Po krótkim
zastanowieniu śmiało rzec mogę, że „Hugo” był pierwszym komiksem w moim życiu i
do tej pory chyba pozostaje ulubionym, wyprzedzając „Thorgala”, który zaczął
się rozrastać i pączkować w sto tysięcy nieogarnialnych dla mnie serii
pobocznych.
Ten komiks nauczył mnie wszystkiego, co warto wiedzieć o średniowieczu. |
„Hugo” jest
baśnią. Przedstawiony w nim świat po mistrzowsku łączy elementy znane i
nieznane, realistyczne i cudowne: są tam zbrojne warzywa wojujące z
oblegającymi ich mury hordami szkodników, ale i całkiem zwykłe średniowieczne
opactwo; jest magiczny zamek stworzony dosłownie z tysięcy mew, ale i budowana
przez dziesięciolecia gotycka katedra. Równie wyraziste są postaci. Sam Hugo,
choć w wieku dość młodocianym (sądząc z mikrej postury), cieszy się całkowicie
dorosłą autonomią; to on nauczył mnie słowa „trubadur”, mimo że swojej lutni
zazwyczaj używa jako broni obuchowej. Jest też jego milczący towarzysz,
niedźwiedź Biskoto, i aż nazbyt rozgadane przeznaczenie – Narcyz, no i wróżka
Śliweczka, którą wbrew niesprawiedliwym i z gruntu niesłusznym słowom jednego z
moich pająków („Śliweczka to Deus ex
machina i dama w opresji w jednym) uważam, za jedną z najbardziej
pamiętnych żeńskich postaci mojego dzieciństwa.
Dwa posiadane
przeze mnie zeszyty komiksu („Zaklęcie w fasolę” i „Zamek mew”) zostały
zaczytane niemal na śmierć i podczas jednego z zabiegów konserwatorskich
zostały im zamienione okładki, dlatego ogromnie mnie ucieszyło nowe wydanie
wszystkich pięciu części „Hugo” w jednym tomie. Radość i przyjemność ogromna,
mimo nowego tłumaczenia, które, jak to zwykle bywa z nowymi tłumaczeniami,
budziło czasem sprzeciw u tych, którzy znają stare.
Przyznać
trzeba, że nowe tłumaczenie Agnieszki Labisko jest znacznie bardziej nastawione
na dzisiejszą młodzież, nader często używając sformułowań takich jak „tępe
dzidy”, sypiąc ripostami wyraźnie pomyślanymi jako „śmieszne teksty”, a nawet stosując
aluzje popkulturowe z wróżbitą Maciejem włącznie. To może się nie podobać, ja
jednak patrzę na to łaskawiej, bo niektóre sformułowania są naprawdę bardzo
udane, a jedno weszło już do mojej codziennej komunikacji:
Nie macie pojęcia, ile rzeczy można w ten sposób skomentować. |
Z drugiej
jednak strony jest co najmniej jedno miejsce, które bardzo mnie skonfundowało. Zwróćcie uwagę szczególnie na trzeci obrazek:
To jest stare tłumaczenie, autorstwa Iwony Sienickiej... |
...a to nowe. |
Gdzie się
podziałeś, mój finezyjny dowcipie? Co się z tobą stało? Bo przecież chyba
pojawiasz się w oryginale – ale jeśli tak, czemu zniknąłeś u Agnieszki Labisko?
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie – niech się odezwie, niech uśmierzy mój
niepokój.
Niepokój,
który mimo wszystko nie jest aż tak wielki, by „Hugo” nie był dla mnie jednym z
najprzyjemniejszych czytelniczych doświadczeń ostatniego czasu.
Hej, co do zniknięcia dowcipu z ciżmą, to czy czasem licho nie jest słowiańską odmianą diabła? ;)
OdpowiedzUsuńNiestety ja miałem jeszcze gorsze odczucia. Labisko po prostu poległa z kretesem, jej humor translatorski jest sztywny i wysilony. To co w tłumaczeniu Orbity było miejscami finezyjne, w wersji Egmontu i Labisko jest ciężkie i tępe, jak ta nieszczęsna użyta przez Labisko dzida (suchar kilka lat temu owszem zjadliwy, obecnie niestety mocno przeterminowanym... tak tak, język jest żywy a modne niegdyś wyrażenia, podobnie jak ubrania, mają to do siebie że często wychodzą z mody).
OdpowiedzUsuń