sobota, 17 grudnia 2016

Harry Potter i cyniczne żerowanie na nostalgii – Dlaczego „Przeklęte dziecko” nie powinno istnieć


Jurij Knorozow, badacz pisma Majów, trafnie wyraża moje odczucia.


Jeszcze kilka miesięcy temu trudno byłoby mi uwierzyć, że coś, co swoim nazwiskiem podpisała Rowling, okaże się równie bolesnym gniotem co „Pomnik cesarzowej Achai”. Ziemiański przynajmniej w „Pomniku” niczego nie zepsuł – świat Achai zawsze był beznadziejny i bez sensu. „Harry Potter” natomiast – choć niepozbawiony wad, które starzejąc się, dostrzegam coraz wyraźniej – do tej pory pozostawał dla mnie porządną serią, budzącą głównie miłe skojarzenia.

Tak było, dopóki z plugawych odmętów nie wychynęła ta odrażająca bestia, którą jest „Przeklęte dziecko”, a która może się podobać tylko jeśli ktoś ma wzrok tak zasnuty mgłą nostalgii, że nie dostrzega, jaki radioaktywny odpad zgotowała Rowling wraz z Tiffanym i Thorne’em. Nieśmiało zarzucać tej książce, że jest niestety tylko scenariuszem, a nie pełnoprawną powieścią, to jak mieć za złe Hitlerowi, że nosił wąsik, który nam się nie podoba.

Mix it in the mincer and pretend it’s beef

„Harry Potter i przeklęte dziecko” to katastrofa. Fabuła składa się z pomysłów przemielonych miliony razy w fan fiction: syn Harry’ego Albus trafia do Slytherinu i zaprzyjaźnia się ze Scorpiusem Malfoyem; bohaterowie wpadają na pomysł podróży w czasie, żeby naprawić to, co w przeszłości nie do końca się udało; Voldemort spłodził dziecko.

W tych rzadkich momentach, gdy „Przeklęte dziecko” nie zrzyna bezczelnie z fan fiction, zaczyna bezczelnie zrzynać z poprzednich części „Harry’ego Pottera”, rozgrzebując dawno rozwiązane konflikty i zabliźnione rany. Postaci są przy tym absolutnie nieznośne. Myśleliście, że Harry dorósł, dojrzał, znalazł swoje miejsce w życiu? Ależ skąd, blizna nadal go boli, a on sam jest egotycznym i narcystycznym kretynem, który zamiast dostrzec problemy swojego syna, wiecznie ględzi wyłącznie o sobie i śni sny o tym, jacy to Dursleyowie byli dla niego niedobrzy (trzeba korzystać z każdej okazji, by odgrzać nieświeżego kotleta i raz jeszcze pokazać scenę, w której Hagrid mówi „jesteś czarodziejem, Harry”). Ron zdegenerował się do wyjątkowo żałosnego elementu komicznego, który nie wie, za który koniec różdżki należy trzymać, na własnym ślubie był pijany, a w jednej ze scen pyta niemal dosłownie „Ociec, prać?”. Hermiona została ministrem magii tylko po to, żeby pokazać, jacy autorzy są postępowi; szkoda, że przy okazji stała się wyjątkowo niekompetentną osobą, która nie potrafi poradzić sobie ze sprawami tak trywialnymi jak zaginięcie dwóch smarkaczy i która stosuje przemoc fizyczną wobec swojego męża. Córka Rona i Hermiony, Rose, to nadęte monstrum, która służy wyłącznie jako dowód, że relacja Albusa i Scorpiusa nie ma wcale podłoża erotycznego. Mimo że cały czas się przytulają i mówią sobie rzeczy zgoła niewypowiadane między przyjaciółmi, autorzy zadbali również o to, by wyraźnie zaznaczyć, że Scorpius jest zakochany w Rose, a i Albus jest jak najbardziej heteroseksualny.

