wtorek, 25 kwietnia 2017

ŚWIĘTOKRADZTWO C.D.! czyli Krytyka „Wiedźmina” – część II: Miłość, kobiety i Graal



Pamiętam, jak jeden z moich pająków grał w pierwszego „Wiedźmina”.

– Zbliża się koniec samouczka, wiedźmin rozmawia z Triss – opowiadał, nie kryjąc zbulwersowania. – I w pewnym momencie pojawia się wybór opcji dialogowych, który sprowadza się do alternatywy „Bądź miły” / „Bądź kutasem”. No to wybrałem to pierwsze, bo dlaczego nie, a tu nagle bam! Wiedźmin ląduje z Triss w łóżku!

Co więcej, po niespodziewanej scenie erotycznej zostaje miła pamiątka: karta z wizerunkiem roznegliżowanej Triss. 



Takich obiektów kolekcjonerskich, rozbrajająco nazwanych na pewnej stronie fanowskiej „kartami sexu”, jest w grze dwadzieścia kilka, ponieważ – jak wyjaśnia ta sama strona z nieustająco rozbrajającą szczerością – „Wiele z kobiet czuje niedowartościowanie ze strony męża, kochanka, przyjaciela, jak i podniecenie widząc żywą legendę – białowłosego wiedźmina. Dzięki temu Geralt może zaspokoić swoją męskość z bliżej poznaną mu kobietą, jak po prostu ze zwykłą prostytutką”.

Pająk zresztą stwierdził po pewnym czasie, że zaspokajanie męskości Geralta to jedyny powód, żeby w tę grę grać, ponieważ walka jest w niej okrutnie nudna. Opinię tę potwierdził mój wiarołomny kuzyn (ten, który radził mi zacząć czytanie cyklu o wiedźminie od „Krwi elfów”).

Będąc symulatorem randkowania, pierwszy „Wiedźmin” nie do końca zatem oddaje to, co w książkach mi się podobało – czyli właśnie walki – natomiast dość wiernie adaptuje ich aspekt romansowy. Nota bene, pierwsza strona pierwszego tomu opowiada o tym, jak jakaś dziewczyna – jeszcze nie wiemy, czy rusałka, czy też śmiertelniczka – smyra Geralta piersiami.

Romanse w książkach o wiedźminie są bowiem równie subtelne jak karty sexu – choć jednocześnie nie tak prostolinijne jak ciąg przyczynowo-skutkowy „wybierz właściwą opcję dialogową” à „daj kobiecie pierścionek” à „ciesz się nowym trofeum”.

Nie tak prostolinijne, ale i nie tak zrozumiałe. Bo stosunki damsko-męskie (a w jednym przypadku damsko-damskie) są u Sapkowskiego... dziwne.

Miłość jest zaborcza i mordercza

Temat miłości po raz pierwszy zostaje podjęty w „Ziarnie prawdy”, u samego początku pierwszego tomu opowiadań („Ostatnie życzenie”). Z lenistwa, jak również dlatego, że i tak już za dużo czasu spędzam na przeżuwaniu twórczości Sapkowskiego, pozwolę sobie zacytować swoje wrażenia na temat tego opowiadania wzięte stąd:

„W „Ziarnie prawdy” mamy do czynienia z ciekawą i miejscami zabawną transformacją baśni o Pięknej i Bestii. Nivellen – czyli właśnie Bestia – jest ze swojego stanu raczej zadowolony, bo odmienność przyciąga dziewczyny. Trochę go co prawda martwią potworne sny, które ostatnio miewa, ale trudno, da się z tym żyć.

Przynajmniej dopóki nie wyjdzie na jaw, że sny te wywołuje jego najnowsza i najulubieńsza ukochana, która jest – tak, tak – wampirzycą. Śliczna Vereena chce z Nivellena zrobić prawdziwego potwora, którym będzie mogła dowolnie powodować.

I w tym momencie misterna maszyneria opowiadania zaczyna mi ostro zgrzytać. Po pierwsze, poznawszy prawdziwą naturę ukochanej, Nivellen przebija ją na wylot wielkim drągiem. Ją, którą dopiero co tak tkliwie kochał - teraz bez chwili wahania nabija na wielki kołek. Prawda, że wampirzyca zamierza właśnie zabić wiedźmina, ale takie przedziurawienie ukochanej mimo wszystko wydaje mi się krokiem z gatunku tych bardziej radykalnych i niveluje moją sympatię do Nivellena (wybaczcie tę krotochwilę).

A żeby było jeszcze śmieszniej, nadziana na drąg Vereena przed śmiercią jeszcze wyznaje Nivellenowi miłość. Wyznanie brzmi „Będziesz mój albo niczyj”, a towarzyszy mu sięgnięcie wampirzymi ząbkami ku tętnicy szyjnej.

Oto gorzki komentarz na temat miłości - myślę sobie. Żadnej miłości nie ma, jest tylko zaborcza zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja. Znakomicie wyartykułowany cynizm - myślę i szczerze gratuluję Sapkowskiemu jego zręczności.

