Jurij Knorozow, badacz pisma Majów, trafnie wyraża moje odczucia. |
Jeszcze kilka
miesięcy temu trudno byłoby mi uwierzyć, że coś, co swoim nazwiskiem podpisała
Rowling, okaże się równie bolesnym gniotem co „Pomnik cesarzowej Achai”.
Ziemiański przynajmniej w „Pomniku” niczego nie zepsuł – świat Achai zawsze był
beznadziejny i bez sensu. „Harry Potter” natomiast – choć niepozbawiony wad,
które starzejąc się, dostrzegam coraz wyraźniej – do tej pory pozostawał dla
mnie porządną serią, budzącą głównie miłe skojarzenia.
Tak było,
dopóki z plugawych odmętów nie wychynęła ta odrażająca bestia, którą jest
„Przeklęte dziecko”, a która może się podobać tylko jeśli ktoś ma wzrok tak
zasnuty mgłą nostalgii, że nie dostrzega, jaki radioaktywny odpad zgotowała
Rowling wraz z Tiffanym i Thorne’em. Nieśmiało zarzucać tej książce, że jest
niestety tylko scenariuszem, a nie pełnoprawną powieścią, to jak mieć za złe
Hitlerowi, że nosił wąsik, który nam się nie podoba.
Mix it in the mincer and pretend it’s beef
„Harry Potter
i przeklęte dziecko” to katastrofa. Fabuła składa się z pomysłów przemielonych
miliony razy w fan fiction: syn Harry’ego Albus trafia do Slytherinu i
zaprzyjaźnia się ze Scorpiusem Malfoyem; bohaterowie wpadają na pomysł podróży
w czasie, żeby naprawić to, co w przeszłości nie do końca się udało; Voldemort
spłodził dziecko.
W tych
rzadkich momentach, gdy „Przeklęte dziecko” nie zrzyna bezczelnie z fan fiction,
zaczyna bezczelnie zrzynać z poprzednich części „Harry’ego Pottera”,
rozgrzebując dawno rozwiązane konflikty i zabliźnione rany. Postaci są przy tym
absolutnie nieznośne. Myśleliście, że Harry dorósł, dojrzał, znalazł swoje
miejsce w życiu? Ależ skąd, blizna nadal go boli, a on sam jest egotycznym i
narcystycznym kretynem, który zamiast dostrzec problemy swojego syna, wiecznie
ględzi wyłącznie o sobie i śni sny o tym, jacy to Dursleyowie byli dla niego
niedobrzy (trzeba korzystać z każdej okazji, by odgrzać nieświeżego kotleta i
raz jeszcze pokazać scenę, w której Hagrid mówi „jesteś czarodziejem, Harry”).
Ron zdegenerował się do wyjątkowo żałosnego elementu komicznego, który nie wie,
za który koniec różdżki należy trzymać, na własnym ślubie był pijany, a w
jednej ze scen pyta niemal dosłownie „Ociec, prać?”. Hermiona została ministrem
magii tylko po to, żeby pokazać, jacy autorzy są postępowi; szkoda, że przy
okazji stała się wyjątkowo niekompetentną osobą, która nie potrafi poradzić
sobie ze sprawami tak trywialnymi jak zaginięcie dwóch smarkaczy i która
stosuje przemoc fizyczną wobec swojego męża. Córka Rona i Hermiony, Rose, to
nadęte monstrum, która służy wyłącznie jako dowód, że relacja Albusa i
Scorpiusa nie ma wcale podłoża erotycznego. Mimo że cały czas się przytulają i
mówią sobie rzeczy zgoła niewypowiadane między przyjaciółmi, autorzy zadbali
również o to, by wyraźnie zaznaczyć, że Scorpius jest zakochany w Rose, a i
Albus jest jak najbardziej heteroseksualny.