Łopatologia stosowana

Ilekroć „Przeklęte dziecko” próbuje podjąć poważne, dorosłe tematy, takie jak konflikt między nieudolnym ojcem (Harrym) a zbuntowanym synem (Albusem), robi to w sposób idiotycznie naiwny. Jest jednak jeszcze gorzej, gdy przenosimy się do alternatywnej rzeczywistości, w której Voldemort zwyciężył. Hogwart przemienia się w high school, w którym drużyna futbolowa i cheerleaderki wyczekują takich uroczystości jak Krwawy Bal albo Dzień Voldemorta, a w lochach torturuje się szlamy. Czołowa cheerleaderka  wypowiada poniższe słowa:

Polly Chapman: W mordę Pottera, znowu mam krew na butach... (Pochyla się i starannie wyciera krew z butów).

I jest to właściwie całkiem subtelne. Naprawdę, w tym fragmencie autorzy scenariusza jeszcze się hamowali. Następną scenę zaczynają bowiem tak:

Po obu stronach pokojach wiszą ozdobione wizerunkiem ptaka flagi Wróżebnika, przypominające faszystowskie.

Rozumiecie? ROZUMIECIE? FASZYSTOWSKIE. VOLDEMORT=FASZYZM. ŁAPIECIE, CZY MAM JESZCZE ZWIĘKSZYĆ CZCIONKĘ?

Karambol

Właściwie każda linijka w „Przeklętym dziecku” mogłaby zainspirować wielostronicowy traktat objaśniający, co jest z nią tak, ale życie jest na to za krótkie, dlatego tutaj ograniczę się do powyższego cytatu z Polly Chapman. Po pierwsze, ukazuje doprawdy przedszkolne wyobrażenie czarnych charakterów, którzy dla zabawy kroją niewinnych na plasterki, chichocząc przy tym diabolicznie. Po drugie, wprowadza idiotyczne przekleństwo. Po trzecie, budzi pytanie, dlaczego źli czarodzieje nie użyją czystego zaklęcia Cruciatus, zamiast brudzić sobie buty krwią. Po czwarte, można się zastanawiać, co właściwie szlamy robiły w Hogwarcie, zanim zaczęto je torturować w lochach (a stało się to niedawno, ponieważ pomysłodawcą był dopiero Alternatywny Zły Scorpius). Czyżby w tym złym, opanowanym przez Voldemorta faszyzm świecie szlamy jednak uczęszczały do szkoły? A może z jakiegoś powodu zrobiono z Hogwartu obóz koncentracyjny?

Weźmy inną sytuację: Harry’emu coś, uczciwszy uszy, odwala i rozkazuje McGonagall, żeby śledziła jego syna przy pomocy Mapy Huncwotów i pilnowała, by nie spotykał się ze Scorpiusem. Kilka scen później, kiedy Albus i Scorpius znikają bez wieści, nikt nie pomyśli, żeby w pierwszej kolejności sprawdzić, czy nie ma ich na mapie – zamiast tego McGonagall i jakiś jeden przypadkowy statysta rzucają się przeszukiwać cały Hogwart, podczas gdy sam Harry, zamiast im pomóc, udaje się na zebranie w ministerstwie.

Albo jeszcze co innego: Albus i Scorpius cofają się w czasie, by zapobiec śmierci Cedrica Diggory’ego. Zamiast, bo ja wiem, ukraść świstoklik, który przeniósł Harry’ego i Cedrica na cmentarz, gdzie odrodził się Voldemort, postanawiają w czasie pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego przebrać się w szaty Durmstrangu i przy pomocy zaklęcia Expelliarmus zabrać Cedricowi różdżkę, aby przegrał zadanie. Kiedy rzucają zaklęcie, nie są nawet w pobliżu Cedrica. Różdżka przelatuje nad całym tłumem patrzącym, jak Cedric walczy ze smokiem. Nikogo to nie dziwi. Nikomu nagła utrata różdżki nie kojarzy się z sabotażem. Nie. Cedric dostaje zero punktów za pierwsze zadanie i cześć pieśni.