A potem mój wzrok pada na kolejne akapity, w których okazuje się, że Nivellen właśnie odzyskał ludzką (i nader nadobną postać), zaś wiedźmin orzeka, że stało się to dzięki sile prawdziwej miłości.

Sile prawdziwej miłości, w której kobieta manipulowała mężczyzną, skłaniając go do potwornych czynów, żeby zapewnić sobie potężnego obrońcę. Prawdziwej miłości, w której mężczyzna przy pierwszej okazji nabił kobietę na wielki rożen”.

I tak okazuje się, że „zaborcza zachłanność, oszustwo, walka płci i autodestrukcja” to według Sapkowskiego właśnie JEST miłość.

Miłość jest toksyczna i kłamliwa

Och, Yennefer. Naczelny wątek romansowy cyklu wiedźmińskiego, o którym zapewne słyszał każdy, nawet jeśli nie czytał książek, chociażby dzięki mnogim coverom „Pieśni Priscilli” buszującym po Youtubie. Miłość tak wielka i święta, że Yennefer nie pojawia się nawet w kartach sexu.

O moich odczuciach na temat relacji Geralt-Yennefer dużo można powiedzieć, słowa są jednak kulawe i nie tak wymowne jak obiektywny i naukowy wykres.



Wątek ten jest zgniły od samego korzenia – tzn. od opowiadania „Ostatnie życzenie”. Oprócz naprawdę zabawnej fabuły osnutej wokół życzeń spełnianych przez przypadkowo wypuszczonego z butelki dżina, mamy tam kunsztownie zarysowane narodziny prawdziwej głębokiej miłości. Zafascynowany piękną, niezależną i obcesową Yennefer, Geralt gapi się na nią w kąpieli. Następnie Yennefer gwałci go mentalnie i przejmuje nad nim kontrolę, żeby stłukł paru ludzi, którzy jej podpadli. Efekt: Geralt ląduje w więzieniu. Na koniec Geralt wypowiada przed dżinem życzenie (tytułowe ostatnie), po którym następuje namiętny seks między nim a Yennefer. Jak dokładnie brzmi życzenie, tego nie wiemy, można jednak domniemywać, że Geralt zażądał, by Yennefer go pokochała, co potwierdza wyżej wspomniana „Pieśń Priscilli” w słowach „Kiedy wyrzekłem moje życzenie,
Czyś mnie wbrew sobie wtedy pokochała?” (już nie mogę tego słuchać, odkąd wiem, o czym właściwie mowa).

W istocie, epicki to romans, który zaczyna się od ubezwłasnowolnienia jednej osoby (Geralt zahipnotyzowany przez Yennefer), a kończy ubezwłasnowolnieniem drugiej (Yennefer zostaje natychmiast ogarnięta miłością do Geralta dzięki życzeniu spełnionemu przez dżina).

W swoim eseju na temat legendy arturiańskiej „Świat króla Artura” (do którego jeszcze wrócę) Sapkowski chwali się, że w postaci Yennefer wskrzesił nieustępliwą, niezdobytą Nimue – „silną kobietę, która nie ulegnie, dopóki sama nie zechce”. Powinien dodać: „albo dopóki nie przymusi jej działanie siły nadprzyrodzonej”. Szkoda, że Merlin nie miał pod ręką żadnego dżina.

W kolejnym tomie, „Miecz przeznaczenia”, dowiadujemy się, że związek oparty na tak kruchych podstawach nie mógł się ostać, zwłaszcza że Yennefer rzuca w gniewie talerzami, zmusza Geralta do pieszczot na rozchwierutanym wypchanym jednorożcu i ma tendencje poliamoryczne, których Geralt nie potrafi zaakceptować. Męczą się ze sobą straszliwie, a mimo to Sapkowski usilnie próbuje mnie przekonać, że łączy ich jakieś potężne uczucie, ocierające się o metafizykę. Dwa pierwsze opowiadania w tym tomie przypominają zatem wyjątkowo bolesne zatwardzenie, a absolutnym nadirem jest „Okruch lodu”, zawierający najbardziej chyba grafomański fragment, jaki kiedykolwiek wyszedł spod pióra Sapkowskiego:

-Jadę za tobą, Yen, bo zaplątałem, zawęźliłem uprząż moich sań w płozy twoich. A dookoła mnie zamieć. I mróz. Zimno.
-Ciepło stopiłoby w tobie okruch lodu, którym cię ugodziłam-szepnęła.-Wówczas prysłby czar, zobaczyłbyś mnie taką, jaka naprawdę jestem.
-Smagaj tedy białe konie, Yen, niechaj mkną na północ, tam gdzie nigdy nie nastaje odwilż. Oby nigdy nie nastała. Chcę jak najprędzej znaleźć się w twoim lodowym zamku.
-Ten zamek nie istnieje.-Usta Yennefer drgnęły, skrzywiły się.-Jest symbolem.

Znów Rzędzian próbuje być Katonem. Ten sentymentalny dialog jeszcze bardziej rzuca się w oczy na tle zwykłego, cynicznego i dosadnego stylu Sapkowskiego. Pomijając jednak jego arcypretensjonalną formę, treść jest dosyć jasna: Yennefer nie chce żadnego bliższego, poważniejszego i bardziej szczerego związku, Geralt tradycyjnie jest bęcwałem, zaś relacja, w której oboje tkwią, jest toksyczna. Doprawdy ogromną ulgą jest rozstanie pary kochanków pod koniec „Okruchu lodu”, bo oprócz przywoływanego raz po raz zapachu bzu i agrestu nie istnieje absolutnie żaden powód, żeby byli razem. Kolejne opowiadanie – szyderczy, przenikliwy i pełen wartkiej akcji „Wieczny ogień” – był niczym powiew świeżego powietrza po wyjściu z wilgotnego lochu.

Niestety, nie jest to koniec perypetii miłosnych Yennefer i Geralta. Zanim jednak wątek ten powróci niczym morderczy bumerang, Geralt musi pomęczyć się trochę sam.

Miłość jest nagła i irracjonalna

No, może nie do końca sam, bo już w kolejnym opowiadaniu, „Trochę poświęcenia”, Geralt spotyka młodą pieśniarkę zwaną Oczko. Sama Oczko jest sympatyczną postacią, uroczy jest wątek przyjaźni, uczuć opiekuńczych i rywalizacji między nią a Jaskrem, przewijającą się w tle historię romansu władcy z syreną da się znieść. Wszystko to przypomina babeczkę, która smakuje całkiem nieźle, póki człowiek nie natknie się na ukryty w niej gwóźdź.

A gwoździem jest nagła i wyniszczająca miłość, jaką Oczko ni z tego, ni z owego zaczyna pałać do Geralta. Prezentowane jest to jak wielka tragedia na miarę Tristana i Izoldy, Oczko niemalże kona z nieodwzajemnionego uczucia, a Geralt – po pierwotnym zakłopotaniu – wreszcie obdarza ją rozkoszą. W samą porę, bo jak informuje nas narrator, kilka lat później Oczko umarła z powodu zarazy. Na szczęście przed śmiercią zdołała doznać spełnienia w ramionach wiedźmina, dając nam powód do słodko-gorzkiego wzruszenia.

A przynajmniej taki – jak sądzę – był zamysł Sapkowskiego. Bo w moim przypadku, ilekroć Oczko spoglądała na Geralta z miłosną rozpaczą, po głowie zaczynało mi jak mantra chodzić zdanie: „Dziewczyno, opanuj się, znasz go od kilkudziesięciu godzin”. Przedstawianie czegoś, co bardziej przypomina głupie zauroczenie, jako głębokiego uczucia, po prostu nie gra z wszechobecną kpiną i szyderstwem, jakie uprawia Sapkowski. Ilekroć próbuje zmienić tonację, w moich uszach brzmi fałszywie i niespójnie.

Jest jednak w tym wątku jedna dobra rzecz: początkowe zażenowanie Geralta, który zastanawia się, czy Yennefer czuła wobec niego to samo, co on czuje wobec schnącej z miłości Oczko, tj. żal i litość. Moje złe serce uradowało się bardzo tym fragmentem, który wzięło za postępującą dekonstrukcję wątku miłości Geralta i Yennefer.

Przyszłość miała pokazać, jak bardzo się omyliło. Wcześniej jednak doznało jeszcze jednej radości: tylekroć już przywoływanego „Coś więcej”.

Miłość ma wiele twarzy

Pierwsze moje zetknięcie z tym opowiadaniem – ostatnim w tomie „Miecz przeznaczenia” – miało miejsce wiele lat temu. Z tego pierwszego zetknięcia pozostało mi tylko mgliste i mało przyjemne wspomnienie Geralta jadącego na wozie i majaczącego z powodu ran.

W istocie, Geralt jest ranny i opuszczony przez wszystkich. Tym razem jego smętek brzmi bardziej wiarygodnie niż wtedy, gdy jest w pełni sił żywotnych, a przy boku ma Jaskra gotowego znosić jego humory i białogłowy, które zerkają na niego tęsknie bądź łakomie. W takim stanie absolutnego osamotnienia najpierw spotyka swoją matkę – czarodziejkę, która wiele lat temu go opuściła, skazując go na bolesny wiedźmiński los. Dowiaduje się też, że Yennefer zginęła. Nie może zatem liczyć ani na miłość matczyną, ani na miłość kochanki. Obydwie go w jakimś sensie zawiodły.

I wtedy pojawia się Ciri – dziewczynka, którą miał wziąć na wychowanie i która z powodu magicznych przysiąg i układów stała się ponoć jego przeznaczeniem; dziewczynka, którą opuścił w poprzednim opowiadaniu, dla jej dobra rezygnując z robienia z niej wiedźminki; dziewczynka, która cudem przeżyła rzeź jej rodzinnego miasta. Geralt jest przekonany, że Ciri nie żyje, i że on jest do pewnego stopnia winien jej śmierci. Kiedy wreszcie ona i wiedźmin się spotykają, następuje radosne i naprawdę wzruszające powitanie oraz zapadająca w pamięć puenta.

Geralt zawiódł się i na swojej matce, i na Yennefer. Teraz następuje odwrócenie sytuacji: sam mało co nie zawiódł Ciri. Kiedy na jej słowa „jestem twoim przeznaczeniem” odpowiada „Nie, Ciri, jesteś czymś więcej”, wydaje się, że wreszcie nastąpił w nim jakiś przełom, że wyzwolił się od żalu wobec całego świata, toksycznego uczucia i roszczeniowej postawy bęcwała łaknącego czułości. Teraz to on musi stać się kimś, kto zapewni czułość i opiekę Ciri, i będzie wystarczająco dojrzały, żeby ją wychować.

Szczęśliwe moje serce mogłoby pomyśleć w tym momencie, że wie już, o czym będzie dalsza część cyklu: o budowaniu wzajemnej relacji między Ciri i Geraltem i wspólnych przygodach w niebezpiecznym, czasem wrogim, zawsze barwnym świecie. Coś jak „The Last of Us”, tyle że z elfami zamiast zombi opanowanych przez grzyby.

Tak by mogło pomyśleć moje serce, gdyby nie to, że nieopatrznie poznało już wcześniej treść „Krwi elfów”.

Ten wspaniały przełom postaci Geralta, to cudowne wygaszenie wątku Yennefer, a nawet zapowiedź relacji z Ciri zostają w tej książce całkowicie unieważnione. Geralt znowu jest bęcwałem boczącym się na wszystko i wszystkich, Yennefer żyje i ma się dobrze, a wiedźmin dalej ma niezrozumiałą obsesję na jej punkcie, a relacja między Geraltem a Ciri zostaje ledwie zarysowana, zanim obydwie postaci rozstają się praktycznie na pięć tomów.

Wielki powrót Yennefer

Jeśli „Krew elfów” opisuje budowanie jakiejkolwiek relacji, to jest to relacja między Yennefer i Ciri, początkowo zresztą osnuta wokół Geralta, czyli Wielkiego Nieobecnego tej książki. Kiedy już zaakceptuje się nijakość i nieistnienie samego wiedźmina, relacja ta staje się nawet ciekawa: zrodzona z zazdrości i żalu, ewoluuje z wolna w stronę wzajemnego szacunku i czułości między matką a córką. Trzeba co prawda przełknąć ewidentną fascynację Sapkowskiego kobiecym ciałem, również młodocianym, jest jednak jasne i oczywiste, że Yennefer bez Geralta wiele zyskuje. Tak samo zresztą jak Geralt bez Yennefer.

Geralta, jako mężczyznę, porównać można do ogórka. Yennefer, jako kobieta (w dodatku odgrywająca wobec Ciri rolę matki) jest niczym mleko. A jak wszyscy wiemy, ogórków i mleka łączyć nie należy.

Dlatego z pewną ulgą należy przyjąć fakt, że przez większość sagi Yennefer i Geralt nie mają ze sobą styczności, a ich spotkania, ograniczające się do namiętnego seksu, są na tyle krótkie, by nie zdążyły się pojawić pretensjonalne, toksyczne podteksty z „Okrucha lodu”. Z drugiej strony, brak tych kontaktów (jak również brak kontaktów ich obojga z Ciri po „Krwi elfów” i „Czasie pogardy”) skutecznie zapobiega jakiemukolwiek rozwojowi ich relacji. Geralt nie ma szans dojrzeć ani jako partner, ani jako ojciec.

Oddam Sapkowskiemu sprawiedliwość: Yennefer przeżywa swoją ścieżkę rozwoju, w pełni wpasowując się w rolę matki wobec Ciri. Chociaż wątek przetykany jest mistycyzmem ku czci Wielkiej Bogini Matki, który mocno woniał mi „Mgłami Avalonu” (skojarzenie jak najbardziej uprawnione, bo Sapkowski bardzo ceni tę książkę), to zrealizowany jest zgrabnie, tyle że został ściśnięty na króciutkim odcinku przedostatniego tomu, „Wieży jaskółki”, w którym Sapkowski chciał pomieścić jak na mój gust trochę za dużo rzeczy (łącznie z całą historią jakiegoś królestwa, którego nazwy już nie pamiętam).

Yennefer staje się zatem dla Ciri matką i jest gotowa do ostatecznego poświęcenia dla swojej przybranej córki, natomiast Geralt pozostaje Geraltem. Ich miłość z jakiegoś zupełnie niejasnego dla mnie powodu trwa dalej, mimo że przez ostatnie trzy książki nie mieli ze sobą żadnego kontaktu i każde przeżywało własne przygody i własne olśnienia. Ale książka mówi nam, że bardzo się kochają, a ich miłość nie zna granic. Czym jest czytelnik, by wątpić i pytać „dlaczego” oraz „jak to możliwe”?

Miłość Geralta i Yennefer jest wieczna. Wieczna dlatego, że sam Sapkowski wydaje się już nie pamiętać o jej naznaczonych konfliktem i gwałtem początkach; dlatego, że od „Krwi elfów” trwa niezmiennie, choć pozbawiona pożywki; i dlatego wreszcie, że nie kończy się nawet po śmierci.

Geralt i Yennefer odchodzą bowiem z tego świata i trafiają do pachnącego jabłkami Avalonu, by być razem przez całą wieczność. Ich związek uzyskuje tym samym pełne autorskie poparcie. Ckliwość spod znaku Oczko uderza ponownie, i ponownie chyba mam czuć słodko-gorzkie wzruszenie. Problematyczna miłość Geralta i Yennefer została wybielona z wszelkich podtekstów toksycznych i sadomasochistycznych, i zarazem wyprana z wszelkich cech indywidualnych. Relacja dwóch osób, które będąc razem, potrafiły się tylko unieszczęśliwiać, nagle staje się romantycznym wzorcem, które Sapkowski przecież tak lubi wyśmiewać.

Tę bladą i naiwną wizję ratuje tylko moja złośliwa hipoteza, zgodnie z którą Yennefer i Geralt tak naprawdę trafili do piekła. W końcu za życia mimo swojej deklaratywnej miłości nie byli w stanie wytrzymać ze sobą głupich kilku miesięcy... a teraz będą musieli spędzić razem całą wieczność.

Oscar za najlepszą postać żeńską

Yennefer, szczególnie pod sam koniec sagi (dopóki nie połączy się z Geraltem, oczywista), staje się postacią znacznie ciekawszą niż Geralt. Większość jednak postaci kobiecych, które przewijają się przez karty kolejnych książek, nie może pomarzyć o tak interesującej konstrukcji. Kobiety jako ogół wpisują się w fantastyczny ideał istoty pięknej (i dbającej o linię – dlatego właśnie dwie powabne zarrakiańskie wojowniczki powstrzymują się od jedzenia, choć jednocześnie nie stronią od żłopania hektolitrów piwska) i zawsze chętnej (tu na pierwszy plan wybija się absurdalne przyjęcie, na którym wszystkie [wszystkie!!!] czarodziejki próbują uwieść Geralta). Mimo że Sapkowski tworzy całą tajną organizację czarodziejek, które zamierzają po kryjomu rządzić światem, to skupia się przede wszystkim na opisywaniu ubrań i biżuterii każdej z nich, z pietyzmem dorównującym tylko pieczołowitości opisu wykwintnych posiłków. Głupio się przyznać, ale połowa z tych niby sprytnych, niby silnych czarodziejskich osobowości zlała mi się w głowie w bezkształtną, pozbawioną twarzy masę wydekoltowanych sukni i diamentowych kolii – archetyp kobiety silnej swoją seksualnością.

Bo najczęściej właśnie dzięki swojej seksualności kobieta może być silna: tajemnicza i uwodzicielska, podstępna i niezrozumiała, pociągająco inna. Obca.

Dlatego tak bardzo lubię Milvę – postać zupełnie drugoplanową, która odgrywa jakąś rolę właściwie tylko w „Chrzcie ognia”, trzecim tomie sagi, a piątym całego cyklu. Milva jest łuczniczką, mówi jakąś przestarzałą gwarą i twardo stąpa po ziemi, przywołując do porządku kompanię facetów, z których większość stanowczo za bardzo lubi ględzić. Narracja nie powraca w kółko do jej wyglądu albo zapachu, skupiając się zamiast tego na tym, co Milva ma do powiedzenia albo co przeżyła. To między innymi dzięki niej „Chrzest ognia” jest jedną z przyjemniejszych części cyklu.

I mając w rękach taki skarb, Sapkowski go moim zdaniem zmarnował. Ostatnia ważna rzecz, jaka spotyka Milvę, ma miejsce pod koniec „Chrztu ognia”. Dokonuje ona wtedy doniosłego moralnego wyboru – który zaraz zostaje niestety unieważniony przez przejazd bezlitosnego walca imperatywu fabularnego – i przez następne dwa tomy orbituje wokół Geralta, zachowując wprawdzie cudownie cięty język, ale tracąc nieco ze swojej głębi. Wygląda to tak, jakby autor nie za bardzo wiedział, co z nią dalej zrobić.

Do ostatnich chwil nie opuszczała mnie nadzieja, że Milva będzie jeszcze miała swój moment, jakieś chwalebne zwieńczenie swojego własnego pobocznego wąteczku. Niestety, zamiast tego Milva zostaje podle uśmiercona wraz z kilkoma innymi postaciami znacznie ciekawszymi niż Geralt.

Ale mimo wszystko cieszę się, że Sapkowski ją stworzył.

Specjalne wyróżnienie wędruje do czarodziejki Tissai de Vries: ze swoją surowością i pedantyzmem graniczącym z zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym wyróżnia się ona na tle innych czarodziejek, które wyglądają, jakby wyszły spod jednej sztancy.

Tissaię też Sapkowski bezlitośnie zarzyna.


Ciri: od obiecującej postaci do Mary Sue i Graala

Na tym podtytule można by właściwie zakończyć, bo streszcza całą drogę, jaką przebywa Ciri w cyklu wiedźmińskim.

Na początku jest wrzaskliwym dzieciakiem i zmusza Geralta, żeby się nią zaopiekował. Gorliwie uczy się walki, z dziecięcym idealizmem (który Geralt smętnie próbuje zgasić) zapowiada walkę w obronie dobra przeciwko złu, jest przedsiębiorcza i bezczelna, ufna i ciekawska, i generalnie stanowi postać znacznie ciekawszą niż wymięty Geralt.

Jednocześnie jednak od samego początku w jej postaci pojawiają się niepokojące rysy. Z początku się ich nie dostrzega; potem się je lekceważy; wreszcie jednak, kiedy rysy staną się wyrwami i dojdzie do ostatecznej katastrofy, człowiek zwraca się myślą wstecz i sam siebie pyta: „Czemu wcześniej nie zauważyłem, do czego to wszystko zmierza?”.

Ciri jest królewną w przebraniu. Wielu jest takich, którzy chcieliby dostać ją w swoje łapy i wykorzystać w politycznych zagrywkach. Ciri miewa wizje przyszłości. Ciri ma sny o czarnym rycerzu, który wywiózł ją z masakrowanego miasta, a potem zrobił jej coś strasznego, czego ona nie pamięta. Ciri przykłada się do wiedźmińskich ćwiczeń i opanowuje znakomicie sztukę władania bronią białą. Ciri jest uzdolniona magicznie i dzięki szkoleniu Yennefer osiąga jaką taką biegłość również w czarach. Ciri niby nie jest ładna, ale świątynny skryba z miejsca się w niej zakochuje. Ciri jest potomkinią elfów. Ciri jest potomkinią całego rodu o wyjątkowo potężnych zdolnościach magicznych. Ciri jest ostatnim ogniwem eugenicznego eksperymentu, mającego na celu stworzenie mesjasza, który ocali świat przed epoką lodowcową. Ciri jest posiadaczką magicznej macicy, z której wyjdzie ww. mesjasz, i to dlatego wielu jest takich, którzy chcieliby dostać ją w swoje łapy i wykorzystać w eugenicznych zagrywkach. Ciri wzbudziła uwielbienie niezliczonych hord miłośników, którzy teraz gotowi są oddać życie za jej sprawę. CIRI JEST PANIĄ ŚWIATÓW I POTRAFI PODRÓŻOWAĆ W CZASIE I PRZESTRZENI.

Sapkowski obdarza ją kolejnymi fantastycznymi umiejętnościami i kolejnymi zakochanymi w niej NPC-ami. Można powiedzieć, że Ciri na to zasługuje, bo swoje musi przecierpieć. Tylko że jej osiągnięcia rzadko sprawiają wrażenie czegoś, co Ciri zdobyła swoją krwawicą; o wiele częściej są jej zsyłane hojną ręką autora. Nie zawsze, przyznaję; są momenty, w których Ciri działa, i to skutecznie i efektownie zarazem. O wiele częściej jednak zostaje zredukowana do roli magicznej macicy, a cała jej wartość sprowadza się do jej wyjątkowego, potężnego genomu.

Swoistym nadirem cyklu jest tu początek „Pani jeziora”, ostatniego tomu. Ciri trafia do krainy elfów i wreszcie poznaje prawdę o swoim skomplikowanym rodowodzie i magicznej macicy, a dodatkowo dostaje ofertę nie do odrzucenia: pozostanie w krainie elfów, dopóki nie urodzi jej królowi dziecka – wszechpotężnego mesjasza.

I przyjmuje tę ofertę.

Nie po to nawet, by zyskać na czasie, uśpić czujność elfów i odkryć alternatywną drogę ucieczki. Nie, Ciri godzi się na ofertę elfów całkowicie szczerze, przyjmuje stuprocentowo bierną postawę, a przed zapłodnieniem chroni ją tylko wstręt króla elfów przed kopulacją z osobą o tak wysokiej zawartości genów ludzkich.

Z krainy elfów Ciri wymyka się tylko dzięki nagłej interwencji jednorożców, skonfliktowanych z elfami. To jednorożce nawiązują z nią kontakt i to jednorożce zdradzają jej sposób na ucieczkę. Szczęśliwie Ciri ma przynajmniej okazję stoczyć podczas tej ucieczki efektowną walkę na miecze, ale zanim to nastąpi, wykazuje się przedsiębiorczością zwiędłej pietruszki albo, nie przymierzając, Geralta.

Ciri zresztą wyraźnie zajmuje miejsce Geralta w sadze, stając się nowym centrum, nowym pępkiem świata, nową miarą wszechrzeczy, w odniesieniu do której określają się wszystkie inne postaci. W pewnym momencie staje się to wręcz groteskowe: okazuje się na przykład, że czarny rycerz, który wywiózł ją z masakrowanego miasta, a o którym Ciri śniła koszmary, to zakochany w niej do szaleństwa młodzieniaszek imieniem Cahir. Zakochał się w niej właśnie wtedy, kiedy wywiózł ją, półprzytomną, z miasta, po czym stwierdził, że koniecznie musi ją umyć i zdjął z niej ubranie. Miał około dwudziestu lat, ona około dwunastu, i jej dopiero sposobiące się do dojrzewania ciałko wywarło na niego przemożny wpływ, który przez kolejne lata kierował wszystkimi jego krokami.