Łopatologia stosowana
Ilekroć
„Przeklęte dziecko” próbuje podjąć poważne, dorosłe tematy, takie jak konflikt
między nieudolnym ojcem (Harrym) a zbuntowanym synem (Albusem), robi to w
sposób idiotycznie naiwny. Jest jednak jeszcze gorzej, gdy przenosimy się do
alternatywnej rzeczywistości, w której Voldemort zwyciężył. Hogwart przemienia
się w high school, w którym drużyna futbolowa i cheerleaderki wyczekują takich
uroczystości jak Krwawy Bal albo Dzień Voldemorta, a w lochach torturuje się
szlamy. Czołowa cheerleaderka wypowiada
poniższe słowa:
Polly Chapman: W mordę Pottera, znowu
mam krew na butach... (Pochyla się i
starannie wyciera krew z butów).
I jest to
właściwie całkiem subtelne. Naprawdę, w tym fragmencie autorzy scenariusza
jeszcze się hamowali. Następną scenę zaczynają bowiem tak:
Po obu stronach pokojach wiszą ozdobione
wizerunkiem ptaka flagi Wróżebnika, przypominające faszystowskie.
Rozumiecie?
ROZUMIECIE? FASZYSTOWSKIE. VOLDEMORT=FASZYZM. ŁAPIECIE, CZY MAM JESZCZE
ZWIĘKSZYĆ CZCIONKĘ?
Karambol
Właściwie
każda linijka w „Przeklętym dziecku” mogłaby zainspirować wielostronicowy
traktat objaśniający, co jest z nią tak, ale życie jest na to za krótkie,
dlatego tutaj ograniczę się do powyższego cytatu z Polly Chapman. Po pierwsze,
ukazuje doprawdy przedszkolne wyobrażenie czarnych charakterów, którzy dla
zabawy kroją niewinnych na plasterki, chichocząc przy tym diabolicznie. Po
drugie, wprowadza idiotyczne przekleństwo. Po trzecie, budzi pytanie, dlaczego
źli czarodzieje nie użyją czystego zaklęcia Cruciatus, zamiast brudzić sobie
buty krwią. Po czwarte, można się zastanawiać, co właściwie szlamy robiły w
Hogwarcie, zanim zaczęto je torturować w lochach (a stało się to niedawno,
ponieważ pomysłodawcą był dopiero Alternatywny Zły Scorpius). Czyżby w tym
złym, opanowanym przez Voldemorta faszyzm świecie szlamy jednak
uczęszczały do szkoły? A może z jakiegoś powodu zrobiono z Hogwartu obóz
koncentracyjny?
Weźmy inną
sytuację: Harry’emu coś, uczciwszy uszy, odwala i rozkazuje McGonagall, żeby
śledziła jego syna przy pomocy Mapy Huncwotów i pilnowała, by nie spotykał się
ze Scorpiusem. Kilka scen później, kiedy Albus i Scorpius znikają bez wieści,
nikt nie pomyśli, żeby w pierwszej kolejności sprawdzić, czy nie ma ich na
mapie – zamiast tego McGonagall i jakiś jeden przypadkowy statysta rzucają się
przeszukiwać cały Hogwart, podczas gdy sam Harry, zamiast im pomóc, udaje się
na zebranie w ministerstwie.
Albo jeszcze
co innego: Albus i Scorpius cofają się w czasie, by zapobiec śmierci Cedrica
Diggory’ego. Zamiast, bo ja wiem, ukraść świstoklik, który przeniósł Harry’ego
i Cedrica na cmentarz, gdzie odrodził się Voldemort, postanawiają w czasie
pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego przebrać się w szaty Durmstrangu i
przy pomocy zaklęcia Expelliarmus zabrać Cedricowi różdżkę, aby przegrał
zadanie. Kiedy rzucają zaklęcie, nie są nawet w pobliżu Cedrica. Różdżka
przelatuje nad całym tłumem patrzącym, jak Cedric walczy ze smokiem. Nikogo to
nie dziwi. Nikomu nagła utrata różdżki nie kojarzy się z sabotażem. Nie. Cedric
dostaje zero punktów za pierwsze zadanie i cześć pieśni.
Nic,
absolutnie nic nie trzyma się w tej książce kupy. Kolejne nielogiczności i
bezsensy nawarstwiają się w postępie geometrycznym, sprawiając, że każda
kolejna scena jest jak kolejny samochód, dołączający z hukiem do gigantycznego
karambolu. Można to wytłumaczyć tylko w jeden sposób: przy wymyślaniu każdego
aktu twórcy otwierali kolejną butelkę wódki, a przy każdej scenie odpalali
nowego jointa.
Fakt, że
fabułę oparto na podróżach w czasie i alternatywnych rzeczywistościach, wcale
sprawy nie poprawia. Widać wyraźnie, co było naczelnym priorytetem przy pisaniu
scenariusza: możliwość pokazania jak największej ilości fajnych efektów,
latających budek telefonicznych, błyskających zaklęć, transformacji pani
sprzedającej słodycze w pociągu w coś na kształt Wolverine’a, centaurów i
żartów z Rona oraz zniewieściałych Francuzów, którym dopiero kilka miesięcy jedzenia
angielskiego puddingu z łoju daje dość sił, by wystarczająco głośno wiwatować
na cześć Fleur Delacour.
Nostalgia i fan service
Są to dwa
słowa klucze, które pozwalają zrozumieć tę katastrofę, dwie gliniane nogi, na których stoi ten wątpliwy kolos. Z jednej strony jest
odgrzewanie starych kotletów – znowu mamy Turniej Trójmagiczny, znowu Harry
jest dręczony przez Dursleyów, a jak pojawia się jakieś zagrożenie, to może to
być tylko Voldemort albo ktoś związany z nim. Z drugiej strony pojawiają się
takie nieczyste zagrania jak relacja między Albusem a Scorpiusem – wystarczająco
przytulaśna, żeby przypodobać się wszystkim, którzy chcieliby wątku
gejowskiego, a jednocześnie wystarczająco zaprzeczona, by nie zrazić, którzy by
tego wątku nie chcieli.
Ale jest coś
jeszcze, coś mrocznego i nikczemnego, co łatwo przeoczyć, ale po głębszym
zastanowieniu staje się oczywiste. U mnie dzwonek alarmowy rozdzwonił się w
chwili, gdy Draco wkurza się na Harry’ego i rzuca na niego zaklęcie Flipendo –
zaklęcie, które w grach o Harrym Potterze służy do przesuwania skrzynek i
wydobywaniu fasolek z kociołków.
Następnym
sygnałem ostrzegawczym było zaklęcie Bombarda, pojawiające się wedle mojej
wiedzy wyłącznie w filmach.
I wreszcie do
mnie dotarło: Rowling zapragnęła mieć swoje Gwiezdne Wojny: nie trzy różne
kanony – książkowy, filmowy i growy – tylko jeden spójny megaświat, na którym
będzie można trzepać kasę. „Przeklęte dziecko” miało być soczewką, w której
skupią się dotychczasowe produkty marki „Harry Potter”. Obrazem nowych
wytycznych, na których będzie można budować najpierw wszystkie fefnaście
tysięcy filmów o „Fantastycznych zwierzętach”, a potem, czemu nie, całą serię
„Quidditch przez wieki” opowiadającą o sportowych perypetiach Kenilworthy’ego
Whispa, trylogię o duchowym życiu profesora Binnsa, sagę rodu Zgredka, thriller
szpiegowski z Bardem Beedle’em albo tysiąc trzysta osiemnastą wersję „Pięknej i
bestii” o rodzicach Hagrida. Możliwości są nieskończone. Piniondz jest
nieskończony.
Żeby nie było
– w samej chęci zarobienia pieniędzy nie ma nic zdrożnego. Nie wszyscy są
książętami krwi, nie wszyscy dostają apanaże, a wszyscy muszą jeść. Ba, nic
zdrożnego nie ma nawet w żerowaniu na nostalgii, o ile robi się to w sposób
umiejętny i nie ogranicza do bezczelnego recyklingu, tylko dodaje się jakąś
nową jakość. Siódma część „Gwiezdnych Wojen” bezczelnie żeruje na nostalgii,
ale jednocześnie mniej więcej trzyma się kupy, ma sympatycznych bohaterów i
interesującego (albo przynajmniej kontrowersyjnego) antagonistę. Dodatek
„Dragonborn” do „Skyrima” na każdym kroku łechce graczy, którzy z sentymentem wspominają
„Morrowind”, ale niezależnie od tego jest po prostu dobrą grą.
„Przeklęte
dziecko” jest jak odpad radioaktywny, który próbuje się reklamować wesołym
hasełkiem „Atom jest najczystszym źródłem energii”. Polecam je serdecznie jako
prezent gwiazdkowy dla kogoś, kogo się szczerze nienawidzi.
Jeszcze trzy cytaty, w tym dwa żenujące
Rozumie się
samo przez się, że książka jest po prostu słaba pod względem pisarskim.
Częściowo wynika to z formuły scenariusza, który jest przeznaczony raczej do
wystawiania niż do czytania, ale częściowo jest winą po prostu wyjątkowej
nieudolnośc twórców.
Cytat
żenujący nr 1:
Dementorzy zlatują się ze wszystkich stron.
SNAPE wie, co to oznacza.
Snape: Musisz uciekać. Ja ich zatrzymam
najdłużej, jak się da.
Scorpius: Dziękuję. Jest pan moim
światłem w ciemności.
SNAPE wygląda jak prawdziwy bohater. Patrzy
na SCORPIUSA i uśmiecha się łagodnie. OZM przyciska obie ręce do ust i z całych sił próbuje powstrzymać
mdłości.
Cytat
żenujący nr 2
[McGonagall
wścieka się na minister Hermionę za to, że z powodu jej bezmyślności zmieniacz
czasu wpadł w niepowołane ręce. Harry i Ginny opowiadają się za Hermioną w
drętwym dialogu. A potem...]
Profesor McGonagall: Wasza solidarność
jest godna podziwu, niemniej wasza bezmyślność daje do myślenia.
Draco: Zatem i ja powinienem za nią
odpowiedzieć.
Draco wchodzi na podium i staje u boku
GINNY. To scena niczym z filmu o Spartakusie.
Nie. To nie
jest scena niczym z filmu o Spartakusie. To scena niczym z beznadziejnego
scenariusza, którego autorzy muszą podpierać się nawiązaniami do popkultury,
żeby wyjaśnić, jaki nastrój ma scena, którą spłodzili.
A teraz –
uwaga, uwaga – cytat nr 3, czyli najlepszy fragment w całej książce:
[Albus i
Scorpius są na stacji kolejowej, gdzie zagaduje ich Chodzący Stereotyp].
Zawiadowca: Wita, synoćki, co ciuchcia
tamuj na jedynbur jadzi miarom nijakom wedli onej pory nie przyndzi, ha?
Scorpius: Słucham?
Zawiadowca: Abo jak wyśta czekata na
onom ciuchem na jedynbur, takto widźta, co wedli późnijszej pory pojadzi.
Ciuchciom trza wedli rozpisańja jadzić, a kursi wedli nyjnojwszego rozkładańja
tera som.
I ten fragment
jest najlepszy w całej książce wyłącznie dlatego, że tłumacze - Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz - na pewno dobrze
się bawili, kiedy go przekładali. Jest to jedyna pozytywna rzecz, jaka wynikła
z tego żałosnego, cynicznego skoku na kasę, jakim jest „Przeklęte dziecko”.
Jeśli jeszcze nie macie prezentu gwiazdkowego dla swojego najgorszego wroga,
już wiecie, co mu kupić.
----
W sumie w
planach był dalszy ciąg jęczenia na „Mgły Avalonu”, ale wena rządzi się swoimi
prawami.
Wiem, że Rowling nie jest autorką scenariusza, a jedynie "oryginalnej opowieści". To nieistotne. Podpisała się pod tym. Jest za to odpowiedzialna.
Genialna recenzja! Przyznam szczerze, że HP ani mnie ziębił, ani grzał, ale uważałam go za naprawdę przyzwoitą serię, więc przeklęte dziecko wydaje mi się kiepskim fanfickiem na papierze i obrazą poprzednich części.
OdpowiedzUsuńA"Mgieł..." już nie będzie?:(
Będą, będą, tylko dzisiaj mi nie szły :) "Mgły Avalonu" są bardziej zniuansowane i wymagają większego wysiłku intelektualnego niż pastwienie się nad "Przeklętym dzieckiem".
Usuń