Nic, absolutnie nic nie trzyma się w tej książce kupy. Kolejne nielogiczności i bezsensy nawarstwiają się w postępie geometrycznym, sprawiając, że każda kolejna scena jest jak kolejny samochód, dołączający z hukiem do gigantycznego karambolu. Można to wytłumaczyć tylko w jeden sposób: przy wymyślaniu każdego aktu twórcy otwierali kolejną butelkę wódki, a przy każdej scenie odpalali nowego jointa.

Fakt, że fabułę oparto na podróżach w czasie i alternatywnych rzeczywistościach, wcale sprawy nie poprawia. Widać wyraźnie, co było naczelnym priorytetem przy pisaniu scenariusza: możliwość pokazania jak największej ilości fajnych efektów, latających budek telefonicznych, błyskających zaklęć, transformacji pani sprzedającej słodycze w pociągu w coś na kształt Wolverine’a, centaurów i żartów z Rona oraz zniewieściałych Francuzów, którym dopiero kilka miesięcy jedzenia angielskiego puddingu z łoju daje dość sił, by wystarczająco głośno wiwatować na cześć Fleur Delacour.

Nostalgia i fan service

Są to dwa słowa klucze, które pozwalają zrozumieć tę katastrofę, dwie gliniane nogi, na których stoi ten wątpliwy kolos. Z jednej strony jest odgrzewanie starych kotletów – znowu mamy Turniej Trójmagiczny, znowu Harry jest dręczony przez Dursleyów, a jak pojawia się jakieś zagrożenie, to może to być tylko Voldemort albo ktoś związany z nim. Z drugiej strony pojawiają się takie nieczyste zagrania jak relacja między Albusem a Scorpiusem – wystarczająco przytulaśna, żeby przypodobać się wszystkim, którzy chcieliby wątku gejowskiego, a jednocześnie wystarczająco zaprzeczona, by nie zrazić, którzy by tego wątku nie chcieli.

Ale jest coś jeszcze, coś mrocznego i nikczemnego, co łatwo przeoczyć, ale po głębszym zastanowieniu staje się oczywiste. U mnie dzwonek alarmowy rozdzwonił się w chwili, gdy Draco wkurza się na Harry’ego i rzuca na niego zaklęcie Flipendo – zaklęcie, które w grach o Harrym Potterze służy do przesuwania skrzynek i wydobywaniu fasolek z kociołków.

Następnym sygnałem ostrzegawczym było zaklęcie Bombarda, pojawiające się wedle mojej wiedzy wyłącznie w filmach.

I wreszcie do mnie dotarło: Rowling zapragnęła mieć swoje Gwiezdne Wojny: nie trzy różne kanony – książkowy, filmowy i growy – tylko jeden spójny megaświat, na którym będzie można trzepać kasę. „Przeklęte dziecko” miało być soczewką, w której skupią się dotychczasowe produkty marki „Harry Potter”. Obrazem nowych wytycznych, na których będzie można budować najpierw wszystkie fefnaście tysięcy filmów o „Fantastycznych zwierzętach”, a potem, czemu nie, całą serię „Quidditch przez wieki” opowiadającą o sportowych perypetiach Kenilworthy’ego Whispa, trylogię o duchowym życiu profesora Binnsa, sagę rodu Zgredka, thriller szpiegowski z Bardem Beedle’em albo tysiąc trzysta osiemnastą wersję „Pięknej i bestii” o rodzicach Hagrida. Możliwości są nieskończone. Piniondz jest nieskończony.

Żeby nie było – w samej chęci zarobienia pieniędzy nie ma nic zdrożnego. Nie wszyscy są książętami krwi, nie wszyscy dostają apanaże, a wszyscy muszą jeść. Ba, nic zdrożnego nie ma nawet w żerowaniu na nostalgii, o ile robi się to w sposób umiejętny i nie ogranicza do bezczelnego recyklingu, tylko dodaje się jakąś nową jakość. Siódma część „Gwiezdnych Wojen” bezczelnie żeruje na nostalgii, ale jednocześnie mniej więcej trzyma się kupy, ma sympatycznych bohaterów i interesującego (albo przynajmniej kontrowersyjnego) antagonistę. Dodatek „Dragonborn” do „Skyrima” na każdym kroku łechce graczy, którzy z sentymentem wspominają „Morrowind”, ale niezależnie od tego jest po prostu dobrą grą.