Na marginesie tylko zaznaczę, że jedyna sytuacja, w której Cahir byłby zmuszony rozebrać Ciri do mycia, to awaria zwieraczy pod wpływem strachu, a to nie nastraja zbyt romantycznie.

Trzeba jednak przyznać, że w przeciwieństwie do Geralta, Ciri przebywa coś w rodzaju drogi od A do B, polegającej głównie na zgnojeniu młodzieńczego idealizmu. Nie do końca wierzę we wszystkie zakręty tej drogi, momentami odnoszę wrażenie, że Sapkowski wiedzę o psychologii dorastających dziewcząt czerpie przede wszystkim od Bettelheima, ale ogólnie rzecz biorąc można dostrzec w postaci Ciri pewien zamysł: bolesna utrata dzieciństwa, cynizm jako metoda obrony przed okrucieństwem świata, krwawa rozprawa z wrogami, stanięcie na własnych nogach i zjednoczenie z rodziną.

Nad tym wszystkim majaczy jednak mroczny cień przepowiedni o nadchodzącej epoce lodowcowej. Ciri – albo jej dziecko – jest jedyną osobą zdolną uratować świat przed tą groźbą. Do ostatnich stron można się zastanawiać, jak ten wątek się zakończy. Czy Ciri zaakceptuje rolę wyznaczoną jej przez proroctwo i ocali świat? Czy poświęci się dla ludzkości, od której doznała tylu cierpień, ale która ma przecież w sobie również dobro? Czy może plunie w twarz przeznaczeniu i wybierze własną ścieżkę, świadoma, że być może skazuje cały świat na długie zimy, karczmy na Bałtyku i lodowiec pchający głazy narzutowe? Jaką decyzję podejmie Ciri?

Nie wiem. Do tej pory nie wiem. Bo wątek epoki lodowcowej w pewnym momencie się po prostu rozmywa. Ciri z pomocą jednorożca wysyła Yennefer i Geralta do piekła w Avalonie, a sama teleportuje się do świata króla Artura i opowiada swoje przygody Galahadowi (jak można przypuszczać, nie do końca zgodnie z prawdą). Galahad uważa ją za wróżkę i cały czas naprasza się o seks, Ciri najpierw go gasi, ale potem stwierdza, że w sumie jest całkiem niebrzydki i ręka w rękę odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca.

Tak jest. Ciri właśnie wypięła się na cały świat, któremu grozi wieczna zmarzlina, na rzecz figli z dopiero co poznanym rycerzykiem, o którym nie wiemy dosłownie nic oprócz tego, że jest naiwny i wrażliwy na niewieście wdzięki. Nie rozumie do końca opowieści Ciri; ba, nie rozumie nawet do końca, kim ona jest, idealizując ją do samego końca jako istotę nadprzyrodzoną. Trudno to uznać za kwalifikacje do odegrania wobec Ciri roli bezpiecznej przystani po rozlicznych traumach i wstrząsach, a co dopiero równorzędnego partnera. Jedyne, co przemawia na korzyść Galahada, to jego wcale przyjemna facjata. Taki jest ostatni dar zesłany heroinie przez zawsze szczodrego autora.

Ostatni akord historii Ciri jest więc wysoce niesatysfakcjonujący. A jeszcze fałszywiej brzmi, jeśli człowiek zda sobie sprawę, co Sapkowski chciał przez ten ostatni akord powiedzieć:

Ciri to Graal.

Lecząca vulva

Nie przypadkiem przecież rycerzem, którego spotyka Ciri, jest właśnie Galahad, najczystszy z rycerzy, od urodzenia przeznaczony do odnalezienia Graala. W tej interpretacji upewnił mnie wspominany już esej Sapkowskiego „Świat króla Artura”, który zresztą uważam za mocno zideologizowany i miejscami wręcz bałamutny.

Jednym z tematów poruszanych w tym eseju jest oczywiście Graal, który Sapkowski interpretuje – za książką Jessie Weston z 1920 r. – jako oczywistego spadkobiercę magicznych kociołków z mitologii celtyckiej. Co prawda napomyka też, że w jednej z wersji opowieści o Percevalu rolę Graala pełni z odciętą głową Brana Błogosławionego, ale już w następnym akapicie z niezachwianą pewnością stwierdza, że Graal jest tak naprawdę symbolem kobiety. „Aby ją odnaleźć i zdobyć, aby ją zrozumieć, warto poświęcić sporo czasu i wysiłku” – pisze Sapkowski, w żaden sposób nie wyjaśniając, jak się to ma do świętego przedmiotu czci, jakim była ponoć głowa Brana.

