje
wspomnienia”, co jest z pewnością najgorszym cytatem o piasku od czasów „Ataku
klonów”. Od czasu do czasu postaci dostają też napadu niespodziewanej głupoty,
żeby tylko fabuła mogła się potoczyć tak, jak autor sobie tego życzy.
To wszystko
jednak były grzechy do wybaczenia, szczególnie że Verjat wreszcie zaczął coś
robić, zamiast tylko jeść pomarańcze i przemawiać do Kozety mądrymi aforyzmami
rodem z „Forresta Gumpa”. Marius próbuje się wydostać z kolonii, Verjat próbuje
przeniknąć tajemnicę jego rzekomej śmierci, akcja się rozwija, wydaje się, że
wszystko zmierza do satysfakcjonującego zakończenia, moje zadowolenie rośnie,
aż tu nagle...
Aż tu nagle
książka się kończy. Czy raczej urywa, praktycznie in medias res. Bo to jest dopiero pierwsza część, a jest jeszcze
druga.
I wcale mnie
nie ciekawi, co zawiera. Cała pobłażliwość dla tej książki wyparowała. Została
tylko odraza i pogarda – w ten sposób wróciliśmy do punktu wyjścia, tworząc
piękną klamrę kompozycyjną.
Nie wiem, czy
mogę nazwać tę książkę rozczarowaniem, skoro od początku trudno było spodziewać
się o niej czegokolwiek dobrego. Przecież pod pewnymi względami okazała się
lepsza od moich ponurych oczekiwań. A mimo to mnie rozczarowała – ponieważ mnie
okłamała, i to w sposób podwójny.
Pierwsze
kłamstwo kryje się już w tytule. „Kozeta” nie jest bynajmniej książką o
Kozecie. Kozeta ledwo co robi, a jeśli już się pojawia, to jest albo
niemożebnie nudna, albo irytująca. Postacią, o której tak naprawdę jest ta
powieść i która przechodzi jakiś rozwój, jakąś wewnętrzną drogę (aczkolwiek wyboistą,
krętą i pełną przestojów) jest Marius. W tym względzie można rzec, że sequel
pozostał wierny oryginałowi, bo u Victora Hugo też wszystko kręciło się wokół
Mariusa. Victor Hugo częściowo wzorował przeżycia Mariusa na własnych. François Cérésa też się chyba z nim utożsamia, bo z wielkim zacięciem opisuje, jak to zmężniał w kolonii karnej.
Drugie
kłamstwo polega na tym, że „Kozeta” w żaden sposób nie ostrzegła mnie, że jest
zaledwie początkiem historii i że nie mam co oczekiwać jakiegokolwiek
satysfakcjonującego rozwiązania w tej książce.
Dwa kłamstwa, spowodowane najpewniej tym, że książka pt. „Marius.
Pierwsza część miernego sequela do «Nędzników»” sprzedałaby się znacznie
gorzej. Tak czy inaczej są to miałkie popłuczyny po Hugo, doprawione jakim takim researchem o Francji lat 30. XIX w. i paroma niezłymi kawałkami, które jednak nie są w stanie uratować całości.Na drugą część z pewnością nie będę już tracić czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz