sobota, 3 grudnia 2016

I przestań przeklinać, do diabła - "Hugo", Bédu (tłum. Agnieszka Labisko)




Po krótkim zastanowieniu śmiało rzec mogę, że „Hugo” był pierwszym komiksem w moim życiu i do tej pory chyba pozostaje ulubionym, wyprzedzając „Thorgala”, który zaczął się rozrastać i pączkować w sto tysięcy nieogarnialnych dla mnie serii pobocznych.






Ten komiks nauczył mnie wszystkiego, co warto wiedzieć o średniowieczu.

„Hugo” jest baśnią. Przedstawiony w nim świat po mistrzowsku łączy elementy znane i nieznane, realistyczne i cudowne: są tam zbrojne warzywa wojujące z oblegającymi ich mury hordami szkodników, ale i całkiem zwykłe średniowieczne opactwo; jest magiczny zamek stworzony dosłownie z tysięcy mew, ale i budowana przez dziesięciolecia gotycka katedra. Równie wyraziste są postaci. Sam Hugo, choć w wieku dość młodocianym (sądząc z mikrej postury), cieszy się całkowicie dorosłą autonomią; to on nauczył mnie słowa „trubadur”, mimo że swojej lutni zazwyczaj używa jako broni obuchowej. Jest też jego milczący towarzysz, niedźwiedź Biskoto, i aż nazbyt rozgadane przeznaczenie – Narcyz, no i wróżka Śliweczka, którą wbrew niesprawiedliwym i z gruntu niesłusznym słowom jednego z moich pająków („Śliweczka to Deus ex machina i dama w opresji w jednym) uważam, za jedną z najbardziej pamiętnych żeńskich postaci mojego dzieciństwa.

Dwa posiadane przeze mnie zeszyty komiksu („Zaklęcie w fasolę” i „Zamek mew”) zostały zaczytane niemal na śmierć i podczas jednego z zabiegów konserwatorskich zostały im zamienione okładki, dlatego ogromnie mnie ucieszyło nowe wydanie wszystkich pięciu części „Hugo” w jednym tomie. Radość i przyjemność ogromna, mimo nowego tłumaczenia, które, jak to zwykle bywa z nowymi tłumaczeniami, budziło czasem sprzeciw u tych, którzy znają stare.

Przyznać trzeba, że nowe tłumaczenie Agnieszki Labisko jest znacznie bardziej nastawione na dzisiejszą młodzież, nader często używając sformułowań takich jak „tępe dzidy”, sypiąc ripostami wyraźnie pomyślanymi jako „śmieszne teksty”, a nawet stosując aluzje popkulturowe z wróżbitą Maciejem włącznie. To może się nie podobać, ja jednak patrzę na to łaskawiej, bo niektóre sformułowania są naprawdę bardzo udane, a jedno weszło już do mojej codziennej komunikacji:

Nie macie pojęcia, ile rzeczy można w ten sposób skomentować.


Z drugiej jednak strony jest co najmniej jedno miejsce, które bardzo mnie skonfundowało. Zwróćcie uwagę szczególnie na trzeci obrazek:

To jest stare tłumaczenie, autorstwa Iwony Sienickiej...
...a to nowe.


Gdzie się podziałeś, mój finezyjny dowcipie? Co się z tobą stało? Bo przecież chyba pojawiasz się w oryginale – ale jeśli tak, czemu zniknąłeś u Agnieszki Labisko? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie – niech się odezwie, niech uśmierzy mój niepokój.

Niepokój, który mimo wszystko nie jest aż tak wielki, by „Hugo” nie był dla mnie jednym z najprzyjemniejszych czytelniczych doświadczeń ostatniego czasu.

2 komentarze:

  1. Hej, co do zniknięcia dowcipu z ciżmą, to czy czasem licho nie jest słowiańską odmianą diabła? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety ja miałem jeszcze gorsze odczucia. Labisko po prostu poległa z kretesem, jej humor translatorski jest sztywny i wysilony. To co w tłumaczeniu Orbity było miejscami finezyjne, w wersji Egmontu i Labisko jest ciężkie i tępe, jak ta nieszczęsna użyta przez Labisko dzida (suchar kilka lat temu owszem zjadliwy, obecnie niestety mocno przeterminowanym... tak tak, język jest żywy a modne niegdyś wyrażenia, podobnie jak ubrania, mają to do siebie że często wychodzą z mody).

    OdpowiedzUsuń