Ta inspirowana Weston i „Białą boginią” Gravesa interpretacja opanowuje również historię o  Balinie, który zadał królowi Pellamowi ranę świętą włócznią, ściągając katastrofę na całą krainę, którą zażegnać może jedynie uzdrowienie króla przy pomocy Graala. Ku mojemu wielkiemu bólowi, Sapkowski robi z Balina jednowymiarowego zbrodniarza. Ani słówkiem nie wspomina o prześladującym rycerza fatum, skupiając się zamiast tego na tym, by świętą włócznię zrównać z oczywistym symbolem fallicznym. Zamiast na tym poprzestać, dodaje, że „leczący Graal to vulva”. Pomińmy fakt, że pięknie redukuje to kobietę, której „warto poświęcić sporo czasu i wysiłku”, do jej narządów płciowych. Warto zamiast tego doprowadzić myśl Sapkowskiego do logicznego wniosku, który brzmi: opowieść o Graalu jest potępieniem męskiego homoseksualizmu. No bo jeśli włócznia jest symbolem fallicznym, to Pellam zostaje raniony przez Balina penisem – i właśnie to smutne wydarzenie prowadzi do niedołężności samego króla i katastrofy całej jego krainy. Uleczyć go może tylko stosunek z kobietą. Trudno o czytelniejszą przestrogę przed zgubnymi skutkami sodomii.

A zatem kobieta to Graal. Cieszcie się, kobiety – chociaż czy rzeczywiście jest z czego? Kobietom należy się cześć i szacunek („warto poświęcić sporo czasu i wysiłku, by je zdobyć”) przede wszystkim z powodu ich powiązań z celtycką Wielką Boginią, z racji posiadania leczącej vulvy oraz cyklicznie złuszczanej śluzówki macicy. Sapkowski napomyka wprawdzie dość mętnie, że w społeczeństwie celtyckim kobiety odgrywały ogromną rolę, ale tak naprawdę kobieta jest głównie czymś, do czego się dąży (jak do Graala), czego się pragnie (tak, jak Merlin pragnął Nimue), czymś, co budzi poruszający do głębi duszy zachwyt i inspiruje (tak jak Beatrycze zainspirowała Dantego).

Wszystko to Sapkowski rzewnie podsumowuje cytatem z Lechonia: „Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”. Oczywiście, że nie ma. W tym obrazie, niby skoncentrowanym na kobiecie, jest tylko mężczyzna, jego pragnienia i jego wyobrażenie o kobiecie, jej ubóstwienie i zarazem uprzedmiotowienie.

Kiedy Galahad spotyka Ciri, odnajduje swojego Graala. Co odnajduje Ciri? Coś, czego wcale nie szukała, chyba żeby uznać Galahada za zwieńczenie bardzo pobocznego wątku zaciekawienia Ciri sprawami seksualności.


Jeśli ktoś uważa, że zbyt daleko idę z interpretacją Ciri jako Graala, to istnieje sposób na jej potwierdzenie prostszy niż czytanie całego eseju „Świat króla Artura”. Wystarczy przejrzeć opowiadanie „Coś się kończy, coś się zaczyna”, czyli coś w rodzaju fan fiction, które Sapkowski napisał do własnej sagi. Tam również Ciri spotyka Galahada (choć w innych okolicznościach), tam również z miejsca się w sobie zakochuje, i tam padają znamienne słowa:

Galahad ponownie pomyślał, marszcząc czoło.
- A Graal? - spytał wreszcie. - Co z Graalem?
- Co to jest Graal?
- Coś, czego się szuka - Galahad uniósł na poetę swoje rozmarzone oczy. - Coś, co jest najważniejsze. Coś, bez czego życie traci sens. Coś, bez czego jest się niepełnym, niedokończonym, niedoskonałym.
Poeta wydął wargi i spojrzał na rycerza swym słynnym spojrzeniem, wzrokiem, w którym wyniosłość mieszała się z wesołą życzliwością.
- Cały wieczór - powiedział - siedziałeś obok twego Graala, matołku.

To właśnie dostajemy zamiast decyzji Ciri w sprawie epoki lodowcowej. Z działającej postaci bohaterka staje się nie tylko nieruchomym poruszycielem na wzór Geralta, ale po prostu obiektem, nagrodą dla Galahada, którego czytelnik nie zdążył nawet dobrze poznać. Co więcej, jest obiektem tajemniczym i niezrozumiałym, bo przecież właśnie powinny być kobiety w porządnym wątku miłosnym – tajemnicze, niezrozumiałe i pociągająco obce. I taka właśnie powinna być według Sapkowskiego miłość – nagła, irracjonalna, zrodzona w nagłym błysku.

Co trochę się kłóci z deklarowaną przez Sapkowskiego mądrością, że na zrozumienie kobiety warto poświęcić trochę czasu i wysiłku.

1 komentarz:

  1. Fantasy = nuda. (Oprócz nielicznych wyjątków, potwierdzających regułę. A twórczość A. S. do tych wyjątków nie należy.) Oczywiście to tylko moja skromna opinia...

    OdpowiedzUsuń