„Przeklęte dziecko” jest jak odpad radioaktywny, który próbuje się reklamować wesołym hasełkiem „Atom jest najczystszym źródłem energii”. Polecam je serdecznie jako prezent gwiazdkowy dla kogoś, kogo się szczerze nienawidzi.

Jeszcze trzy cytaty, w tym dwa żenujące

Rozumie się samo przez się, że książka jest po prostu słaba pod względem pisarskim. Częściowo wynika to z formuły scenariusza, który jest przeznaczony raczej do wystawiania niż do czytania, ale częściowo jest winą po prostu wyjątkowej nieudolnośc twórców.

Cytat żenujący nr 1:

Dementorzy zlatują się ze wszystkich stron. SNAPE wie, co to oznacza.

Snape: Musisz uciekać. Ja ich zatrzymam najdłużej, jak się da.

Scorpius: Dziękuję. Jest pan moim światłem w ciemności.

SNAPE wygląda jak prawdziwy bohater. Patrzy na SCORPIUSA i uśmiecha się łagodnie. OZM przyciska obie ręce do ust i z całych sił próbuje powstrzymać mdłości.

Cytat żenujący nr 2

[McGonagall wścieka się na minister Hermionę za to, że z powodu jej bezmyślności zmieniacz czasu wpadł w niepowołane ręce. Harry i Ginny opowiadają się za Hermioną w drętwym dialogu. A potem...]

Profesor McGonagall: Wasza solidarność jest godna podziwu, niemniej wasza bezmyślność daje do myślenia.

Draco: Zatem i ja powinienem za nią odpowiedzieć.

Draco wchodzi na podium i staje u boku GINNY. To scena niczym z filmu o Spartakusie.

Nie. To nie jest scena niczym z filmu o Spartakusie. To scena niczym z beznadziejnego scenariusza, którego autorzy muszą podpierać się nawiązaniami do popkultury, żeby wyjaśnić, jaki nastrój ma scena, którą spłodzili.

A teraz – uwaga, uwaga – cytat nr 3, czyli najlepszy fragment w całej książce:

[Albus i Scorpius są na stacji kolejowej, gdzie zagaduje ich Chodzący Stereotyp].

Zawiadowca: Wita, synoćki, co ciuchcia tamuj na jedynbur jadzi miarom nijakom wedli onej pory nie przyndzi, ha?

Scorpius: Słucham?

Zawiadowca: Abo jak wyśta czekata na onom ciuchem na jedynbur, takto widźta, co wedli późnijszej pory pojadzi. Ciuchciom trza wedli rozpisańja jadzić, a kursi wedli nyjnojwszego rozkładańja tera som.

I ten fragment jest najlepszy w całej książce wyłącznie dlatego, że tłumacze - Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz - na pewno dobrze się bawili, kiedy go przekładali. Jest to jedyna pozytywna rzecz, jaka wynikła z tego żałosnego, cynicznego skoku na kasę, jakim jest „Przeklęte dziecko”. Jeśli jeszcze nie macie prezentu gwiazdkowego dla swojego najgorszego wroga, już wiecie, co mu kupić.

----
W sumie w planach był dalszy ciąg jęczenia na „Mgły Avalonu”, ale wena rządzi się swoimi prawami.
Wiem, że Rowling nie jest autorką scenariusza, a jedynie "oryginalnej opowieści". To nieistotne. Podpisała się pod tym. Jest za to odpowiedzialna.

2 komentarze:

  1. Genialna recenzja! Przyznam szczerze, że HP ani mnie ziębił, ani grzał, ale uważałam go za naprawdę przyzwoitą serię, więc przeklęte dziecko wydaje mi się kiepskim fanfickiem na papierze i obrazą poprzednich części.
    A"Mgieł..." już nie będzie?:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będą, będą, tylko dzisiaj mi nie szły :) "Mgły Avalonu" są bardziej zniuansowane i wymagają większego wysiłku intelektualnego niż pastwienie się nad "Przeklętym dzieckiem".

      Usuń